Minęło 13 lat odkąd Klub Fantastyki „Druga Era” postanowił zorganizować w Poznaniu konwent miłośników fantastyki. Ze względu na rosnące zainteresowanie, w roku 2011 musiał przenieść się do budynków Międzynarodowych Targów Poznańskich. Od tego czasu popularność festiwalu rośnie lawinowo. W zeszłym roku przyciągnął on sześć i pół tysiąca ludzi. Kto mógł się spodziewać, że do pobicia tego rekordu wystarczy kolejna edycja?
O tegorocznym Pyrkonie można pisać długo. Dlatego, chcąc oszczędzić Wam wywołującej ziewanie, naszpikowanej informacjami ściany tekstu, relacja będzie w punktach. Fotografie (otwórzcie w nowym oknie, by powiększyć) zamieszczam dzięki uprzejmości strony Pyrkon: Zdjęcia.
Pierwszą zmianą na plus w stosunku do edycji 2012 było więcej miejsca. Na konwent składało się pięć wielopoziomowych budynków, w tym sala koncertowa, druga dla wystawców i prelegentów, trzecia dla bloku gier (komputerowych i tych bez prądu), budynek bloku literackiego, mangowego i kilku innych oraz plac. Na sypialnię przeznaczono osobną halę oraz szkołę. Mnóstwo wolnej przestrzeni.
Teoretycznie. W praktyce zbyt mało (o co nietrudno, patrz fragment nowy rekord). O ile w budynku noclegowym zajęcie kawałka zdatnej do spania podłogi nie stanowiło problemu, tak w godzinach szczytu znalezienie w gamesroomie wolnego krzesła graniczyło z cudem, a jeśli już się udało, należało go chronić za wszelką cenę. To jednak nic w porównaniu z prelekcjami. Blok konkursowy i naukowy były oblegane niczym Jasna Góra w czasie Potopu i to niezależnie od dnia i godziny. Dość powiedzieć, że w niedzielę o piętnastej na mojej prelekcji o rozrywkach średniowiecza sala była pełna po brzegi i kilkanaście (kilkadziesiąt?) osób zwyczajnie nie dało rady dostać się do środka, zaś by przejść do stolika musiałem zastosować sztuczkę Mojżesza z rozstąpieniem się morza, w tym przypadku ludzkiego. Z powodu olbrzymiego zainteresowania powstawały zatory komunikacyjne, a żeby zająć miejsce należało przyjść nawet i dwadzieścia minut przed czasem.
Lepiej, ale tylko trochę, wypadła kwestia sprzętu. Jeden z komputerów odmówił mi odczytania prezentacji w Power Poincie, tłumacząc się brakiem odpowiedniego oprogramowania, zaś podczas konkursu głośniki w sali odtwarzały tylko część ścieżek dźwiękowych prezentowanych filmików. Równie słabo rzecz się miała w przypadku śmietników, których nie dość, że było mało, to dzięki konwentowiczom bardzo szybko stawały się pełne.
Osoba, która wpadła na pomysł otwarcia drugiej bramy, zasługuje na pomnik. Tak, w tym roku na konwent można było wejść także od strony dworca, bez męczącego obchodzenia terenu Targów. Dzięki temu impera zdołała uniknąć całkowitego paraliżu akredytacyjnego. Jeśli nie byliście na Pyrkonie, to wyobraźcie sobie dziesięć kas, z podziałem na te dla konwentowiczów jednodniowych, trzydniowych, gości, organizatorów i tak dalej, bądź kombinacji powyższych. Ustawcie przed każdą z nich kolejkę na plus minus sto osób. Dodajcie do tego system odmawiający współpracy średnio co trzy kwadranse, a zrozumiecie, dlaczego niektórzy czekali na wejściówki po trzy godziny. Po festiwalu padła propozycja wprowadzenia możliwości akredytacji przez internet, tak by na miejscu ograniczyć formalności do minimum. Z pewnością pomogłoby to rozładować monstrualne kolejki oraz powolną akredytację, na które to niedogodności narzekało mnóstwo osób. O tyle dobrze, że dostać identyfikator można było już od dwunastej (program startował o szesnastej), a prelegentów mających swoje punkty „teraz, zaraz, za moment” wpuszczano bez kolejki.
W podzięce za peerelowskie warunki akredytacji każdy uczestnik otrzymywał torbę z logiem firmy Artifex Mundi i Pyrkonu. W środku czekała na niego smycz (oznakowania identyczne jak na torbie), identyfikator, informator oraz program. Wystarczyło jeszcze zaczekać moment na opaskę i już można było ruszać na konwent.
