Tak naprawdę początków dla serii „Dragon Ball Super” należy doszukiwać się już w 2008 roku. Wówczas to swoją premierę miał film „Dragon Ball: Yo! Son Goku and His Friends Return!!”, który stał się pierwszym znakiem świadczącym o tym, że coś się w temacie Smoczych Kul ponownie zaczyna dziać. Produkcja trafiła bezpośrednio do sprzedaży na DVD i ominęła kina. Rok później, z okazji dwudziestolecia powstania wersji anime Dragon Balla, przygotowano odświeżony pierwszy odcinek serii Z. Poprawiona i przystosowana do wysokich rozdzielczości animacja zapowiadana była jako początek nowego życia tej produkcji. Z czasem okazało się, że twórcy faktycznie wzięli na warsztat kultową już Zetkę. Wycięli z niej zbędne odcinki filerowe, wymienili kilka elementów, nagrali nową ścieżkę dźwiękową, a także przygotowali nowy opening i ending. Tym oto sposobem długość serialu skróciła się o blisko 100 odcinków, co miało nawet swoje plusy. Warto bowiem pamiętać, że Dragon Ball Z oprócz swoich niewątpliwych zalet miał także pewne problemy. Niektóre sytuacje ciągnęły się jak flaki w oleju, a trwająca w teorii pięć minut bitwa obejmowała dziesięć do piętnastu epizodów (i ginął Krilan).
Skrócenie tego wszystkiego sprawiło, że Dragon Ball Kai (w tłumaczeniu „odnowiony”) – bo tak zatytułowano produkcję – stał się o wiele bardziej przystępny dla widzów, których do tej pory odstraszały tego typu dłużyzny. Premiera kolejnych epizodów niosła za sobą jednak coś jeszcze. Fani zaczęli wierzyć, że skoro coś wokół tematu Smoczych Kul się dzieje, to być może chodzi tutaj o szykowanie gruntu pod pełnoprawną kontynuację? Może ten cały Dragon Ball AF jednak ma szansę powstać?
Kolejne lata przyniosły nam informację o nowym, tym razem już skierowanym do kin filmie zatytułowanym „Dragon Ball Z: Battle of Gods”. Pierwsza zapowiedź animacji miała miejsce na początku lipca 2012 roku. Wówczas to podano jedynie informację, że 14 lipca nastąpi ogłoszenie pewnej niespodzianki dla fanów DB. Gdy zegar odliczył do zera okazało się, że mowa w tym wypadku właśnie o wspomnianym filmie. Produkcja, sygnowana jako część serii Z, wprowadziła do uniwersum nowe, potężne postaci, czyli Boga Zniszczenia Beerusa, a także jego sługę Whisa. Jej japońska premiera odbyła się 30 marca 2013 roku. Reżyserem filmu został Masahiro Hosoda, który wyreżyserował w 1992 roku kilka odcinków Dragon Ball Z. Scenariusz przygotował natomiast Yūsuke Watanabe.
Co ważne, w przypadku tej animacji sam Akira Toryiama przyznał, że po raz pierwszy od dawna będzie aż tak mocno zaangażowany w powstanie czegoś z wymyślonego przez siebie świata, a to już dawało fanom nadzieję, że błędy serii GT nie będą powtórzone. Film według zapewnień miał stać się częścią kanonu, a jego akcję umiejscowiono pomiędzy wydarzeniami z serii Z, a GT, choć tak po prawdzie można stwierdzić, że wpasowano go w tę pierwszą serię, gdyż jak dobrze pamiętamy ostatnie fragmenty „Zetki” pokazały nam już dorosłego Trunksa i Son Gotena. Tymczasem w „Bitwie Bogów” dalej byli oni dziećmi.
