Jak nie napisałam recenzji „Ciemność płonie”?
Nie lubię pisać recenzji negatywnych. Doba niezmiennie ma dwadzieścia cztery godziny, w których oprócz pozostałych elementów życia muszą zamknąć się czytanie i pisanie. Czas, w którym pisałabym o kiepskich książkach jest czasem, w którym nie mogłabym napisać nic o dobrych. Ale kiedy czytam książkę, która mnie chwyci za serce, jedną z pierwszych myśli po lekturze jest: „zrecenzować”! Polecić, zachęcić, przekazać, że warto… Wśród tych książek była „Ciemność płonie”. A jednak… Minęły już niemal dwa lata, odkąd po raz pierwszy przeczytałam tę powieść Jakuba Ćwieka, a recenzji nie napisałam.
Nie dlatego, że książka mi się nie podobała – o czym było już powyżej. Nie dlatego, że egoistycznie chciałam zostawić ją dla siebie, mieć nadzieję, że inni przegapią ją na półkach w księgarni i przez to stanie się dla mnie czymś bardziej prywatnym. Przecież inni recenzenci nie spali, a nazwisko lubianego już wówczas autora „Kłamcy” robiło swoje. Nie jest nawet tak, że nie próbowałam – na twardym dysku znalazłabym mnóstwo roboczych plików, liczących po jeden lub dwa akapity, zarzuconych, bo były zbyt mechaniczne, zbyt płaskie. Niestosowne.
Aby polecić komuś książkę, trzeba opisać jej zalety. Język, bohaterów, świat… Ocenić każdy element osobno i to, jak się zgrywają. Zastanowić się nad tym, czy pomysł nie przerósł autora. Trzeba wiele rzeczy, a każdy recenzent ma zapewne swoje własne metody. Ja też mam kilka – ale do żadnego schematu nie udało mi się przyłożyć „Ciemności…”. Książka uparcie się im wymykała. Jakby była gdzieś obok, nie przystawała do wklejenia okładki i danych wydawniczych w plik z dwiema stronami znormalizowanego tekstu mówiącego, dlaczego warto, a dlaczego nie. A potem umieszczenia na portalu, w dziale recenzje, obok innych – świetnych i fatalnych – książek.
Nie, „Ciemność płonie” służyła do czego innego. Do czytania jej w łóżku – z pewnością. A później do zabierania jej do pociągów, którymi podróżuję często i z przyjemnością, a tej przyjemności nic nie zwiększa bardziej od dobrej książki. „Ciemność…” w pociągach czytało się świetnie, zwłaszcza ostatnie jej fragmenty. Nigdy nie byłam tak blisko przejechania stacji – gdyby miała choć trzy strony więcej, to nie wysiadłabym u siebie. Przerwać w trakcie jeszcze potrafiłam, ale ostatnia część hipnotyzowała mnie i nie pozwalała oderwać wzroku od liter. „Ciemność…” służyła także do tego, żeby przestawiać ją z półki na półkę, z regału na regał, i szukać dla niej odpowiedniego miejsca. Gdzie będzie wyglądać odpowiednio ładnie, w ciekawym towarzystwie. Nie mogłaby leżeć obok książki nieciekawej albo z brzydką okładką. Za to często leżała po prostu na biurku – bliżej mnie, gdzie znów mogłam ją przekładać, odwracać, kartkować, głaskać… Jej miejsce było przy mnie.
Określenie tego, co w tej powieści mnie urzekło, nie było do końca możliwe – ponieważ nie umiałabym oddzielić treści od sytuacji, w której „Ciemność…” przeczytałam po raz pierwszy. Teraz nie muszę oddzielać – nie piszę recenzji. Byłam tego dnia w naprawdę paskudnym nastroju, jeździłam po mieście bez celu – bilet miesięczny ułatwiał przesiadanie się z tramwaju w tramwaj bez zastanawiania się nad tym, co właściwie robię. Wklejałam nos w szybę i przyglądałam się małym sklepikom, starym kamienicom, aptekom, lumpeksom, sex-shopom… Bezrefleksyjnie rejestrowałam obrazki z nieznanych mi wcześniej rejonów miasta. Wysiadałam, szłam część trasy pieszo i wsiadałam w tramwaj innej linii. Szukałam czegoś, co mogłoby poprawić mi humor, choć trochę.
