Tekst pierwotnie ukazał się 18 stycznia 2021 roku na blogu AnnaTessOfficial.
Kupiłam najnowszą powieść J.K. Rowling, choć jej poglądy są podłe i skrajnie krzywdzące. Rzecz w tym, że tylko sięgając po jej książkę mogłam się przekonać, kto kogo skrzywdził – tutaj, w Polsce, w moim bezpośrednim sąsiedztwie.
Słowem wstępu: poniższy tekst będzie naprawdę długi, a piszę go z duszą na ramieniu. Dlaczego? Wiem, że temat jest naprawdę trudny i wiem, że część osób – w tym moich przyjaciół – może odebrać moje słowa negatywnie. Niezmiennie stojąc po stronie prześladowanych osób, uważam jednak, że pewne słowa powinny wybrzmieć, nawet jeśli okażą się dla kogoś przykre czy gorzkie. Boję się, że ktoś może mnie oskarżyć o szkodzenie osobom, które aktywnie wspieram.
Teoretycznie mogłabym się przyczaić, siedzieć cicho przez kilka tygodni i poczekać, aż sprawa przycichnie, z nadzieją, że nie nadepnę na odcisk żadnej ze stron konfliktu. Pewnie bym mogła… tyle że nie potrafię. Z tego samego powodu, dla którego angażuję się w różne aktywistyczne sfery: nie potrafię patrzeć, kiedy ktoś jest krzywdzony. Dzień po dniu widzę w Polsce, jak ofiarami przemocy padają kobiety, dzieci, osoby LGBT+… Osób, które wymagają pomocy, jest więcej, niż jestem w stanie zliczyć. Wyjątkowo bolesne są dla mnie chwile, gdy na celownik brane są osoby szczególnie wrażliwe: jak ofiary przemocy seksualnej (tak, istnieją w tym kraju pojeby zajmujące się prześladowaniem ofiar gwałtu) czy osoby transpłciowe, chyba najbardziej prześladowana z grup społecznych; ale też gdy sprawcami czyjegoś cierpienia są osoby z „mojej” strony barykady. Kiedy widzę, że ktoś, ma dobre intencje oraz kieruje się poglądami, które w pełni podzielam, a jednocześnie robi coś, z czym głęboko się nie zgadzam.
Chcę mocno podkreślić: wiem, że atmosfera w Polsce jest paskudna, transfobiczna i przemocowa. Wiem, że wiele osób czuje się zapędzonych w kozi róg i może reagować agresją na oślep, bo są tak przyzwyczajone do tego, że ktoś przyszedł im spuścić wpierdol, że trudno zauważyć czyjeś dobre intencje. Wiem, że jeśli już raz zaklasyfikowało się kogoś jako „wroga”, trudno przepracować, że mogło się pomylić w ocenie. Nie będę apelować o to, by nie walić na oślep, bo wiem, że nikt nie robi tego intencjonalnie. Apeluję po prostu o to, żeby po fakcie wziąć oddech i zastanowić się, czy wymierzony cios nie był nie fair. A jeśli okaże się, że był – wycofać się i przeprosić.
Boję się, że w odpowiedzi na ten tekst mogę usłyszeć szydercze: „o, rozpoznaję siebie”. Owszem, przytoczę pewne rozmowy, które miały miejsce, ale nie robię tego, żeby komukolwiek dowalić. Wszystkie osoby pojawiające się w tych sytuacjach zanonimizowałam, ponieważ nie jest moim celem wyśmiewanie, opluwanie czy potępianie konkretnych osób. Wręcz przeciwnie, część tych osób jest mi wyjątkowo bliska i to, że zraniły mnie ich konkretne słowa czy zachowania nie oznacza, że postawiłam na nich krzyżyk.
Mam nadzieję, że osoby czytelnicze okażą domniemanie niewinności czy po prostu otworzą się na możliwość, że mój tekst nie jest atakiem. Jeśli będzie inaczej, będzie to dla mnie cholernie bolesne… ale nie jestem w stanie tego przeskoczyć. Piszę to, co czuję i co myślę. Wierzę, że koniec końców nam wszystkim chodzi o prawdę, nawet kiedy ta prawda jest nieprzyjemna.
