Czwartek, 25 marca
Odjazd z Krakowa o 13.05 i siedem godzin w pociągu. Zgroza. Na dodatek kilkunastominutowe spóźnienie spowodowało, że desant na dworcu głównym nastąpił chwilę po godzinie dwudziestej, gdzie główne siły inwazyjne połączyły się ze stacjonującym w mieście garnizonem. Po krótkich czynnościach aklimatyzacyjnych i okopaniu się na pozycjach nadszedł czas na zasłużony odpoczynek. Główny atak przewidziano na dzień jutrzejszy.
Piątek, 26 marca
Przed wyprawą zaplanowano wcześniej krótkie rozpoznanie terenu i wymianę wyposażenia. W drodze powrotnej do bazy dowództwo zgarnęło jeszcze Josteina, znacząco powiększając kontyngent i siłę ognia przed planowanym atakiem. Mimo niesprzyjających warunków logistycznych (w osobie poznańskiej komunikacji miejskiej, która mimo odpowiedniego położenia geograficznego nie przejawia w żadnym razie niemieckiej dyscypliny i punktualności) dotarliśmy do bazy, a potem wyruszyliśmy na Pyrkon.
Jak się okazało, przybycie na miejsce (niemal) w samo południe okazało się niewystarczające. Co więcej, w wyniku intrygi wrogich sił i złych informacji wywiadu, pierwszy punkt zborny okazał się fałszywy i (prawie) rozwścieczony tłum musiał udać się do kolejnego, jeszcze bardziej zatłoczonego, gdzie chyba tylko cud uchronił organizatorów przed zbiorowym szaleństwem, grabieżą i zniszczeniem (widok kilkunastometrowej kolejki był całkiem zabawny – przynajmniej z perspektywy tych, którzy byli przy samych drzwiach. Rozumiem, że kilkugodzinne stanie w kolejce wyrabia cierpliwość, wolę jednak nie wiedzieć, co czuli ludzie, którzy stracili prelekcje z powodu monstrualnego ogonka do akredytacji). W owej kolejce udało się nam jeszcze zebrać posiłki, w postaci Nubii i Woltusa, podróżujących z podręczną barykadą przeciwczołgową. W końcu udało się wtargnąć do środka i rozpocząć skomasowany atak na pyrkonowe atrakcje.
Na pierwszy ogień poszło spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem, na które nasze dowództwo rzuciło niemal wszystkie zgromadzone siły. Spotkanie przebiegało w luźnej, przyjacielskiej atmosferze, podczas której Ćwiek zaprezentował się jako człek inteligentny, z poczuciem humoru i dystansem do samego siebie. Bez większego problemu odpowiadał na pytania dotyczące jego „spraw płacowo–roboczych” w Fabryce Słów, nadchodzącej książce o wojnie secesyjnej, planach dotyczących czwartej części Kłamcy, a także innego projektu literacko-audialnego, który wydał mi się wyjątkowo interesujący. Cóż, jeśli autor stwierdza, że szykuje się Biblia według Black Sabbath i Ozzy jako Ewangelista to rzeczywiście można nabrać apetytu. Poza tym nabrałem ochoty na przeczytanie Ofensywy szulerów. Eh, wystarczy, że ktoś napisze coś o filmie i już lecę. Głupi jestem…
Po zakończeniu spotkania nasze siły podzieliły się w celu zaatakowania większego odcinka frontu. Mój korpus podążył na prelekcję Jak najbardziej prawdopodobne, dotyczącą ukochanych przez wszystkich zombie. Niestety, z powodu niedostatecznego zaplecza technicznego i spóźnienia ciężkiego sprzętu, starcie rozpoczęło się z opóźnieniem. Ewa Markowska przedstawiła pokrótce, dlaczego w chwili obecnej zombie stały się podstawą straszenia, deklasując staromodne wampiry i wilkołaki, mniej „prawdopodobne” i głupsze. Gros dyskusji wypełniła wymiana poglądów na ile możliwa byłaby inwazja zombie, ich ewolucja w dziełach kultury i sposoby utylizacji. Szkoda tylko, że panel trwał niecałą godzinę, gdyż mogła wywiązać się całkiem niezła dyskusja, podparta filmowymi przykładami…
Chwile później pędziłem w kierunku Sali literackiej 2, gdzie miała odbyć się potyczka z Łukaszem Śmiglem. Niestety, wywiad po raz kolejny zaspał i okazało się, że Śmigla nie było. Był za to dość korpulentny jegomość, który opowiadał o wiktoriańskiej grozie w steampunku. Po prawdzie, to większą cześć wykładu zajęły piętrowe dygresje i ubolewania na temat polskiej fantastyki, która jakoś nie chce zajmować się steampunkiem, choć ma doskonałe pole do popisu, jeśli chodzi o ten podgatunek (a jak pokazuje komiks Pierwsza brygada wspominany na prelekcji, da się to zrobić z dobrym skutkiem). Panel może nie był wyjątkowo spójny tematycznie, a i z przepływem myśli bywały problemy, jednak przyjemna atmosfera sprawiła, że nie był to czas stracony, pomimo nieobecności Śmigla.
Kolejna bitwa miała mieć miejsce na panelu Realistyczna walka kosmiczna gdzie rozważano sposoby walki kosmicznej pod względem fizyki, z uwzględnieniem jej praw, a także możliwości technologicznych. Niestety, ta potyczka zakończyła się dla mnie porażką, z powodu przeważającej siły wroga, która niemal uniemożliwiła jakiekolwiek działania i zmusiła do odwrotu, pomimo niewątpliwie ciekawego tematu wystąpienia (choć osobiście uważam, że tego typu rozwiązania są dostępne raczej dla literatów – zastosowanie tej metody przedstawiania w filmie, w którym musi się coś dziać i musi to być widać, mogłoby skończyć się niedobrze dla producenta i reżysera).
Na tym zakończyły się działania wojenne tego dnia, Pozostało tylko powrócić do bazy w glorii i chwale, z plecakami pełnymi łupów zdobytych na dobrze zaopatrzonych księgarniach i chętnych do podpisywania książek autorach. W domu zaś czekała smaczna wieczerza, w postaci domowej pizzy, której konsumpcja zapewniła napełnienie żołądka i spokojny sen przed nadchodzącym, kolejnym dniem zmagań z Pyrkonem.
Sobota, 27 marca
Poranna musztra, pomimo niesprzyjającej godziny, przeprowadzona została dość sprawnie. Po spakowaniu niezbędnego wyposażenia grupa uderzeniowa ruszyła w kierunku punktu docelowego, jakim był Pyrkon. Aura przywitała siły inwazyjne chłodem i deszczem, ale nie wprawiało to nikogo w zły nastrój. W końcu każdy uwielbia zapach deszczu o poranku. Pachnie jak… zwycięstwo. Nie dało się niestety tego samego powiedzieć o transporcie, który znacząco opóźnił desant i pokrzyżował plany zdobycia najdalej wysuniętych czasowo placówek nieprzyjaciela. Nie przeszkodziło to jednak dowódcom w zajęciu dogodnych pozycji i przegrupowaniu, w celu skuteczniejszego ataku.
Moja kompania zaatakowała odcinek frontu wyznaczony przez Ewę Białołęcką. Prelekcję Autor versus bohater, albo RPG w pojedynkę uznaję osobiście za jedną z ciekawszych i sensowniejszych. Pisarka, na przykładzie czterech kanonicznych (żeby nie powiedzieć – sztampowych) postaci, przedstawiła szereg zagadnień i problemów, jakie należy wziąć pod uwagę podczas tworzenia bohatera. Co zabawniejsze, rzeczy te były tak oczywiste, że w większości przypadków człowiek nawet nie zaprzątałby sobie nimi głowy. Ot, taki na przykład problem rycerskiego ekwipunku albo wieku i nastawienia księżniczki… Wykład był prowadzony prosto niczym budowa cepa, a jednocześnie naprawdę „otwierał oczy” na durnoty, w jakie wdepnąć może pisarz. Jedynym problemem była publika, która momentami była zbyt aktywna, za głośna i mówiła za dużo, niekoniecznie zresztą mądrze, zagłuszając prelegentkę. Ludzie, kultury trochę, kurza wasza morda rać!
Po wyczerpującej a zwycięskiej bitwie zgromadzone siły szybkim marszem przemieściły się na północ, by dotrzeć do bloku SW, gdzie zaczynał się wykład Miecze średniowieczne w kulturze współczesnej na przykładzie Gwiezdnych Wojen. Niestety, po przybyciu na miejsce wojska zostały liczebnie przytłoczone przez wrogie siły, które nie pozostawiły nawet miejsca na najmniejszy manewr. Jedynym wyjściem był odwrót. Plusem był duży zapas czasu, który wykorzystano na okopanie się w punkcie prelekcji na temat narracji w komiksie, prowadzonej przez Filipa Bąka. Przedstawił on główne jej założenia, którymi zdecydowanie różni się ona od literackiej czy filmowej, opierając się na czymś, co Filip określił jako „animacja” (osobiście wolę określenie „elipsa”). W skrócie chodzi o umiejętność wypełniania przerw pomiędzy kadrami, co głównie wiąże się z „dopowiadaniem sobie” brakującego ruchu, z czym nie radzą sobie często np. osoby starsze. Pokrótce omówił także sposoby kadrowania i budowy układu strony i przedstawił kilka interesujących konstrukcji kadrowych. Nie było to nic, czego wcześniej bym nie znał, potwierdził natomiast informacje znane mi już wcześniej.
Chwilę później kompania połączyła się z dywizjonem dowodzonym przez pułkownika Josteina i silną grupą wkroczyliśmy na pola Tannenbergu, gdzie rozpoczynał się panel Grunwald – 600 lat później, podczas którego ze Szczepanem Twardochem dyskutowali Lech Jęczmyk i Marcin Wolski. Na początku ci dwaj ostatni, z uwagi na spóźnienie Twardocha, porozmawiali nieco o historii (ciekawie!), a kiedy Szczepan wreszcie dotarł, rozmowa zeszła na temat ksiązki, którą akurat pisał, a która opowiadała o Grunwaldzie w klimatach sci–fi, cyberpunk, historical fiction i Bóg wie, czego jeszcze. Nie obyło się oczywiście bez odczytania fragmentu, który mnie osobiście nieco skołował, z uwagi na masę określeń zaczerpniętych z języka staropolskiego i staroniemieckiego. Zapowiada się ciekawie. Natomiast oprócz zaprezentowania książki, Twardoch powiedział nieco o założeniach powieści: dlaczego akurat Grunwald, dlaczego taka stylistyka i co wspólnego mają Polacy i Niemcy (poza tym, że jedni i drudzy to cholerni romantycy). Było nieźle.
Po zakończeniu panelu nasze siły uległy podzieleniu i moja kompania pomaszerowała w kierunku budynku C, gdzie zaplanowany był wykład Biust fantastyczny, stanik sadystyczny, czyli o złym dobieraniu biustonoszy w filmach Fantasy i SF, prowadzony przez Krasnolę i Izraela. Niestety, po raz kolejny musiałem skapitulować wobec nawałnicy wrażych sił, które żądne poznania tajnych informacji i podziwiania widoków, wypełniły pole bitwy po brzegi i nawet się z niego wylewały. Na szczęście, w tym samym miejscu miały odbywać się kolejne dwie potyczki, jakie zaplanowałem na dziś. Pierwszą z nich była Historia Animacji: od Królewny Śnieżki do Avatara, gdzie Agnieszka Tambor starała się (pomimo początkowych problemów technicznych) prześledzić rozwój animacji począwszy od zamierzchłych czasów kina niemego, aż po czasy niebieskich smurfów biegających po drzewach w filmie Camerona. Wykład ciekawy, choć nie dowiedziałem się z niego niczego nowego ponad to, co wiedziałem wcześniej. Na pocieszenie obejrzałem sobie fragment animacji Winsora McCaya z lat dziesiątych XX wieku (całkiem niezła, choć mocno archaiczna).
Prelekcja o animacji pozwoliła także kompani zawczasu okopać się na dogodnych pozycjach i w gotowości oczekiwać na atak. Ten nadszedł nieco później, niż oczekiwano (i z odrobiną technicznego bałaganu), lecz był niemal miażdżący. Obrona z trudem wytrzymała, aby nie rzucić się w wir walki na całego. Agnieszka Piechnik ze studia Platige Image przedstawiła kilka animacji autorstwa ludzi ze studia, a więc nie tylko Tomka Bagińskiego, ale i jego współpracowników. Obejrzeć więc można było nie tylko wielokrotnie pokazywane Katedrę i Sztukę spadania, ale także znany póki co tylko z festiwali Kinematograf (doskonała rzecz, z poruszającą historią i całkowicie miażdżącą techniką), Czas nieskończoności (ciekawy technicznie, ale cholernie trudny do interpretacji film w konwencji SF), Ark (bardzo pesymistyczny, z ciekawym finałem), The Great Escape (świetna, doskonale zrealizowana i niesamowicie zabawna rzecz, z wyjątkowo wredną woltą na koniec), Moloch (mało efektowny, ale bardzo niepokojący) i Laskę (zupełnie szalona rzecz o kobiecie modliszce, z niezwykłymi pomysłami i techniką). Wyemitowano także filmiki studia do gry Wiedźmin (doskonałe) i… fragmenty reklam, jakie przygotowało Platige. Doprawdy, człowiek nie pomyślałby, że za tym czy owym stoi studio Bagińskiego…
Nie minęło wiele czasu, a już szturmowana była kolejna prelekcja, tym razem Steampunk – od źródeł, przez ruch do estetyki, w której udział brali Cetnarowski, Walewski, Kosik i Matuszek. Co ciekawe, nie skupiono się li tylko na steampunku, ale – co się chwali – zbudowano wcześniej cały kontekst społeczny i kulturowy, wychodząc od punku. Prześledzono jego genezę, założenia i postulaty, poparte sporą dawką dobrej muzyki, by od zjawiska kontrkulturowego płynnie przejść do popkultury, której wytworem był cyberpunk. To, w jaki sposób implikował on steampunk, dobrze wychodziło przy okazji konfrontowania założeń tych dwóch estetyk. Jeśli cyber obawiał się inteligentnych maszyn, steam całkowicie nad nimi panował. Gdy w światach cyfrowych człowiek dogorywał, wybierając przeżycia postmoralne, w erze postindustrialnej miał się doskonale, popijając winko na pokładzie sterowca. Nie zapomniano nawet przeciwstawić sobie gadżetów, w postaci lustrzanek i steampunkowych gogli. Wnioski płynące z dyskusji były takie, że steampunk jako estetyka nie wnosi ze sobą żadnych postulatów politycznych czy społecznych; jest gadżeciarstwem. Ale gadżeciarstwem intrygującym i pociągającym, jak zresztą można było zobaczyć na slajdach, gdzie prowadzący prezentował między innymi przerobiony na modłę wiktoriańską komputer…
Los chciał, że po zakończeniu panelu nastąpiła kontrofensywa ze strony pyrkonowego legionu, w osobie kontradmirała Jakuba Ćwieka, który sprawnym manewrem zapewnił sobie prowadzenie prelekcji na temat tworzenia bohatera heroicznego. Zresztą, tytuł wystąpienia Stwórz sobie twardziela mówił sam za siebie. Wykładzik przeprowadzony był w luźnej atmosferze, Jakub zaś starał się określić, jakie cechy powinien posiadać bohater heroiczny, jakich nie posiada z pewnością, czemu wredny sukinsyn nie może być herosem i dlaczego jedynym żyjącym człowiekiem po atomowej zagładzie będzie John McLane i jego biały podkoszulek. Ciekawa sprawa, choć przydałoby się, żeby potrwało to wszystko jeszcze z jakieś piętnaście minut…