Wysiadłam przed księgarnią. Małą, przytulną, do której schodziło się po schodkach. Minęłam ją kilkakrotnie, pieszo i tramwajem, nim zdecydowałam się przystanąć. Za każdym razem kusiła trochę bardziej. Ominęłam kilka regałów, doszłam do wielkiego stołu pośrodku pomieszczenia – był poświęcony fantastyce. Mnóstwo książek, leżących jedna na drugiej, wiele z nich było na mojej liście z „chcę kupić…” – w zasadzie chłonęłam je wzrokiem. Wybrałam „Ciemność…” – nie wiem, dlaczego. Czy dlatego, że autorem był Jakub Ćwiek, a „Kłamca” świetnie poprawił mi humor, czy dlatego, że miała niepokojącą okładkę, czy może po prostu dlatego, że nie mogłam się zdecydować, a ona akurat była w zasięgu ręki? Nie pamiętam. Kupno książki na poprawę humoru było czymś idealnym. Wyszłam z księgarni, gładząc okładkę. Chyba nawet do niej szeptałam.
Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że odjechałam naprawdę daleko od mieszkania i że pieszo nie zdążę wrócić przed nocą. Na wysokości któregoś z przystanków zrezygnowałam ze spaceru, przyłączyłam się do tłumku oczekujących pasażerów. Tramwaje się spóźniały, jak to miały w zwyczaju. A na przystanku stał kiosk. Trochę bezmyślnie wlepiłam wzrok w jedną z wystawionych gazet i zaczęłam czytać. Mogłam czytać książkę, ale kropił deszcz, a nie chciałam zniszczyć kartek.
Artykuł, na którym zawiesiłam wzrok, zmroził mnie. Opowiadał o kobiecie z jednego z krajów muzułmańskich. Zakochał się w niej mężczyzna, którego nie chciała, śledził ją, nachalnie oświadczał się, mimo kolejnych odmów. W końcu, chcąc go do siebie zniechęcić, powiedziała, że ma już męża. Mężczyzna wpadł w szał, nie mógł pogodzić się z tym, że „jego” kobieta była z innym. Kilka dni później dopadł ją na ulicy, oblał jej twarz kwasem. Tłumaczył, że miał nadzieję, że kiedy będzie tak brzydka, mąż ją zostawi. Kwas wypalił kobiecie oczy i skórę. Zdania o tym, że mężczyznę złapano i skazano już nie do końca do mnie docierały. Informację o tym, że w myśl metody „oko za oko” wypalono mu oczy kwasem przysłaniały zdjęcia kobiety – „przed” i „po”. Zdjęcie z osobą o urodzie modelki i zdjęcie z kimś absolutnie do niej niepodobnym. Bezwłosa maska składająca się z wypalonej skóry, nieprzypominająca twarzy. Potrząsnęłoby to mną nawet, gdybym była w normalnym stanie. A już wcześniej byłam bardzo przybita. Powrotu do mieszkania nie pamiętam.
I z tym obrazem przed oczami zaczęłam czytać „Ciemność płonie”. Chciałam odwrócić swoją uwagę, zatrzeć wspomnienie, odpędzić koszmary o wypalonej twarzy. Żaden horror wcześniej i później nie przestraszył mnie tak, jak opisy spotkania z Ciemnością w tej powieści. Skwiercząca skóra zjaw była bardziej niż rzeczywista. W pewnym momencie przypomniałam sobie, że przecież nic tego dnia nie jadłam. A w kuchni czekały pierogi… do odsmażenia. Trzęsłam się przy własnej patelni, słysząc trzaskający olej. Prawie od niego uciekłam. Pójść spać odważyłam się dopiero, gdy doczytałam do końca – zresztą przy zapalonym świetle.
To były okoliczności dodatkowe – nie będące winą ani zasługą Jakuba Ćwieka. Wątpię, żebym kiedyś obiektywnie oceniła, czy naprawdę opisy Ciemności były aż tak makabryczne. Ale mój stan tamtego dnia sprawił, że książka trafiła do mnie niezwykle głęboko. Zżywałam się z nią kartka po kartce. Cokolwiek wyczytałabym w niej dalej, po prostu nie mogła być mi obojętna.
„Ciemność płonie” to horror, którego naprawdę się bałam. To dużo, ale przecież za mało, żeby polecić ją z czystym sumieniem. Nie każdy boi się tego samego. Ciemności, prócz mnie, bali się bohaterowie książki. Wśród nich była Natka, bohaterka chwilami na tyle do mnie podobna, że czytając, mogłam myśleć, że to ja jestem oprowadzana po katowickim dworcu. Że to ja słuchałam opowieści Tadeusza, trzymałam za rękę Grześka, zerkałam do teczki Literata… Choć w wielu miejscach nie zgadzałam się z Natką, w innych – dziwiłam jej się; to jednak wspólnych cech było dość, by gładko wejść w jej skórę. Kim jest Natka?
Potrząsnęła głową z rozbawieniem. Co się stało z tą przykładną uczennicą z ogólniaka, którą była jeszcze rok temu. Matura jak z piosenki Lady Punk, dyplomy z olimpiad wypychające tekturową teczkę, kurs językowy i żadnych powrotów z dyskotek o północy – tak było wtedy. A dziś? Właśnie spóźniała się na poranny wykład. I to po dwóch nieobecnościach z rzędu.
Te słowa pojawiły się na początku drugiego rozdziału powieści. Zapewne nie są one najważniejszymi cechami charakteru dziewczyny, po prostu zwróciły moją uwagę, ponieważ to samo mogłabym powiedzieć o sobie. W książce wiele tajemnic poznajemy z punktu widzenia Natki – więc mogłam poczuć się, jakbym była wewnątrz, pomiędzy zapisanymi kartkami.
Natka wskutek dziwnego wydarzenia trafiła na katowicki dworzec, zmuszona do życia wśród bezdomnych. I był to temat, obok którego nie potrafiłam przejść obojętnie. Kiedyś, kiedy byłam dzieckiem, powiedziałam sobie, że jak dorosnę, będę zarabiać dużo pieniędzy, żeby pomagać grajkom ulicznym, żebrakom i innym ludziom, którym poszczęściło się mniej niż mi. Z wiekiem człowiek mądrzeje i zaczyna zauważać, że takie marzenia (a dokładniej ich część mówiąca o zarabianiu) niekoniecznie spełniają się same, ale na moje podejście niewiele to wpłynęło. Nie raz zdarzyło mi się oddać komuś ostatnie pieniądze czy ostatnią bułkę, a po pewnym – wyjątkowo smutnym – spotkaniu z bezdomnym kilka dni przed Wigilią płakałam jeszcze długo. I nagle odkryłam książkę, w której ktoś uczynił bezdomnych głównymi bohaterami. Pokazał śmierdzący dworzec z ich punktu widzenia, pokazał, że też są ludźmi. Czytałam poruszona, zaciekawiona, zafascynowana. Kilku bohaterów, o różnych historiach i motywacjach – poznawałam ich ze szczerą przyjemnością, nie zwracając uwagi na to, że są elementem fikcji literackiej. Miałam wrażenie, że już ich kiedyś poznałam, szukałam w nich moich znajomych bezdomnych…
Do tego doszedł dworzec. Niestety, nigdy nie widziałam Dworca Głównego w Katowicach na żywo. Choć z drugiej strony… może i jest w tym pewien czar. „Ciemność płonie” była moim jedynym przewodnikiem po tym miejscu, a jednocześnie przewodnikiem bardzo oryginalnym i emocjonalnym. To nie sztuka wpleść w tekst kilka nazw własnych w języku polskim i twierdzić, że tam właśnie dzieje się akcja – choć po drobnej korekcie mogłaby się rozgrywać w USA lub dowolnym neverlandzie. Sztuką jest przedstawić prawdziwe miejsce tak, by czytelnik czuł, że naprawdę je widzi. Akcja „Ciemności…” nie działa się „obok” Katowic – czytając opisy, miałam wrażenie, że właśnie ja fotografuję brzydki kawałek stropu… Relacje osób, które odwiedziły to miejsce, mówiły jasno – tam tak wygląda. Zobaczyłam więc Dworzec Główny – oczyma Jakuba Ćwieka.
