Lata 50. były czasem szczególnym. Europa odbudowywała się z wojennych zniszczeń, Ameryka napawała się dobrobytem i pozycją supermocarstwa, przynajmniej do czasu Zimnej Wojny a Japonia pod czujnym okiem żołnierzy wuja Sama próbowała radzić sobie z traumą bomby atomowej i gangsteryzmem. Jednocześnie lata 50. były niezwykle wręcz owocnym czasem dla kina: w tym czasie powstało wiele pamiętnych filmów, choćby “W samo południe”, “Rio Bravo”, “Deszczowa piosenka” czy “Ścieżki chwały” w USA, w Europie dokonania Rosseliniego, Antonioniego czy Cluzota, a w Japonii – Kurosawy i Ozu.
Na zachodzie kupa zmian
Jednak lata 50 to nie tylko okres westernu, musicalu czy filmu historycznego, ale także – a może przede wszystkim – filmu sci-fi, dla którego okres powojenny jest swego rodzaju “złotym czasem”. Powstają takie perełki jak “Zakazana planeta”, “Rzecz”, “Wojna światów” czy “Potwór z Czarnej laguny”. Warto jednak baczną uwagę zwrócić na rok 1954. Wtedy to właśnie w USA nakręcono “Potwora z głębokości 20 tys. sążni” w Japonii zaś – “Godzillę: Króla potworów.”
Pobudki bywają bolesne.
Nie ulega wątpliwości, że Godzilla w reżyserii Inoshiro Hondy była jedną z najważniejszych premier tamtego okresu i filmem, który znacząco wpłynął na kształt kinematografii japońskiej. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydać nieco zabawne, ale wbrew temu, co mówią niektórzy domorośli znawcy filmu – “Godzilla: King of Monsters” nie jest li tylko produkcją o gigantycznej jaszczurce niszczącej Japonię.
W gruncie rzeczy, Godzilla – jako potwór – nie jest w tym filmie najważniejszy. Film Hondy tak naprawdę nie jest filmem o potworze, ale o bombie atomowej i traumie, jaka w roku 1954 była jeszcze zauważalna, (choć oczywiście nie tak widoczna, jak w latach 40.)
W przeciwieństwie do wspomnianej “Bestii…” czy też “Czarnego skorpiona” z roku 1957, nacisk nie jest położony na epatowanie widokiem bestii i zniszczeń przez nią powodowanych. Godzilla jest alegorią zagrożenia, jakie niesie ze sobą broń atomowa – ogromny, prehistoryczny potwór, przebudzony i zmutowany przez broń nuklearną, z jednej strony uosabia niszcząca siłę natury, z drugiej – jest żywą, chodzącą bombą, która przyszła urządzić Japończykom drugą Hiroshimę i Nagasaki, niosąc śmierć i zniszczenie.
