Koniec roku zbliża się wielkimi krokami. Zostało już praktycznie tylko kilka godzin do chwili, gdy otworzymy szampana i wkroczymy w nową epokę nigdy niezrealizowanych postanowień i wzajemnych życzeń, aby 2017 okazał się lepszy od tego, który zostawiamy za sobą.
Mijający rok przyniósł co prawda sporo naprawdę świetnych produkcji filmowych, jednak znalazły się wśród nich takie, które nie do końca spełniły pokładane w nich oczekiwania. Postanowiłem podzielić się z Wami refleksjami o pięciu produkcjach, które w moim mniemaniu okazały się rozczarowujące.
5. X-Men: Apocalypse
Co do tego filmu miałem naprawdę spore oczekiwania. Wielkie wrażenie zrobił na mnie „X-Men: Pierwsza klasa”, całkiem przyzwoicie, choć z pewnymi zastrzeżeniami odebrałem „Przyszłość, która nadejdzie”, jednak to właśnie „X-Men: Apocalypse” był tym, czego od lat wyczekiwałem. Jeden z najbardziej charakterystycznych przeciwników miał pojawić się na ekranie. Twórcy obiecywali niespotykaną dotąd skalę destrukcji. W głównych rolach powracali aktorzy, którzy już wcześniej się sprawdzili. Do ich grona dołączyli nowi, którzy wcielić się mieli w kolejne, ważne dla uniwersum postaci. Niby wszystko powinno się udać. Niestety, nie było tak pięknie.
Zacznijmy od tego, że główny przeciwnik okazał się po prostu nijaki. Nie tak wyobrażałem sobie En Sabah Nura. W kreacji Oscara Isaaca zabrakło czegoś, co sprawiałoby, że widz na ekranie czuje potęgę emanującą z ponoć najpotężniejszego mutanta na świecie. Tymczasem większą uwagę skupiał na sobie Magneto, który został jednym z czterech jeźdźców apokalipsy. Pozostała trójka, w której skład weszli Storm, Psylocke i Angel nie zachwyciła. Być może dostali po prostu za mało czasu na ekranie, by móc się wykazać.
Samo zakończenie także pozostawiło ogromny niedosyt. Spodziewałem się czegoś, co mnie mocno zaskoczy, a jednocześnie uratuje w jakiś sposób dość przeciętną historię, a tymczasem twórcy postanowili pójść po najniższej linii oporu i po prostu użyli Feniksa do ostatecznego wyeliminowania problemu.
Film nie był jakoś szczególnie zły, wychodząc z seansu czułem się nawet zadowolony, jednak im dłużej nad tym myślałem, tym więcej odnajdywałem szczegółów, które mnie raziły. W tym wypadku po prostu miałem chyba zbyt wygórowanie oczekiwania.
4. Dzień Niepodległości: Odrodzenie
Tworzenie sequeli to bardzo trudne zadanie zwłaszcza, gdy od premiery oryginału minęło dwadzieścia lat, a widowisko zyskało w tym czasie status kultowego dzieła science fiction. Roland Emmerich postanowił jednak powrócić do świata, który wykreował. Zapowiadał to od wielu lat, aż w końcu, w 2016 na ekrany wszedł nowy obraz opowiadający o tym, co się stanie, gdy pokonani wcześniej kosmici postanowią dokonać zemsty i raz jeszcze uderzyć na ludzki świat. Upodobanie reżysera do destrukcji dawało pewną gwarancję co do tego, że na ekranie będzie się sporo działo i faktycznie tak jest, pod względem efektów film wręcz powala. Znacznie gorzej wypadają inne aspekty tego dzieła.