Identyfikatory to małe dzieła sztuki, z mnóstwem miejsca na podpisanie się oraz świetnymi grafikami (zwykły konwentowicz mógł się pochwalić spiderkozą, twórca programu kozą-batmanem, gżdacz kozą-punisherem, a organizatorzy bodaj superkozą), ekstremalnie trudne do zgubienia, dzięki miejscu na podpięcie smyczy. Podobnie z estetycznie złożonym informatorem, który w tym roku przytył do dwustu stron. Strach pomyśleć, co będzie w przyszłości. Jedyny problem mógł stanowić fakt, że wszelkie mapy terenu i budynków konwentu znajdowały się w programie, zaś plan okolic Targów widniał na tylnej okładce informatora.
Za to na wielką pochwałę zasługuje elektroniczna wersja programu dla posiadaczy iPhona albo telefonu z systemem Android, z pewnością wygodniejsza od kilkunastostronicowej broszury wypełnionej tabelami i rozkładem sal.
Strona konwentu informuje, że tegoroczna edycja oferowała osiemset godzin programu w czternastu blokach. Wyobraźcie sobie teraz, że co godzinę odbywały się minimum trzy interesujące punkty programu, na które z pewnością byście poszli, a zrozumiecie, że wiele osób odczuwało wyjątkowo silny brak czasu połączony z rozczarowaniem. Bo jak tu się cieszyć, gdy z zaplanowanych dwudziestu prelekcji uda się dotrzeć tylko na pięć? A i to nie zawsze, bo sala zapełni się w minutę po zakończeniu poprzedniego punktu programu i nie ostanie się nawet wolne miejsce pod sufitem. Frekwencja mówi sama za siebie, a potwierdzają ją głosy uczestników. Tylko najwięksi malkontenci mogą powiedzieć, że w programie nie było niczego ciekawego, biorąc pod uwagę obecność prawie sześćdziesięciu gości (Masterton, Wick, Žamboch, Chmielarz, Ćwiek, Kossakowska, Dukaj, Komuda, Orbitowski i inni), na spotkania z którymi waliły prawdziwe tłumy.
Co ciekawe, w tym roku konwent odbywał się przez całą dobę co oznaczało dwie rzeczy. Raz, że na teren MTP można było wejść o dowolnej porze dnia, rzecz szczególnie istotna dla osób wracających z nocnej integracji. Dwa, że program obejmował także godziny nocne. Nie wiem czy odbywająca się o trzeciej nad ranem prelekcja o japońskich reklamach zebrała wielu chętnych, ale nocne LARP-y z pewnością cieszyły się sporym zainteresowaniem.
Tegoroczne stoiska wystawców zgromadzono w jednym miejscu, w hali numer 7. Tak przy wejściach, jak i w informatorze znajdowały się mapki wyjaśniające, gdzie który sprzedawca rozstawił się ze swoim kramem. A wybór był naprawdę szeroki, począwszy od książek i planszówek, a na przypinkach, koszulkach i rękodziele skończywszy. Gdzieś w kącie przycupnęła Kobieta-Ślimak, a przy wejściu ulokowały się sklepik konwentowy (spory wybór, niskie ceny w Pyrfuntach) oraz stoisko z pizzą (zjadliwą). Ponoć wśród wystawców kręcili się sprzedawcy pączków i innych pyszności, ale nie udało mi się ich znaleźć. Zabrakło za to zeszłorocznych ogródków piwnych (wieść gminna niesie, że jeden znajdował się w barze nieopodal sceny), prawdopodobnie z powodu powiększenia asortymentu knajp konwentowych.
Z wysokości pierwszego poziomu część sklepowa wyglądała jak średniowieczne targowisko. Tak samo zapełnione ludźmi i niedrożne. Chyba najwięcej klientów tłoczyło się przy stoiskach antykwariatów, niekiedy blokując drogę. Również wystawcy narzekali czasem na brak wolnego miejsca. Mimo to, w porównaniu do zeszłego roku, zmiany wyszły zdecydowanie na plus.
Gamesroom był olbrzymi. Prawdopodobnie większy, niż rok temu, podzielony na planszówki, karcianki, bitewniaki, z długimi kolejkami do wypożyczalni gier oraz chronicznym brakiem wolnego miejsca. Bo otwarty całą dobę. przyciągał prawdziwe tłumy, mające do wyboru sporą kolekcję różnego rodzaju gier. Tak jak rok temu, między stołami kręciły się osoby w żółtych koszulkach, służące pomocą w wyjaśnianiu reguł.
Po drugiej stronie hali ulokowali się miłośnicy rozrywki elektronicznej nowej i starej wraz z przedstawicielami branży. Można było pogadać z pracownikami Artifex Mundi, pograć w nadchodzącą wielkimi krokami Neuroshimę Apocalypse oraz obejrzeć turnieje League of Legends i drugiego Starcrafta, komentując na bieżąco sytuację, bijąc brawa dla najlepszych i śmiejąc się z faili. Co prawda nagłośnienie należało do kiepskich (na jedynym oglądanym przeze mnie meczu ledwo słyszałem komentatora), ale atmosfera wynagradzała tę niedogodność z nawiązką. Gdzieś na uboczu ulokowali się miłośnicy gier retro, tancerze DDR oraz śpiewacy karaoke. Innymi słowy, dla każdego coś miłego.
O ile z akredytacją, w przeciwieństwie do wielu innych osób, nie miałem problemu, tak w oczy rzucał się brak gżdaczy. Znalezienie ich wśród tłumu przypominało poszukiwania pustego pubu w sobotni wieczór i to prawdopodobnie nie dlatego, że rozpływali się w morzu konwentowiczów. Było ich zwyczajnie za mało.
Złego słowa nie powiem za to o organizatorach i ochronie. Ci pierwsi byli co prawda zalatani i często niedostępni, ale starali się pomagać w miarę możliwości. Wielki plus za udostępnienie twórcom programu osobnego pomieszczenia z dostępem do komputera i drukarki. Z kolei ochrona, nawet o szatańskich nocnych godzinach, była miła. Starczyło pokazać opaskę przy wejściu do hali sypialnej i nie zostawiać otwartych drzwi. Oczy moje ucieszył również sposób, w jaki sprzątano teren Targów po konwencie. Szybko, sprawnie, w przyjemnej atmosferze. Szczególne pozdrowienia ślę dla pana, który przez pół hali toczył z uśmiechem skrzypiący drewniany wózek. Zrobił to w tak zabawny sposób, że w nagrodę dostał gromkie brawa.
Mówiło się, że po sześciu i pół tysiącu ludzi w roku 2012 edycja 2013 nie zbierze dużo więcej gości. Czarny scenariusz zakładał dziesięć tysięcy uczestników festiwalu. Tymczasem już w piątek padł rekord siedmiu tysięcy, a konwent zamknął się wynikiem dwunastu i pół tysiąca ludzi. Nic dziwnego, że w pewnym momencie zabrakło identyfikatorów i informatorów. Kto mógł przewidzieć, że wielki, zeszłoroczny sukces zostanie pobity niemal o sto procent?
Z tego tytułu wzięły się wszystkie pozostałe problemy. Poprzebierany (mnóstwo osób chodziło w świetnych kostiumach), kolorowy tłum był po prostu zbyt liczny, nawet biorąc pod uwagę większą niż rok temu przestrzeń konwentową. Dlatego sale prelekcyjne pękały w szwach, nieliczne śmietniki zapełniały się w ciągu paru chwil, wolne miejsca na LARP-y miały żywotność bałwana na środku Sachary. Humorów nie poprawiała także kiepska pogoda, racząca konwentowiczów niską temperaturą i chłodnym wiatrem. Na całe szczęście puby, z Akumulatorami na czele, zachęcały tanim piwem, klimatyzacją oraz wspaniałą atmosferę.
Pyrkon to bez wątpienia największy festiwal fantastyki w Polsce. Tegoroczna edycja ustanowiła nowy rekord i istnieje szansa, że w przyszłym roku znów go pobije. To z jednej strony budujące, z drugiej jednak martwiące. Pomińmy tu na chwilę głosy osób tęskniących do szkolnych klimatów. Konwent poszedł w stronę targów i tego już się nie zmieni. Nowa formuła posiada mnóstwo zalet, wspaniałą lokalizację, markę, a przede wszystkim zespół ludzi, którzy są gotowi poświęcić swój czas i energię na przygotowanie olbrzymiej imprezy dla gości z całego kraju i paru ciekawych osób z zagranicy.
Czy więc było warto? Jeśli pominąć problemy z akredytacją oraz nadmiar ludzi w stosunku do dostępnego miejsca, 13 edycja Pyrkonu to najlepsza jak do tej pory odsłona konwentu. Owszem, miała słabe strony, lecz wierzę w to, że „Druga Era” wyciągnie wnioski i na przyszły rok przygotuje jeszcze większy i jeszcze lepszy konwent. Czego sobie i Wam życzę.
Tekst: Łukasz “Salantor” Pilarski
Redakcja i korekta: Monika “Katriona” Doerre