W filmie Hondy Godzilla była nie do zatrzymania – nie skutkowała broń konwencjonalna, piechota ani lotnictwo. Próby porażenia prądem spełzły na niczym. Dopiero nowy typ broni – Oxygen Destroyer – był w stanie zatrzymać potwora. Aby jednak nie dopuścić do rozprzestrzenienia się broni i używania jej do prowadzenia wojen, jej wynalazca poświęca sam siebie i ginie razem z Królem Potworów. Wołania o pacyfizm trudno było nie odczytać…
Ale nie tylko głębsza treść, odwołująca się do traumy narodowej sprawiła, że film cieszył się ogromnym powodzeniem – wpłynęła na to także dobre aktorstwo (wystąpił m.in. Takashi Shimura, znany choćby z „Siedmiu samurajów”), świetna muzyka Akiry Ifukube, (który jest autorem sławnego tematu Godzilli) a także Eiji Tsubaraya i jego efekty specjalne, polegające na używaniu miniaturowych modeli i tekturowych miast. Efekty te były na tyle dobre i dopracowane, że kilka lat później uda się mu oszukać Amerykanów, którzy modele samolotów w jednym z filmów wojennych wzięli za prawdziwe maszyny…
Dlaczego więc – pomimo problemu, jaki film podejmuje – “Godzilla” jest utożsamiana głównie z destrukcją tekturowego miasta? Cóż, poza samymi twórcami, (którzy od części trzeciej – “King Kong vs. Godzilla [1962] – w widoczny sposób zmierzali w tym kierunku) największe zasługi mają tu… Amerykanie. To właśnie im można przypisać perfidną cenzurę, jakiej poddano film. Mianowicie wycięte zostały wszelkie sceny, które choćby pośrednio odnosiły się do problemu bomby atomowej (a także wodorowej, której testy przeprowadzano na atolu Bikini i które wywołały skandal, którego echa znajdują się w filmie), zostawiając tylko sekwencje destrukcyjnego marszu potwora, na ich miejsce zaś wrzucono dokręcone sceny z amerykańskim dziennikarzem, które zmieniały poważny film antywojenny w trywialny obraz o potworze pokonanym przez wojsko i naukowców. Żeby dopełnić szalę goryczy, ta właśnie wersja pojawia się najczęściej w sklepach i zestawach, także tym dostępnym w Polsce…
Nie zmienia to jednak faktu, że Honda wykreował nową gwiazdę, ikonę kina, która pół wieku później będzie rozpoznawana niemal na całym świecie, a gigantyczny potwór, ziejący radioaktywnym snopem gazu przejdzie do historii, stojąc w jednym rzędzie sław, obok Draculi i Frankensteina.
New Star is born
Na kontynuację nie trzeba było długo czekać – wytwórnia Toho postarała się o nią już w 1955, wypuszczając na rynek film „Godzilla raids again”. Jakkolwiek obraz ten – podobnie jak poprzedni – odniósł sukces, to tak naprawdę była to produkcja zupełnie inna, wykorzystująca w zasadzie tylko podstawowy szkielet scenariusza. Zrezygnowano w dużej części z pseudo-naukowych dysput i ciężkich rozważań moralnych, których było sporo w oryginale, wciskając zamiast tego dość banalny wątek melodramatyczny, zahaczający o męską przyjaźń. Ale największym nowum było wprowadzenie drugiego potwora – Anguirusa, przypominającego pancernika, ze skorupą pokrytą kolcami, (który będzie pojawiał się jeszcze kilkukrotnie na przestrzeni lat). Obydwa potwory zaciekle ze sobą walczą, Anguirus ginie, a Godzilla, dzięki atakowi lotnictwa, zostaje zasypany odłamkami lodu. Film był bardzo efektowny, nieźle zagrany i ogólnie stał na dość wysokim poziomie, starając się choć w części nawiązać do swego chlubnego poprzednika, czego nie da się powiedzieć o kolejnym filmie serii, „King Kong vs. Godzilla” [1962]. Już w tytule widać, że wytwórnia nawet nie próbowała ukrywać, co tak naprawdę liczy się w filmie. Już nie bomba atomowa, zagrożenie wojną czy ludzkie poświęcenie było najważniejsze – teraz na pierwszym planie były potwory i totalna rozwałka.
Plan był prosty – wziąć dwa sławne potwory, reprezentujące dwa dumne narody i skonfrontować je ze sobą. Polityka i historyczne animozje zrobią swoje.