Przede wszystkim brakuje elementu zaskoczenia. Wiadomym wszak było, że obcy kiedyś powrócą. W końcu nie odpuszczą tak łatwo zwłaszcza po tym, jak Ziemianie skopali im tyłki. Ludzie na szczęście wyciągnęli lekcję z tamtej sytuacji i postanowili przygotować się lepiej na potencjalny powrót nieproszonych gości. Wykorzystali w tym celu technologię, którą udało im się pozyskać z wraków statków kosmicznych. Świat dokonał gwałtownego skoku technologicznego i nie ukrywam, przyjemnie obserwowało się obraz takiej Ziemi. Dalej mamy oczywiście powrót złych kosmitów, epickie sceny destrukcji i praktycznie zero dreszczyku, który odczuwało się podczas pierwszego seansu filmu z 1994 roku. Po prostu w pomyśle na fabułę zabrakło czegoś, co wywołałoby efekt zaskoczenia. Owszem, pojawia się nowa, tajemnicza rasa, która pragnie w pewnym sensie pomóc ludzkości, ale to zdecydowanie za mało, by klimatem stanąć do rywalizacji z oryginalnym „Dniem Niepodległości”.
3. Bogowie Egiptu
Wspomniane do tej pory przeze mnie dzieła miały swoje wady, jednak i zalety dało się dostrzec. Powoli jednak przechodzimy do dzieł, których negatywne cechy są na tyle wyraźne, iż jakikolwiek pozytywny obraz zostaje z miejsca przygnieciony stertą sztuczności i tandety. Bogowie Egiptu, bo od nich zacznę, zapadli w mojej pamięci głównie z powodu marności wykonania. Film naszpikowany był kiepskimi efektami specjalnymi, które zamiast cieszyć oko, wywoływały jedynie uczucie zawodu. Nie oczekiwałem po nim zbyt wiele, bo tak naprawdę nie śledziłem żadnych zapowiedzi z nim związanych. Zainteresował mnie dopiero trailer, który był emitowany w kinie bodajże przed „Przebudzeniem mocy”, a konkretniej udział Nicolaja Coster-Waldau, który był mi dobrze znany z „Gry o tron”.
Niestety nawet najlepsza obsada nie jest w stanie uratować widowiska, w którym brakuje praktycznie wszystkiego. Dynamika leży, historia naprawdę słaba, a i sami aktorzy nie wykazali się jakoś szczególnie. Są jeszcze wspomniane przede mnie już efekty specjalne: jest ich za dużo, a wiele z nich można by zastąpić odpowiednim wykorzystaniem dobrych scenografii. Nuda i przewidywalność, takim hasłem powinno się reklamować produkcję.
2. Legion samobójców
Nie spodziewałem się zbyt wiele. Tworzone przez DC uniwersum przypadło mi do gustu, ale akurat w tym konkretnym wypadku byłem ostrożny z optymizmem. Być może za sprawą tego, że komiksowy Suicide Squad tak naprawdę jakoś nigdy mnie nie porwał, a ten zaprezentowany w serialu „Arrow” był co najwyżej dobry i to w głównej mierze dzięki postaci Deadshota. Niemniej postanowiłem zapoznać się z produkcją, choćby ze względu na to, aby nie mieć potem żadnej luki fabularnej. Uczyniłem to całkiem niedawno, bo jakoś tak wyszło, że ominęła mnie premiera kinowa. Zupełnej tragedii może i nie było, jednak z całą pewnością była to moja jednorazowa przygoda z tym dziełem.
Z pewnością na plus zaliczyć mogę warstwę muzyczną, która była naprawdę przyjemna dla ucha. „Bohemian Rapsody” grupy Queen w wykonaniu zespołu Panic! At The Disco długo jeszcze siedziało mi w głowie. Całkiem dobry występ zaliczyli także: Margot Robbie (Harley Queen) i Will Smith (Deadshot). Ten drugi jednak wypadł znacznie słabiej w stosunku do kreacji, jaką zaprezentował Michael Rowe w „Arrow’. W tym miejscu plusy się kończą, a zaczyna cała masa przykrych doświadczeń.
Widowisko zostało naprawdę kiepsko zmontowane. Chaos, jaki z tego powodu powstał, sprawił, że kilka razy pogubiłem się w tym, co się na ekranie dzieje. Rozczarował mnie także Joker w wykonaniu Jareda Leto i to nie z powodu kiepskiej kreacji tej postaci (tutaj akurat byłem zadowolony), a raczej faktu, że sceny z nim były wrzucone chyba tylko po to, aby pokazać, że jest. Jeden z najbardziej charakterystycznych przeciwników Batmana nie miał okazji, aby zademonstrować się w pełnej krasie, a szkoda, bo widać, że Leto starał się wykreować własną wizję tej postaci i ciekaw byłem, jak mu to wyjdzie.