Fabuła skupiała się na przepowiedzianym przed wieloma laty pojedynku, do którego w końcu musiało dojść. Beerus przebudził się po trwającej 39 lad drzemce, gdyż zgodnie z przepowiednią miał natrafić na godnego siebie przeciwnika, określanego jako Boga Super Sayian. Szybko zorientował się w sytuacji, dowiedział o porażce Friezy i uznał, że to właśnie Goku jest tym przepowiedzianym rywalem. Okazało się jednak, że nasz bohater nawet w swojej najsilniejszej trzeciej formie nie jest w stanie stawić czoła Bogu Zniszczenia. Dzięki wsparciu przyjaciół udało mu się ostatecznie osiągnąć jednak nowy, tak zwany boski etap ewolucji i tym samym dorównać potędze rywala.
Produkcja spotkała się z dość ciepłym przyjęciem ze strony fanów. Co prawda nie spełniła wszystkich pokładanych w niej oczekiwań, ale dla studia Toei Animation była wyraźnym znakiem, że temat Smoczych Kul wart jest dalszego eksplorowania. Tym oto sposobem doczekaliśmy się pierwszej zapowiedzi „Dragon Ball Super”
Spełnione marzenia czy gigantyczne rozczarowanie?
Pierwszy odcinek „Dragon Ball Super” zadebiutował 5 lipca 2015 roku (miesiąc wcześniej pojawiła się manga) i bardzo szybko okazało się, anime wcale takie super nie jest. Epizody zrealizowane na podstawie filmu „Bitwa Bogów” jeszcze się jakoś broniły, chociaż fani od razu zwracali uwagę na to, że bohaterowie jakby osłabli przez ostatnie lata. Gdy wspominało się potęgę jaką emanował w serii Z Goku, gdy po raz pierwszy osiągnął poziom ssj3, a potem obejrzało jego potyczkę z Beerusem, odnosiło się wrażenie, że twórcy animacji nie do końca wiedzą jak pokazać coś jeszcze potężniejszego. Trudno się jednak dziwić, poprzeczkę mieli ustawioną bardzo wysoko.
W dodatku spore rozczarowanie kryło się w niektórych kadrach wyglądających delikatnie nowość słabo. Wyraźnie rzucały się w oczy niedoróbki czy realizowane w pośpiechu sekwencje. Prawdopodobnie właśnie presja czasu sprawiała, że animacja tak bardzo kulała.
Nie to jednak było w tym wszystkim najgorsze. Dragon Ball Super, podobnie jak niekanoniczna już obecnie seria GT, gdzieś zgubił ten cały klimat, jakim cechowała się legendarna Zetka. Twórcy bardzo często serwowali nam odcinki, które miały jedynie zapchać czas antenowy. W dodatku wprowadzali postaci, które wręcz zniechęcały do oglądania czy też takie, o których istnieniu chciało się jak najszybciej zapomnieć. Powrócił Pilaf wraz ze swoją odmłodzoną ekipą, do tego doszedł jeszcze pewien przedstawiciel kosmicznej policji, kolejni bogowie zniszczenia z innych światów (tu akurat część z nich dała się nawet lubić), a także najróżniejsze postaci pasujące w moim odczuciu jak pięść do nosa.
Gdy już się wydawało, że scenariuszowe głupotki powoli lecz nieubłaganie skażą produkcję na anulowanie, wydarzyło się coś, co dało nadzieję, że nie wszystko jeszcze stracone. Pojawił się Black Goku, a wraz z jego przybyciem powoli powracał znany nam dobrze z poprzedniej serii klimat tajemnicy, niespodziewanych zwrotów akcji i elementów za które tak pokochaliśmy DBZ. Trzeba także dodać, że sami bohaterowie mocno zyskali, nowe postaci z kolei cechowały się oryginalną i ciekawie rozpisaną historią i w tym wszystkim tylko jeden element budził coraz większe politowanie. Mowa o Son Goku dla którego scenarzyści znaleźli nową rolę, typowego błazna.
Ciężko mi powiedzieć czemu tak postąpili. Owszem, nasz bohater nigdy jakoś nie cechował się ogromną inteligencją, jednak z całą pewnością nadrabiał to gotowością do wszelkich poświęceń byleby tylko bronić swoich bliskich. Goku zaprezentowany w serii Super był jednak inny, dla walki nie wahał się postawić na szali nie tylko życia bliskich, ale także istnienia wielu wszechświatów. O tym jednak później, chwilowo powróćmy do sagi Blacka, która mogłaby być (nawet pomimo głupoty o której już wspomniałem) fantastycznym powrotem do korzeni. Niestety nie była, a wszystko z powodu zakończenia, na które nie było pomysłu. Sytuację tę można porównać do ósmego sezonu Gry o tron. Tam także mieliśmy do czynienia z budowanym przez długi czas napięciem, które ostatecznie zeszło jak powietrze z przebitej dętki.