***
ROZDZIAŁ PIERWSZY – TEN Z COMING OUTEM
Nie jestem osobą cispłciową. Rzadko mówię o tym głośno, bo moja tożsamość zwykle wprowadza więcej zamieszania niż odpowiedzi, ale to po prostu fakt. W ramach wyjaśnienia: osoby cispłciowe to te, którym przy urodzeniu przypisano płeć, z którą się utożsamiają, natomiast osoby transpłciowe to te, które nie utożsamiają się z płcią przypisaną przy urodzeniu. Gdy urodził się mój mąż, w jego dokumentach wpisano płeć męską. Adam jest mężczyzną, więc jest osobą cispłciową. Cispłciowym mężczyzną albo cismężczyzną.
Jednej z bliskich mi osób natomiast przy urodzeniu przypisano płeć żeńską, ale ta osoba jest mężczyzną. Płeć wpisana mu do dokumentów nie zgadza się z tą, którą ma i którą odczuwał przez całe życie. Ten facet jest osobą transpłciową. Transpłciowym mężczyzną, transmężczyzną.
Kobiety dzielą się na ciskobiety i transkobiety, mężczyźni – na cismężczyzn i transmężczyzn. Do tego momentu jest prosto, prawda?
Tyle że płeć nie jest idealnie binarna, jest spektrum. Odzwierciedleniem tego jest istnienie osób niebinarnych. Mogą to być osoby, które identyfikują się z trzecią płcią (różnie postrzeganą w różnych kulturach), które nie identyfikują się z żadną płcią (agender), których płeć jest zmienna (genderfluid) czy które znajdują się gdzieś na skali pomiędzy męskością a kobiecością. Ja jestem osobą niebinarną, a dokładniej szufladką, w której się odnajduję, jest termin demi-girl. Oznacza on, że na skali między kobiecością a męskością znajduję się bliżej kobiecości. Z tego powodu najczęściej używam żeńskich końcówek, choć regularnie używam też form neutralnych, a myślę o sobie w rodzaju męskim. Odpowiada mi ta mieszanka. Dopiero w niej jestem kompletna.
Oczywiście dla osób w moim otoczeniu nie ma to większego znaczenia: mam włosy do ramion, mam wyraźnie zarysowane piersi, mam macicę, używam kobiecego imienia i kobiecych form. Form neutralnych używam w określonym, dość wąskim gronie, form męskich – sama ze sobą. Ze względu do tego, że w binarnym podziale płci bliżej mi do kobiecości, nie planuję zmiany dokumentów ani operacji. Nie znaczy to jednak, że powszechna transfobia mnie nie dotyka. Odkąd transfobia wśród polskich feministek staje się poglądem coraz bardziej nagłaśnianym, pogłębiły się moje zaburzenia snu, zdarza mi się wymiotować, czytając dyskusje w sieci. Transfobki zresztą, próbując mnie zastraszyć, nie przejmują się tym, jakie mam genitalia – jest im wszystko jedno, czy jestem osobą transpłciową, czy sojuszniczką. Liczy się, żeby mi dowalić.
Na co dzień mówię, że jestem sojuszniczką osób transpłciowych, ponieważ wiem, że są osoby, którym jest gorzej. Którym zwracanie się nieodpowiednim imieniem lub nieodpowiednimi zaimkami sprawia potworny ból, które nie znoszą swojego ciała, tak odmiennego od ich płci i tożsamości. Jest im ciężej, więc chcę je wspierać… ale jednocześnie mi jest ciężej niż osobom cispłciowym, nawet sojuszniczym. Po prostu to jest moja tożsamość i czy tego chcę, czy nie, ilość wylewanego na osoby transpłciowe szamba sprawia mi ból.
Oczywiście na tej jednej etykietce nie kończy się moja tożsamość. Dla tego tekstu znaczenie ma też to, że choruję na depresję – ciężką i lekooporną. