Dzień pierwszy
Pyrkon! Już sama myśl o zbliżającym się konwencie wprawiała mnie w doskonały humor na kilka tygodni przed ostatnim weekendem marca. Nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu będę mogła po raz czwarty uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu.
Warto było czekać. Po raz kolejny poznański konwent nie zawiódł moich oczekiwań. Radosną atmosferę można było odczuć już w pociągu, gdzie przechodząc korytarzem, natknęłam się na osoby niewątpliwie będące fantastami. Po dotarciu na dworzec wyszedł po mnie Woltus i wraz z tłumem ruszyliśmy do budynku konwentu, który — jak się okazało — znajdował się zaskakująco blisko. Miejsce było doprawdy szokująco imponujące i mogło budzić skojarzenia z filmami SF. Kiedy otrząsnęłam się z pierwszego szoku, doznałam drugiego — przy akredytacji nie było kolejek! Czy aby trafiłam na ten konwent co trzeba? Wspomnienia, jakie zachowałam z poprzednich edycji — czyli ciągnące się w nieskończoność kolejki jak w PRL-u — nijak miały się do krótkich ogonków ustawionych przed kilkoma czynnymi okienkami, przy których sprawnie odbywała się akredytacja. Przy jej zakupie zostałam wyposażona w identyfikator, pyrkonowy znaczek, informator z programem oraz masę ulotek.
Była już późna pora, więc tego dnia “zaliczyłam” jedynie końcówkę dwugodzinnego panelu dyskusyjnego z udziałem Ewy Białołęckiej, Magdy Parus i Ani Brzezińskiej pt.: Polski historyczny romans paranormalny. Nie byłam zbyt zorientowana w dotychczasowym toku rozważań, toteż wykorzystałam czas na szczegółowe zapoznanie się z programem konwentu.
Po skończonym spotkaniu nadeszła bardzo przyjemna chwila, kiedy mogłam się przywitać z obecnymi w sali znajomymi. Pamiętać należy, że dobry konwent to nie tylko ciekawy program oraz organizacja dopięta na ostatni guzik. To również — a może nawet przede wszystkim — wspaniali ludzie z całej Polski, z którymi niekiedy dość rzadko jest okazja się spotkać poza konwentami. Nie powinno więc dziwić, że kolejnym punktem dnia nie był ten zamieszczony w informatorze, a domówka u tess i Gotana. Ale jak to powiedziałby autor Niekończącej się opowieści: to już inna historia i opowiemy ją innym razem.
W późnych godzinach nocnych powróciliśmy na nocleg do szkoły konwentowej. Co prawda nie udało się nam z Woltusem załapać na wolny kawałek podłogi w żadnej z klas, ale za to całkiem wygodnie ulokowaliśmy swój materac na korytarzu pomiędzy wystawionymi na zewnątrz ławkami i krzesłami. Wykończeni szybko pogrążyliśmy się we śnie.
Dzień drugi
Jak wie każdy konwentowicz, który korzysta z bezpłatnych noclegów oferowanych przez organizatorów, śpiąc w sleeping roomie, nie należy się nastawiać na komfort, ciszę czy spokój. Obudziłam się przed 8.00 i już wtedy można było zaobserwować na korytarzu duże ożywienie. Kiedy udałam się do łazienki, uderzyło mnie, że nie było tam śladów zawartości cudzego żołądka. To było dziwne. Znacznie dziwniejsze niż wszechobecni przebierańcy — czarownice, szturmowcy, upiory, wojacy, postaci z gier i filmów, którzy przemykali się wszędzie, chętnie pozując do zdjęć.
Po zjedzeniu śniadania udaliśmy się na pierwszą tego dnia prelekcję — Autor vs. bohater — nasza prywatna katastrofa przygotowaną przez Ewę Białołęcką. Ewa z właściwym sobie poczuciem humoru, niczym Mistrz Gry w sesji RPG, kreowała wizję możliwej katastrofy z zombie w roli głównej, kładąc nacisk na realizm przedstawionej sytuacji. My, jako publiczność, usiłowaliśmy wraz z autorką ustalić, co zrobić, by jak najdłużej przeżyć. Nie obeszłoby się oczywiście bez sprawdzenia facebooka i obrabowania pobliskiej Biedronki. Po tym jedynym w swoim rodzaju kursie nikt z uczestników nie powinien mieć wątpliwości, jak postąpić w wypadku apokalipsy.
Kolejnym punktem była prelekcja Jakuba Ćwieka Czy pisarze nienawidzą swoich czytelników?. Odpowiedź zabrzmiała: TAK. Dlaczego? Ćwiek podał kilka powodów: fani bywają nachalni, zdarzają się jednostki bezczelne, które wypisują na forach obelgi pod adresem autora, a później rozanieleni proszą go o autograf, niektórzy zapełniają skrzynkę mailową nieszczęsnego pisarza swoimi opowiadaniami, z prośbą o ocenę… Ale jak to u Ćwieka bywa, prelekcja była daleka od śmiertelnej powagi — autor co rusz rozśmieszał publikę, sterując jej emocjami wedle własnej woli. Zakończyło się szczerymi podziękowaniami dla czytelników, bez których w końcu nie istnieliby pisarze.