Po sadze Black Goku nadszedł czas na turniej w którym zmierzyć się mieli reprezentanci różnych wszechświatów. Byłem nawet ciekawy co z tego wyjdzie i po cichu liczyłem, że okazja ta zostanie wykorzystana do wprowadzenia bohaterów, których mogliśmy wcześniej obserwować w pełnometrażowych bądź specjalnych wydaniach Dragon Balla. Jak dobrze wiemy, takie postaci jak Brolly, Bojack czy nawet brat Friezy, Cooler, zyskały sobie spore grono sympatyków. Niestety zawiłości fabularne związane z ich pojawieniem się sprawiały, że w serialu nie było do tej pory dla nich miejsca. Dlatego też perspektywa wprowadzenia innych wszechświatów, z czego przynajmniej w jednym z nich żyli sayianie, przemawiała do wyobraźni widzów. Szybko jednak zrozumieliśmy, że będzie zupełnie inaczej.
Sayianie z alternatywnego wymiaru wyglądali jakby od zawsze ich głodzono. Praktycznie zero mięśni, zachowaniem także nie przypominali swoich odpowiedników. Inne postaci podobnie cierpiały na brak odpowiedniej artystycznej wizji. Tylko nieliczni uczestnicy turnieju charakteryzowali się czymś więcej. Twórcy najwyraźniej rozumieli, że muszą coś zrobić by ich seria nie popadła w zupełną niełaskę i od czasu do czasu starali się czymś zaskoczyć. Niestety ich próby bardzo często przynosiły odwrotny efekt. Wystarczy choćby sobie przypomnieć tajemniczą zapowiedź, w której pojawiła się postać bardzo podobna do Brolly’ego i późniejsze rozwinięcie tego wątku.
Im bliżej byliśmy finału, tym bardziej widzowie godzili się z faktem, że produkcji nie da się już uratować. Nieliczni mieli jeszcze nadzieję na jakiś zwrot akcji, jak choćby powrót Zamasu, którego pokonanie stanowiło właśnie najsłabszy element całej sagi Black Goku, a którego ponowne objawienie się mogłaby wywołać niezłą burzę. Część społeczności obstawiała nawet, że przeciwnik w chwili swojej rzekomej śmierci mógł opanować Goku, co tłumaczyłoby dziwnie beztroskie podejście bohatera do perspektywy wymazania całego jego wszechświata (nie mówiąc już o innych, które i tak musiały zniknąć). Niestety nic takiego miejsca nie miało.
Dragon Ball Super zakończył się i dla wielu mógłby nawet nie istnieć. Co prawda twórcy zarzekają się, że to jeszcze nie koniec i mają w zanadrzu pomysły, które zaskoczą fanów, jednak mało kto obecnie wierzy w te zapewnienia. Zwłaszcza, jeśli spojrzymy na ostatnią produkcję wydaną pod tym szyldem, czyli pełnometrażowy film „Dragon Ball Super: Broly”, który jest najlepszym przykładem tego, że pewnych świętości powinno się nie tykać.
Osobiście mam jeszcze pewną nadzieję, że Toei Animation weźmie sobie do serca głos fanów i przy pracach nad kolejnymi odsłonami Dragon Balla zwróci większą uwagę na problemy, o których od premiery pierwszego odcinka się mówi. Bardzo by mnie to ucieszyło, gdyż swego czasu Dragon Ball, a szczególnie seria Z, stanowił dla mnie ogromne źródło motywacji do działania i walki by z każdym dniem stawać się coraz lepszym. Nie chciałbym by te miłe wspomnienia zostały przykryte czymś, co w żadnym stopniu nie oddaje ducha oryginału.