Monika Chrzanowska nie jest debiutantką. To absolwentka Szkoły Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich w Warszawie. Zdała państwowy egzamin Aktora Dramatu. Mogliśmy ją zobaczyć w licznych polskich serialach. To: „Na dobre i na złe”, „Ślad”, „Na sygnale”, „M jak miłość”, „Barwy szczęścia”, „Plebania”, „Ojciec Mateusz”, „Lekarze na start”, „Pielęgniarki” i „Klan” (od 10 lat). W 2013 roku wystąpiła w krótkometrażowym filmie „Sacrum” reżyserowanym przez Adama Nowaka. Teraz ponownie mogliśmy ją zobaczyć w jego dziele. W produkcji „Angel.A” Monika Chrzanowska wcieliła się w tytułową rolę.
Jakie są twoje wrażenia po premierze?
– Jeszcze bardzo na gorąco i krytycznie zaczynając od siebie: nie jestem do końca zadowolona. Głównie to efekt dźwięku… czy aby na pewno zaczęłam więc od siebie? (śmiech). Zwracam dużą uwagę na głos – dubbinguję i czytam audiobooki a także śpiewam. Tutaj miałam wrażenie, że mój głos brzmi zupełnie inaczej, a podczas seansu zastanawiało mnie, co się z nim stało. Żeby była jasność – widziałam film po raz pierwszy, więc mogę odnieść się do tego dopiero teraz. Jeśli chodzi o całość filmu, cóż… mieliśmy mnóstwo ograniczeń: ograniczony budżet, ograniczona ilość ludzi. Zrobiliśmy to, co mogliśmy. I z tego jestem zadowolona… że film w ogóle powstał. To efekt bardzo ciężkiej pracy i chyba wszyscy chcieliśmy w końcu zobaczyć jej rezultat.
Nie mam natomiast pojęcia, jak film odebrali widzowie. Były brawa, choć przyznam, że chciałabym, żeby poznali nas też z innej strony. Mówiąc o sobie mogę przykładowo mieć na myśli któryś ze spektakli w których gram. Film nie pokazuje pełni naszych możliwości, pełni możliwości absolutnie każdego z nas… ale od czegoś trzeba przecież zaczynać. Grając, spodziewałam się innego efektu. Myślę więc, że odbiór może być mieszany… Chciałabym jednak, aby opinie nie wskazywały, że było bardzo źle.
Było naprawdę fajnie.
– To super!
Twoja bohaterka wygląda jak dorosła kobieta, ale jednocześnie na początku ma świadomość dziecka. Jak odnalazłaś się w takiej roli?
– Trochę odbiję piłeczkę – było widać w niej chwilami tę infantylność? Starałam się oczywiście, ale zastanawiam się, na ile było to widoczne na ekranie. Mam nadzieję, że przekazałam jej „zagubienie”. A jak się odnalazłam? Starałam się włożyć w tę rolę kilka charakterystycznych elementów, na przykład przez cały film nie mrugałam. Wypatrywałam tego w czasie seansu i cieszę się, że rzeczywiście nie mrugnęłam – ale czy inni to zobaczyli? Najdłuższa sekwencja trwała bodajże 7 minut i udało mi się! To było nawet trudniejsze niż nieznane dla mnie dotąd sztuki walki, nad którymi pracowałam przez dwa miesiące. Mruganie było hitem, który już ze mną zostanie, korzystam tego w miarę potrzeb w dalszej pracy aktorskiej. Jeśli jest taka konieczność, to po prostu przestaję mrugać (śmiech). Z ciekawostek planowych: w ostatniej scenie, kiedy mówię o wolności, tuż pod dolnymi rzęsami usiadł mi komar i siedział tak przez cały czas. Wytrzymałam ten piekielny brak mrugania… aż nastąpiło zamierzone przełamanie – w końcu mrugam, pokazując swoją ludzką stronę i wybieram wolność. Komar był ze mną przez całą scenę, a ja nie chciałam niszczyć tego ujęcia. Niestety w montażu wybrany został inny dubel, aż żal. Niesamowite doświadczenie!