Osobiście uważam, że film jest słaby – zdecydowanie zbyt komediowy i parodystyczny, z zupełnie idiotyczną postacią prezesa stacji telewizyjnej, który wysyła dwóch swoich ludzi, by nakręcili dokument o tubylcach, a ci zamiast tego przywożą mu ogromną małpę (nieco podobny schemat zostanie użyty w późniejszym filmie „Godzilla vs. Mothra” z 1992, ale ze zdecydowanie lepszym skutkiem). Jeśli doliczyć do tego średnie aktorstwo, mało śmieszny humor i zupełnie idiotyczne pomysły (jak na przykład transportowanie Konga za setkach kolorowych baloników i zrzucenie go na Godzillę, albo walka tych potworów polegająca na ciskaniu w siebie wielkich głazów niczym piłek) wychodzi film co najmniej nie najlepszy. Co dziwne, podobno odniósł niezgorszy sukces…
Kolejne trzy filmy: „Godzilla vs. Mothra” [1964], „Ghidora, the three headed monster” [1964] i Godzilla vs. Monster Zero [1965] dokładały swoje cegiełki w dzieło budowania mitologii i bestiariusza Godzilli; w ten sposób do grona adwersarzy/przyjaciół (różnie to było w tych filmach) dołączyła Mothra, olbrzymia ćma (także w formie larwy), mogąca odbywać intergalaktyczne loty (sic!), Rodan, ptak śmierci (ach te tytuły…) – pterodaktyl, mogący latać z prędkością dźwięku, niszczący wszystko za pomocą fali uderzeniowej, a także
(a może przede wszystkim) Ghidora – trójgłowy, złocisty potwór pozbawiony rąk, najczęściej pod kontrolą złych kosmitów, który z miejsca stał się nemezis Godzilli i z którym prowadzić musiał bój w niejednym filmie…
Oh no! Not again again again again
W 1966 powstaje siódmy film o potworze: “Godzilla vs. The Sea Monster”, będący jednocześnie debiutem reżyserskim Juna Fukudy (a przy okazji idealna ilustracja powiedzenia „Dobre złego początki”). Przez większą cześć film koncentrował się na kilku ludzkich bohaterach, którzy podprowadzają pewnemu bogaczowi jacht i płyną w siną dal, dopóki łódka nie zostaje zatopiona przez gigantyczną krewetkę – Ebiraha. Okazuje się, że na wyspie, na której wylądowali bohaterowie, działa paramilitarna grupa przestępcza, wykorzystująca niewolniczą prace tubylców do bogacenia się i kontrolowania rzeczonej krewetki. Oczywiście protagonistom udaje się obudzić Godzillę, która „przypadkiem” śpi pod powierzchnią wysepki, ta zaś bez większych problemów pokonuje skorupiaka i bohaterowie, razem z mieszkańcami i małą pomocą Mothry, mogą zabrać się w cholerę.
Film był całkiem przyjemny i dość pomysłowy. Mogła się podobać kameralność i skupienie się na walce ludzi, nie potworów, a także ładne widoczki – plaża, morze, girlsy… czego chcieć więcej?
No, może więcej potworów… Takie życzenie z pewnością przejawiała część fanów Króla potworów, co też zostało spełnione już rok później, w 1967, za pomocą „Son of Godzilla”. Tym razem przeciwnikiem Godzilli były przerośnięte modliszki i olbrzymi, obrzydliwy pająk Kumonga, ale nie to było ważne. Najważniejsza rzecz, jaka wprowadzał film, był syn Godzilli – Minya. Nie pytajcie, jakim cudem Godzilla (jako facet) mógł mieć dziecko wyklute z jajka – miał i tyle. Postać Minyi, jakkolwiek miejscami diabelnie irytująca i infantylna, wprowadzała też sporo komizmu, a scena, kiedy Godzilla uczy syna ziania radioaktywnym snopem jest po prostu przecudna. Na koniec oczywiście wygrywa nasz heros i może w pełnym patosu finale przytulić syna do piersi, pośród płatków śniegu, powstałego przez pogodowe zabawy naukowców. Słodkie…
Dla niektórych jednak zbyt słodkie, bo w kolejnym filmie, o srogim tytule „Destroy all monsters!” [1968] ojcowskie uczucia muszą usunąć się na dalszy plan wobec totalnej rozwałki, w którą zamieszane są ziemskie potwory (w liczbie 11!) i kosmici, którzy przy pomocy maszkar chcą sobie podporządkować Ziemię. Potem oczywiście obowiązkowo wpada jeszcze Ghidora, mamy heroiczna walkę wśród niszczących promieni energii, by na koniec wszystko skończyło się dobrze.