Fabuła była natomiast chyba największą słabością. Do bólu przewidywalna, momentami nielogiczna, wciśnięta chyba tylko po to, aby parę minut walk rozciągnąć na ponad dwugodzinny film. Mam już to za sobą, nie będę tęsknił.
1. Pogromcy duchów
Szczerze mówiąc, nie wiem cóż takiego mógłbym napisać o tym „dziele”, aby ukazać jakikolwiek plus z nim związany. Być może to, że można je wyłączyć w dowolnym momencie, nie infekuje urządzenia na którym się go odtwarza jakimiś trojanami, płytę można spalić, bądź wysłać w kosmos przytwierdzoną do sylwestrowej petardy i odczuć pewien rodzaj satysfakcji z tego, że wyeliminowało się przynajmniej jeden egzemplarz tego czegoś z powierzchni świata. Chyba tyle, bo tak okropnego rebootu dawno nie widziałem i jest to w sumie chyba jedyne widowisko, którego nie byłem w stanie obejrzeć do końca nawet w sytuacji, gdy rozkładałem to na kilka dni. Właśnie dlatego nie zdecydowałem się wcześniej na recenzję, gdyż do tego musiałbym film zmęczyć do końca, a to ponad moje siły.
Doprawdy niech przeklęty będzie ten, kto wpadł na pomysł takiego sprofanowania klasyka. Od razu zaznaczę, że nie mam nic do obsady (no może poza faktem, że część z postaci po prostu nie potrafiła grać). Nowe wersje dawnych hitów mają to do siebie, że aktorzy się zmieniają. Zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że męska ekipa została zastąpiona kobiecą. Szczerze, to byłem bardzo ciekawy co z tego wyjdzie. Żałowałem co prawda, że w oryginalnych rolach nie powrócą dobrze znani mi bohaterowie, jednak sam fakt, że część klasycznej ekipy miała zagościć na ekranie w mniejszych rolach, pobudzał moją wyobraźnię. Do samego końca zastanawiałem się, czy w takiej sytuacji faktycznie przyjdzie oglądać mi restart serii, czy też może jakoś zręcznie ogarnięty sequel, który w pewnym momencie zaskoczy widzów dobrze przemyślanym zwrotem fabularnym łączącym starych Pogromców z nowymi. Niestety, nic takiego nie miało miejsca.
Ten film był do bólu zły. Począwszy od fabuły, poprzez niszowe żarty i wręcz fekalne poczucie humoru, po efekty specjalne, które wyglądały jak żywcem wyciągnięte z jakiejś niskobudżetowej gry, dostępnej w markecie za 4,99 zł. Słowo daję, że już w oryginalnych pogromach wyglądało to zdecydowanie lepiej i z pewnością bardziej klimatycznie. Tymczasem twórcy nowej wersji stwierdzili, że lepiej iść na łatwiznę. Po co komu dobre efekty, w końcu liczy się historia? Po co oryginalna fabuła, skoro można garściami czerpać z oryginału i stwierdzić, że to mrugnięcie w stronę fanów? Po jakiego grzyba się starać, skoro fani i tak pójdą do kina choćby z ciekawości? Nie wiem, nawet nie staram się odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wolę włączyć starych „Pogromców…” (lub cokolwiek innego) i w czasie seansu wymyślać kolejne sposoby na efektową destrukcję płyty z omawianym filmem.
To chyba na tyle, jeśli chodzi o produkcje, które najbardziej rozczarowały mnie w tym roku. Być może macie jakieś inne typy, albo nie zgadzacie się z którąś z moich opinii (bądź ze wszystkimi)? Jeśli tak, to zapraszam do podzielenia się uwagami w komentarzach.
Adam Gotan Kmieciak
Korekta: Anna Tess Gołębiowska