Ciekawa była także gra na green boxie, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam, przełamanie się z nagością… Oj, było kilka elementów z którymi musiałam się zmierzyć (śmiech). Oczywiście… „wtedy”. Zdjęcia powstały 3 lata temu, od tego czasu moja działalność aktorska toczy się własnym życiem i jest już na trochę innym etapie.
A jak odnalazłaś się w samej fabule? Lubiłaś swoją bohaterkę?
– Nie chcę komentować samej fabuły, ponieważ cały czas miałam nadzieję, że jednak powstanie pełen metraż i mam w głowie też sceny, które niestety wypadły. Trochę żal, że nie powstało piętnaście, dwadzieścia minut więcej, że podjęte zostały pewne decyzje lub pewnych zabrakło.
Swoją bohaterkę natomiast polubiłam od razu, chciałam zmierzyć się z tą rolą i cieszę się, że dostałam taką szansę. Fajnie, że pojawiły się te wszystkie wyzwania. Sztuki walki, z którymi zapoznałam się wtedy, trenuję do dziś. Warto podkreślić – z tym samym trenerem!
„Angel.A” to oczywiście science fiction, ale prace nad sztuczną inteligencją cały czas trwają. Czy sądzisz, że kiedyś takie postaci jak Angela pojawią się między nami?
– Jeśli chodzi o śmierć – a warto przypomnieć lub uświadomić tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli, że jestem trochę „zmartwychwstałą dziewczyną” – to osobiście mam złe doświadczenia w rodzinie. Gdyby okazało się, że mogę przywrócić komuś życie, tak jak to zrobił mój filmowy ojciec – byłoby naprawdę… niezwykłe? Choć takie pobudki do przywrócenia komuś życia są czysto egoistyczne, nie da się tego inaczej nazwać. Chciałabym jednak zobaczyć kilkoro moich bliskich. A co do wszelkich innych sztucznych inteligencji – niech trwają te wszystkie prace! Oczywiście jest pewien lęk – nie żyjemy w idealnym świecie i wiadomo, że mogą pojawić się próby wykorzystania takich technologii w zły sposób, ale ja optymistycznie lub wręcz naiwnie wierzę, że będą wykorzystywane jednak w ten „dobry”. No ale to i tak kwestia najwcześniej pięćdziesięciu czy stu lat. Ja raczej nie dożyję (śmiech).
Czyli widzisz raczej szanse niż zagrożenia.
– Tak, ale to wynik moich doświadczeń.
Prywatnie oglądasz science fiction?
– Oglądam, aczkolwiek przyznaję, że nie jest to mój ulubiony gatunek. Ani horror, ani science fiction, ani nic, co wykracza poza naszą rzeczywistość, nie jest moją domeną.
Kiedy opowiadałaś o komarze, przypomniała mi się scena z serialu „Westworld” – jest tam scena, kiedy Dolores mruga, ponieważ na jej twarzy usiadła mucha. To pokazuje, że budzi się w niej nowa natura.
– U nas był to zupełny przypadek i właśnie dlatego tak bardzo żałuję, że finalnie tego nie pokazano. Nie było to wyreżyserowane, ale się wydarzyło. Naturalizm w czystej postaci. Miałam naprawdę twardy orzech do zgryzienia, żeby wytrzymać, żeby się jednak nie dać, presja ostatniej sceny, choć nie realizowaliśmy ich chronologicznie. A te dni jeszcze dodatkowo były dla mnie dość ciężkie, spędziliśmy rekordowo 16 godzin na planie, więc było to wyzwanie dla oczu.
A tak zmieniając trochę temat – wspomniałaś o budzącej się naturze. Żadna kamera tego nie odda w jakich cudnych warunkach pogodowych i krajobrazowych mieliśmy okazję pracować, choć 35 stopni ciepła przez 16 godzin potęgowało zmęczenie. Dziewczyny odpowiadające za make-up smarowały mnie co chwilę kremami z filtrem, a i tak się spaliłam i następnego dnia zdjęciowego byłam już zaróżowioną Angelą (śmiech)
Dzięki wielkie za tę rozmowę.
– Dziękuję bardzo.
I gratuluję filmu, oczywiście!
– Dziękuję, oby następne były jeszcze lepsze!
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska