Dziwni ludzie. Tabuny dziwnych ludzi. Tłoczą się, kręcą w tę i z powrotem. Mają rozbiegane spojrzenia. Niektórzy są poprzebierani, wymalowani, uzbrojeni. Jedni ledwo skrywają panikę wymalowaną na twarzach, ewidentnie czują się zagubieni, inni całą postawą pokazują światu, że są tu tak bardzo u siebie, że bardziej być nie można.
I ten budynek. Sale. Dużo sal. Wąskie korytarze. Na ścianach miliony informacji. Każdą większą przestrzeń natychmiast pokrywają budowane wzdłuż ścian zasieki ze stołów, książek, błyskotek, broni. Dziwni ludzie zaczynają na nie nacierać. Obrońcy krzątają się, próbując opanować stopniowe rozbieranie ich bariery przez napastników. W pocie czoła rzucają na ogołacane stoły nowe cegły opasłych tomiszczy, druty kolczaste naszyjników i każdy drobiazg, który jest w stanie wzmocnić barykady. Nawet mała aluminiowa przypinka, pierścionek, zegarek – wszystko się nadaje, by wejść w skład bariery. Najeźdźcy są jednak niezmordowani. Uderzają w nią falami, rozbierają systematycznie, nie wydają się ani trochę zmęczeni czy zrezygnowani.
Ci, którzy nie rozbrajają barykad, także nie pozostają bierni. Wpadają hordami do napotkanych sal, przypierają pojedynczych obrońców do muru i świdrują. Przewiercają spojrzeniami na wskroś, zmuszają do zeznań, chłodno analizują każde słowo. Świecą prosto w twarz stuwatowymi żarówkami oczu. Osaczeni bronią się samotnie potokiem słów, zdań wyuczonych specjalnie na tę okoliczność. Wiedzieli wszak, że ta wojna w końcu nastanie i trzeba będzie zmierzyć się z przeciwnikiem. Żadne przygotowanie teoretyczne nie jest jednak w stanie złagodzić szoku, jakim jest konieczność utrzymywania się na nogach pod trwającym godzinę ostrzałem. Słabsi osuwają się potem po ścianie, resztkami świadomości wychwytując tupot butów zwycięskiej armii, opuszczającej w glorii pole bitwy. Twardsi są wywlekani ze swoich bezpiecznych przyczółków, wystawiani jak pod pręgierz i wykańczani wymyślną torturą. Mają siadać i pisać. Powtarzać swoje imię i nazwisko setki razy. „Takiś dumny z tego, kim jesteś? To pisz! Pisz, aż ci ręka uschnie!” Na początku mają jeszcze odrobinę nadziei, że to się kiedyś skończy, ale sięgająca za horyzont kolejka oprawców szybko pozbawia złudzeń.
Każdy chce mieć swój udział w zwycięstwie. A może po prostu chce poczuć przyjemność powolnego wykańczania przeciwnika.
Hordy najeźdźców czują się tu coraz bardziej u siebie. Zaczynają tańczyć, pić, biegać z dzikim wrzaskiem między salami. Niedobitki obrońców snują się jak cienie. Przestają być groźni. Powoli godzą się z myślą o poddaniu pałacu. Pojawiają się pierwsi zdrajcy. Podają ręce oprawcom, przyjmują od nich kielichy. Nie ma już nawet komu ich za to skazać.
Spoglądam na swoje dłonie. Jest na nich krew. Tak, ja też byłam wśród tej barbarzyńskiej tłuszczy, własnymi oczami świdrowałam bezbronnych ludzi, własnymi rękoma zmuszałam do pisania, własnymi ustami obwieszczałam zwycięstwo. Pierwszy raz brałam udział w tak szaleńczym procederze. Pierwszy, ale z pewnością nie ostatni. Już ostrzę szpony na kolejny konwent. Pyrkon uzależnił mnie od smaku pisarskiej krwi.
Paulina “Hagath” Jałoszyńska