Tę ciężką – wydawałoby się – treść Jakub Ćwiek przekazał przyjemnym, lekkim językiem. Bo jak tu się nie uśmiechnąć, czytając: Jeżeli francuski to język miłości, strzeż mnie Panie przed zakochaniem czy taką wymianę zdań?
– A co to takiego to opowiadanie gotyckie?
– To taki specjalny rodzaj horroru – wyjaśnił. – Zwłaszcza dla autora, gdy musi to pisać.
Pewnie napisanie horroru byłoby możliwe bez zabawy językiem jego bohaterów, ale to już nie byłaby ta sama powieść. Bo w „Ciemności…” wciąga śledzenie dialogów studentki spoza Katowic i mówiącego gwarą dawnego górnika. Przyciąga motyw opowiadań w powieści – tych czytanych i tych pisanych przez bohaterów… Już za samo to uśmiechnęłabym się do „Ciemności…” ciepło – rzadko która zabawa literacka sprawia mi tyle radości.
Gdy czytałam „Ciemność płonie” po raz pierwszy, jej autor był dla mnie nazwiskiem na okładce i zdjęciem przy notce biograficznej z Wikipedii. Nie zastanawiałam się nad tym, komu książkę zadedykował, komu dziękował w posłowiu… Poskładana z tych wszystkich elementów powieść była po prostu napisana dla mnie. W jakiś sposób dalej ją tak odbieram – z autografem na pierwszej stronie jest moją intymną własnością, niechętnie pokazywaną czy tym bardziej pożyczaną. Tak samo, jak egzemplarz sprezentowany mojej przyjaciółce jest jej wyłączną własnością – tak moja „Ciemność…” jest moja. Bez znaczenia dla mnie, czy jest to postawa normalna, czy może egoistyczna. Po prostu inaczej nie umiem tego odbierać.
A jednak, choć nie mogłam przecież odnieść pewnych sytuacji do rzeczywistości, było w tej książce coś, co sprawiało, że czułam, iż jest bardzo osobista. Po prostu widziałam przelany w nią kawałek duszy autora. Nie zaskoczyło mnie więc, gdy zobaczyłam posłowie – wyjaśniające, choć tylko w paru słowach, okoliczności powstania tekstu. Niezwykle ciepłe – czyli takie, jakie wrażenie wywołały na mnie emocje zawarte gdzieś między wierszami. Ważny był dla mnie też epilog, jedyny, którym mogła zakończyć się powieść… ale dlaczego, nie mogę zdradzić. Zepsułabym przyjemność tym, którzy nie czytali.
Natomiast korzystając z okazji i z tego, że autor „Ciemność płonie” już jakiś czas temu przestał być dla mnie tylko zdjęciem i nazwiskiem – dziękuję Ci, Kuba, za tę książkę. Dziękuję, że ją napisałeś.
Anna Tess Gołębiowska
autor: Jakub Ćwiek
autor: Jakub Ćwiek
tytuł: Ciemność płonie
wydawnictwo: Fabryka Słów
miejsce wydania: Lublin
data wydania: 2008
ISBN-13: 978-83-7574-032-5
wymiary: 125 x 195
liczba stron: 312
oprawa: miękka
cena: 27,99 zł
projekt oraz grafika okładkowa: Piotr Cieśliński