Chcieliście zostać kiedyś gwiazdami filmowymi? Grać wielkie role, całować się z seksbombami, albo playboyami z pierwszych stron gazet? Patrzeć na własny, biały niczym śnieg uśmiech, błyskający do was z okładek kolorowych czasopism? Spacerować po czerwonym bywanie, pośród błyskających fleszy? Jeśli tak, to obejrzyjcie „Perfect Blue” – możliwe, że po tym filmie nie będziecie uważać tego pomysłu za tak dobry, jak wam się na początku wydawało…
Mima w muzyce osiągnęła już wszystko. Miliony sprzedanych płyt, uwielbienie fanów – cud, miód i orzeszki. Dlatego też postanawia opuścić zespół i spróbować z karierą aktorską. Ta natomiast okazała się zdecydowanie trudniejsza, niż jej się wydawało – wymagania reżysera, producenta i scenarzysty rosły z każdym dniem. Mima, nie chcąc rezygnować z aktorstwa, przystaje na te wymagania, zgadza się nawet zagrać w uwłaczającej scenie gwałtu, uważając, że warto poświęcić się dla aktorstwa. Kiedy jednak jeden po drugim zaczynają ginąć ludzie związani z „jej” filmem, dziewczyna zaczyna się zastanawiać, czy to jednak był dobry pomysł…
To dziwny film. Gdybym miał porównać go do jakiegoś innego obrazu, najbliżej byłoby mu do „Fight Club” lub „Mechanika” (może nawet bardziej do tego drugiego). Podobnie jak w tych produkcjach, w swoim filmie Satoshi Kon buduje pełną niedopowiedzeń i fałszywych tropów oniryczną atmosferę. Rzeczywistość miesza się z urojeniami umysłu Mimy, wstrząsanego coraz to nowymi wydarzeniami, wizjami i niewytłumaczalnymi zjawiskami, związanymi z jej osobą, łącząc to jednocześnie z akcją serialu, w którym gra. Kto prowadzi internetowy blog byłej piosenkarki, znając najintymniejsze szczegóły jej zycia? Czy to ona podświadomie morduje tych, przez których cierpi? A może robi to jak najbardziej świadomie, stapiając się w jedno z graną przez siebie postacią? Reżyser z maestrią zaciera tutaj granice między prawdziwym życiem, urojeniem a planem filmowym, mieszając te trzy płaszczyzny, tworząc paranoiczny koktajl, który jednak – co zaskakujące – w niewyjaśniony sposób nie traci na spójności. W pewnym momencie złapać się można na rozmyślaniach w rodzaju: która Mima jest prawdziwa? Czy jest w ogóle jakaś Mima?
Jednak siła filmu nie tkwi tylko w tej psychodelicznej zabawie umysłem widza. Prócz wierzchniej warstwy – mocnego thrillera psychologicznego – kryje się tutaj też poważniejszy problem. Kon w dość bezpośredni sposób ukazuje perypetie młodych gwiazdek, które niekiedy z prawdziwych obiektów uwielbienia tłumów, nagle spadają na pozycje młodych pretendentek do sławy, dla rozgłosu zmuszanych do grania ról podobnych do tej, jaka w udziale przypadła Mimie. Jednak nie tylko żądzę rozgłosu demaskuje tutaj reżyser. Przedstawia także portret ludzi – fanatyków; zagorzałych fanów, którzy zbierają każdy strzęp informacji o swoich bożyszczach, kupują każdy gadżet, sprawdzają każdego bloga, i plakatują swoje mieszkania ich wizerunkami. Fanatyków, którzy z uwielbienia dla swoich gwiazd mogą poważyć się na wszystko – także na wyperswadowanie swoim idolom, że zmiana kariery to jednak nie był dobry pomysł…
Zresztą, Kon zdaje się nie zważać na samopoczucie widza i szok związany z fabułą – dokręca mocniej śrubę. Bez wątpienia film ten jest jednym z mocniejszych obrazów, jakie widziałem. Jeżeli ktoś z waszych znajomych twierdzi, że anime to bajki dla dzieci, pokażcie mu „Perfect Blue” – zmieni zdanie, zapewniam. Ze względu na sceny morderstw, sekwencję gwałtu i pościgu za Mima, które pomimo uproszczenia kreski są diabelnie obrazowe, obraz przeznaczony jest zdecydowanie dla dojrzałego odbiorcy. Tym bardziej, że zbrodnie nie są tu popełniane dla samej makabry, co sprawia, że jeszcze mocniej wpływają na widza.
Osoby wrażliwe raczej nie powinny się za to zabierać…
Pomimo nieco staroświeckiej kreski i animacji, mogę z czystym sumieniem polecić ten film każdemu dorosłemu człowiekowi, który lubi anime, thrillery, lub po prostu dobre kino. Jeśli nie zniechęcicie się dość wolnym początkiem, i zabójczo wręcz plastikowym j-popem na dzień dobry, z pewnością będziecie zadowoleni. Żelazna klasyka.