Kompania, choć wyczerpana nieustającą batalią, hukiem dział i szalejącymi sanitariuszami, udała się jeszcze na Jubileusz Pyrkonu, gdzie organizatorom zebrało się na wspominki poprzednich edycji. Tutaj też nastąpiła chwila nagrodzenia wszystkich aktywności okołopyrkonowych. Po kolei rozstrzygano sprawy z nagrodami za konkurs literacki, konkurs na scenariusz larpowy, na najlepszy projekt koszulki konwentowej i jeszcze kilka innych. Następnie lud konwentujący zebrano do kupy i wykonano serię grupowych zdjęć do akt policyjnych, by po chwili na salę wjechał tort, na który zebrani rzucili się z wprawą rozszalałego berserkera. Moja kompania spasowała i nawet nie zabrała się do rozbrajania tej kalorycznej bomby, zadowalając się powrotem do bazy. Kolejny dzień batalii był zakończony. Zbliżała się godzina zero…
Niedziela, 23 marca
Ostatni dzień na Pyrkonie był w zasadzie dniem pożegnań. Siły inwazyjne dokonały ostatniego oglądu wyposażenia i uzupełnienia zapasów przed długa i niebezpieczną drogą powrotną do domu. Zanim to jednak nastąpiło, dzielni wojacy dokonali ostatniego zrywu i szturmem zaatakowali stanowiska wroga, całe siły koncentrując na odcinku frontu wyznaczanym przez panel Różowy horror w czarnej koszulce gdzie kobiece trio, w składzie: Magdalena Kozak, Magda Parus i Maja Lidia Kossakowska, z niewysłowioną pomocą Jakuba Ćwieka wzięło na warsztat niewątpliwie bardzo popularny ostatnio temat tragicznej miłości między gatunkowej, ze szczególnym naciskiem na sagę Zmierzchu. Wbrew pozorom, całość nie polegała li tylko na narzekaniu, że autorka tego niezwykle wysublimowanego dzieła dla nastolatek jest pisarską zakałą bez talentu. Zgromadzeni pisarze zastanawiali się, co powoduje, iż romanse grozy są tak popularne, gdzie nastąpił kryzys postaci wampira i wilkołaka, które zamieniły się w metrolalusiów i czemu Hannibal Lecter przeraża bardziej niż Dracula. Oczywiście na koniec nastąpiła długo oczekiwana chwila i powieśc została zmieszana z błotem. Przynajmniej przez Ćwieka, gdyż np. Magdalena Kozak broniła pewnej jej „wartości” (na zasadzie: lepiej, żeby czytały to, niż nie czytały nic) podczas gdy Jakub utrzymywał, iż Zmierzch ze swoją nieporadnością językową robi więcej złego, niż dobrego. Dyskusja, choć ciekawa, pozostała bez zbiorczych wniosków. Godzina to jednak zbyt mało, aby doprowadzić rzecz do końca…
I na tym niestety akcje zbrojne na Pyrkonie 2010 się skończyły, gdyż spora część dowództwa miała już zabukowaną podróż pancernym pociągiem do ojczystych jednostek. Po dość długim pożegnaniu z Woltusem i Nubią, a potem także Tess i Gotanem, siły inwazyjne w tempie raczej przyspieszonym (przydługie pożegnania są zdecydowanie niedobre!) wsiadła do tramwaju i ruszyła na Dworzec Główny. Tutaj też nastąpiło ostatnie pożegnanie z pułkownikiem Josteinem i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wsiadłem do pociągu. Gdzie zresztą spotkałem Woltusa i Nubię, gdyż ta druga, a to niespodzianka, wracała do domu tym samym pociągiem. Tutaj też nastąpiło kolejne pożegnanie, a ja, po piekielnie długiej i monotonnej podróży, dotarłem do Bazy.
Bilans?
Trzy dni dobrej zabawy, sporo ciekawych informacji zdobytych drogą przesłuchań, mnóstwo łupów, począwszy od konwentowej koszulki, kończąc na wszechmocnym, pluszowym Cthulhu… i chęć na kolejny konwent. Bójcie się!
Piotr “Vivaldi” Sarota