Następnie byłam słuchaczką panelu dyskusyjnego z udziałem Michała Cetnarowskiego, Rafała Kosika i Pawła Majki, którzy rozprawiali O zmianie życia literackiego na fantastycznych portalach internetowych. Rozmowa oscylowała między innymi wokół tematów takich jak książka elektroniczna czy też kwestii anonimowości w sieci.
Ukradkiem wymknęłam się z sali na spotkanie autorskie z Dariuszem Domagalskim, gdzie twórca cyklu krzyżackiego opowiadał o swoich inspiracjach, planach, felietonach i o tym, dlaczego okładka jego najnowszej książki jest różowa(!). Na sali nie brakowało fascynatów historii, toteż w pewnym momencie dyskusja zeszła na tematy bardziej hermetyczne.
Nie od dziś wiadomo, że seks świetnie się sprzedaje, toteż nic dziwnego, że maleńka sala, w której odbywała się prelekcja Erotyka fiordów. Freya i Frey. Pożądanie i płodność w mitologii nordyckiej, była dosłownie wypełniona do granic możliwości — na każdym wolnym krześle, parapecie, stoliku czy skrawku podłogi ktoś siedział lub stał. Wywołało to miłe zaskoczenie u prowadzącej prelekcję Elżbiety Cherezinskiej, która zażartowała, że to tylko prelekcja, a nie warsztaty z seksu. Kolejna godzina upłynęła na opowieściach o pikantnych szczegółach mitologii nordyckiej, zaś ogólna atmosfera sprawiła, że każde słowo wywoływało falę dwuznacznych skojarzeń.
Później nastała kolejna okazja do spotkania z Jakubem Ćwiekiem. Wreszcie nadszedł właściwy moment, by zadać mu pytanie, które cisnęło się na usta większości jego czytelników: no kiedy będzie ten Kłamca 4?. Kuba znów podał jakąś datę, pochwalił się też postępami w równoczesnym pisaniu trzech innych książek. A wszystko to przy akompaniamencie śmiechu, strojeniu min i gwałtownych gestykulacji. Kuba, który w ciągu kilku ostatnich miesięcy zmienił znacznie wygląd — zapuścił włosy, inaczej przyciął brodę, a przede wszystkim znacznie się zaokrąglił — zawarł z czytelnikami nietypowy zakład. Mianowicie postanowił, że do Polconu schudnie do 75 kilo. Jeśli tego nie dokona, czytelnicy będą mogli przeczytać polski paranormal romance jego autorstwa. Ale jeśli mu się uda — każdy z obecnych wtedy w sali będzie musiał kupić dwa egzemplarze Kłamcy 4. Tak więc apeluję! Niech ktoś zabierze ze sobą na Polcon wagę (oczywiście pokazującą kilka kilogramów więcej).
Wiele obiecujący tytuł prelekcji Kreacja NAPRAWDĘ oryginalnego świata fantastycznego poprzestał na marketingu i obiecankach-cacankach. Prowadzona, a właściwie odczytywana z kartki przez gościa zagranicznego Adriana Tchaikowskiego, z udziałem tłumacza, nie spełniła moich oczekiwań. Pierwsza część spotkania poświęcona była poniekąd historii fantastyki (i mimo wszystko coś dla mnie wnosiła), a druga opisowi świata stworzonego przez Tchaikowskiego i zakrawała na kiepsko ukrywaną reklamę.
Być może moja irytacja prelekcją wynikała po części z pustego żołądka, który dopominał się o obiad. Na szczęście w arcyciekawym programie znalazła się chwila oddechu, kiedy żaden z paneli nie wydawał się szczególnie pociągający. W efekcie czas ten wykorzystałam na zorganizowanie ciepłego posiłku.