Powiem szczerze: mam ambiwalentny stosunek do tego filmu. Z jednej strony, jest w nim dużo akcji, masa potworów, rozwałka, znośna fabuła, jeszcze więcej rozwałki, niezłe aktorstwo, rozwałka, rozwałka i rozwałka. Z drugiej – sceny realizowane w przestrzeni kosmicznej budzą śmiech, podobnie jak broń używana przez kosmitów. Największym jednak problemem jest kwestia – że tak się wyrażę – producencka. Mianowicie od tego filmu Fukuda zapoczątkował diabelnie wkurzającą tendencję do wykorzystywania starych partii materiału i wciskania ich do nowego filmu, (co prowadziło m.in. do takich kuriozalnych sytuacji jak w filmie „Godzilla vs. Gigan”, gdzie reżyser najwyraźniej nie zauważył, że w starszych ujęciach w czasie walki jest dzień, podczas gdy w filmie destrukcja dzieje się w nocy). Swoją drogą, mam wątpliwości, czy i w tym filmie nie wykorzystano jakiś ujęć z odzysku…
Zresztą, jeśli ktoś chce przykład owej metody, niech obejrzy „Godzilla’s revange” [1969] skręconą z niewykorzystanych ujęć. No ale cóż… kryzys japońskiego kina już za pasem…
Na kryzys nie ma mocnych…
Koniec lat 60 i niemal całe lata 70 były trudnym okresem dla japońskiej kinematografii. Starsi widzowie woleli oglądać TV, młodsi – sprowadzane z USA filmy akcji i westerny. Stan ten doprowadził do zapaści wytwórni – Daiei, najstarsza z wytwórni, splajtowała, inne, żeby się utrzymać, zaczęły wypuszczać masowo tanie filmy chambara, groszowe filmy akcji i tzw. Roman Poruno, z czego wykształci się potem kino pinku.
Aż dziw bierze, że w takich warunkach Honda kręci jeden z najlepszych (poza oryginalnym) filmów o Godzilli: „Godzilla vs. Hedorah” [1971].
W przeciwieństwie do kilku poprzednich części, obraz nie był li tylko feerią efektownych zniszczeń i efektów specjalnych. Podobnie jak w oryginale, Honda poruszył pewien problem społeczny; mianowicie problem zanieczyszczenia środowiska i zniszczeń, jakie powoduje. Podobnie jak w filmie z 1954, tak i tutaj problem ten materializuje się w postaci potwora – Hedory, monstrum zrodzonego z zanieczyszczeń, sycącego się nimi i ewoluującego w coraz bardziej przerażające i niszczycielskie formy: od śmieciowej kijanki, poprzez latający spodek ziejący trującymi oparami kwasu, aż po wielkiego stwora z przerażającymi, czerwonymi ślepiami.
Hondzie udało się stworzyć film z jednej strony podejmujący ważne kwestie, z drugiej zaś – cholernie dobry kawał kina. “Godzilla vs. Hedorah” nie ma nic wspólnego z cukierkowatymi wysepkami Fukudy i plastykowymi statkami obcych; film jest wyjątkowo pesymistyczny, momentami mroczny i ponury. Możliwe nawet, że pod tym akurat względem przebija swój pierwowzór! Inna sprawa, że reżyser próbuje w pewien sposób zachwiać potęgą Króla potworów; walka z Hedorą jest wyczerpująca i krwawa (Godzilla traci oko) i bez pomocy ludzi zwycięstwo byłoby niemożliwe. Jeśli dodać do tego bardzo dobre aktorstwo, klimatyczną muzykę i świetne efekty specjalne, otrzymujemy prawdziwą perełkę.
Idąc za ciosem, już w 1972 powstaje kolejny film – “Godzilla vs. Gigan”, który niestety powraca do estetyki filmów, nakręconych przez Fukudę. Mamy tu więc kosmitów, którzy okazują się gigantycznymi, kosmicznymi karaluchami (!!!), motyw z wesołym miasteczkiem Godzilli, które ma służyć przejęciu kontroli nad światem, motyw szpiegowski (na szczęście mocno komediowy, więc aż tak nie boli) a przede wszystkim sławne walki, które dzięki ogromnej inwencji montażystów dzieją się raz w dzień, a raz w nocy… Doprawdy, gdyby nie akcenty komediowe związane z bohaterami “ludzkimi” i niektóre momenty walk, ten film byłby straszny… Zresztą, wystarczy popatrzeć na kolejny film: “Godzilla vs. Megalon” [1973] uznawany przez wielu za najsłabszy film z pierwszej, klasycznej serii (o ile nie z całej). Dość powiedzieć, że fabuła obraca się wokół tajemniczego państwa Seatopia, któremu grozi zagłada. Ludki wysyłają więc gigantycznego robala, Megalona, wspomaganego przez Gigana, aby zrobił z ludźmi porządek. Oczywiście Godzilla daje im radę, z pomocą Jet Jaguara, robota skonstruowanego przez dwóch zapaleńców, zdolnego w kilka chwil powiększyć swój rozmiar kilkuset krotnie… Czasami naprawdę można się zastanawiać, czy twórcy kręcąc ten film, mieli ludzi za durniów. Ale cóż… kryzys nie wybiera…
Welcome in robot hell
W połowie lat 70 sytuacja niektórych reżyserów w Japonii była wręcz tragiczna. Wielu utalentowanych twórców, wobec braku pieniędzy, było zmuszonych skończyć z kręceniem filmów. Dość powiedzieć, że nawet wielki Kurosawa był zmuszony robić filmy za cudze pieniądze i w obcym kraju (tak powstał jego „Dersu Uzala” kręcony w ZSRR). W takich warunkach powstały dwa ostatnie filmy z Godzillą: “Godzilla vs. Mechagodzilla” [1974] i “Terror of Mechagodzilla” [1975].
Fabuła obydwu mówi właściwie o tym samym: źli kosmici przybywają na ziemię (znowu…) aby przy pomocy skonstruowanego przez nich, ogromnego robota, tytułowej Mechagodzilli, zniszczyć Ziemię. W pierwszym z filmów przerośnięta pucha i kosmiczne goryle (tak, tak!) dostawała łomot od Godzilli i pomagającemu mu King Seasara (jakiegoś przerośniętego sierściucha) w drugim – Mechagodzilla razem z Titanosaurusem nie byli w stanie poradzić sobie z Królem, dołączając tym samym do panteonu wielkich przegranych.
Filmy te nie były specjalnie ambitne i bazowały tylko na efektownych sekwencjach walk. Ale za to jakich! Mechagodzilla – kolejne po Ghidorze nemezis naszego herosa – była imponującą machiną bojową, zaopatrzoną w kamuflaż, pole ochronne, broń rakietową i kilka rodzajów broni promienistej, na dodatek była w stanie latać i z powietrza ostrzeliwać Godzillę. Jej potencjał był na tyle duży, że w drugiej i trzeciej serii Mechagodzilla pojawi się jeszcze nie raz, ale tym razem jako twór ludzi…
Bohater zrobił swoje, bohater może spać.
W związku z coraz większymi kosztami i niezadowalającymi zyskami, wytwórnia Toho zadecydowała, że “Terror of Mechagodzilla” będzie ostatnim filmem z serii i w 1975 roku zaprzestała produkowania kolejnych części… Przynajmniej do 1984. Wtedy to też, trzydzieści lat po premierze pierwszego filmu o Królu potworów, Toho wypuściło kolejny obraz, a Godzilla – widocznie rozeźlony przymusowym urlopem – przybył w naprawdę podłym humorze.
Ale to jest akurat temat na inną opowieść…