Najedzona i szczęśliwsza wysłuchałam tego, co Ania Brzezińska opowiadała o błędach ludzi przesyłających swoje teksty do wydawnictwa. Brzezińska — poza informacjami o objętości przesyłanego tekstu, o tym jak zatytułować maila czy też jak nie zwracać się do wydawcy — podzieliła się z publicznością anegdotką o powieści, która choć nigdy nie została wydana przez Runę, przez długi czas stanowiła ukochany tekst wszystkich pracownic wydawnictwa. Należy również pamiętać, by przesyłając tekst do Runy, nie kierować go w treści do innego wydawnictwa…
Choć nie jestem miłośniczką kotów, to prelekcja Mai Lidii Kossakowskiej o tych futrzakach była dla mnie bardzo interesująca. Słyszałam co prawda, że Egipcjanie czcili koty, ale nie spodziewałam się, że aż do takiego stopnia, by były mumifikowane tak jak ludzie. Poza tym ktoś, kto zabił takiego futrzaka, sam miał okazję do szybkiego stania się mumią. Nie mówiąc już o wojnach prowadzonych z ich powodu…
Obowiązkowo musiałam również zahaczyć o spotkanie autorskie z Jarosławem Grzędowiczem. Dotychczas moje zetknięcia z tym pisarzem ograniczały się jedynie do czytania jego książek i felietonów, które uważam za wspaniałe, toteż byłam bardzo ciekawa, jaki jest „na żywo”. Nie rozczarował mnie. To dojrzały, inteligentny i trzeźwo myślący mężczyzna, niepozbawiony również poczucia humoru. Z anegdot utkwiło mi w pamięci, że ma kompleksy na tle Andrzeja Pilipiuka. „Dostaję od niego SMS: No wiesz, w tym roku napiszę jeszcze cztery książki i dziewięćset opowiadań. Tego dnia mam writers block i nie piszę”.
Konkurs strojów musiał przegrać z burczeniem w brzuchu i tu nastąpiła kolejna przerwa. Posiliwszy się, wzięłam udział w prelekcji o magii antycznej. Margot Rakalska odziana w grecki strój opowiadała o rzucaniu uroków i czarów. Ilustracją jej słów były rekwizyty w postaci zwojów z zapisanymi czarami, miseczką na demony czy woskowymi tabliczkami.
Ostatnim, a zarazem chyba wzbudzającym najwięcej emocji punktem tego dnia był Festiwal Piosenki Krasnoludzkiej: Wyrycz to sam. Szczególną sympatią darzy go Woltus, któremu rok temu udało się wyryczeć pierwsze miejsce, a jeszcze wcześniej drugie. Zdradzę, że swoje pieśni przygotowuje przez cały rok i raz po raz jestem świadkiem powstawania nowego hitu, a zarazem jego pierwszą słuchaczką i recenzentką.
Tegoroczny festiwal był najlepszym, na jakim byłam dotychczas (i pomyśleć, że krążyły plotki, iż ma się nie odbyć!). Tematyka pieśni jak zwykle opiewała — tu użyję silnego eufemizmu – dokuczanie elfom, pijaństwo i swobodne obyczaje. A wszystko to bez cenzury i przy pełnej swobodzie artystycznego wyrazu. Trzeba przyznać, że okrzyki „pokaż cycki!” na stałe przyrosły do tego festiwalu, tak jak nastroje antyelfickie. Toteż zwycięzcą został facet, który zdjął koszulę i nałożywszy na głowę hełm, „śpiewał” coś bełkotliwie i niezrozumiale, ale mimo to rozkochał w sobie publiczność i spełnił jej pragnienie. Drugie miejsce należało do zespołu, który po wyśpiewaniu piosenki śpiewnie krzyczał „Elfy pedały!”, wymachując przy tym rękami w górze. Okrzyk ten podchwyciła publika i do końca konwentu raz po raz ktoś wykrzykiwał to na korytarzu.
Dla mnie osobiście największą niespodzianką było spotkanie kolegi z liceum z miasteczka odległego o kilkaset kilometrów. W ogóle nie spodziewałam się tam spotkać Miruna. Ale czy nie wspominałam już, że Pyrkon to magiczna impreza?
Dzień trzeci
Wszystko co dobre szybko się kończy. Jakże to boleśnie prawdziwe… Po krótkim śnie związanym zarówno z siedzeniem do późna, jak i zmianą czasu, rano nadszedł czas na pakowanie. Później zdążyłam jeszcze na połowę prelekcji Jakuba Ćwieka o podrywaniu. Było zabawnie, choć siedząc na samym końcu sali, nie słyszałam wszystkiego wyraźnie.
Kolejna prelekcja — Czy można wyżyć z tłumaczenia książek? — prowadzona przez Iwonę Michałowską — Gabrych, nie wzbudziła jednak we mnie szczególnego zainteresowania ani tematem, ani formą prowadzenia, toteż wymknęłam się z sali i ostatnie chwile konwentu spędziłam ze znajomymi.
Nadszedł czas odjazdu i… to było ciekawe. Kilkaset ludzi niczym armia wojów rzuciło się do walki, której stawką były miejsca siedzące w pociągu. Moja drużyna odniosła częściowe zwycięstwo. Podczas natarcia rozdzieliliśmy się i wsiedliśmy do różnych części pociągu. Miałam szczęście wraz z Woltusem, jego ojcem i Ewą zająć miejsca siedzące w wagonie restauracyjnym i tam spędziliśmy podróż po trosze rozmawiając, po trosze czytając, a po trosze śpiąc. I tak trwaliśmy, czując jak każdy stukot kół nieubłaganie zbliża nas do powrotu do szarej codzienności.
Marta “Nubia” Porwich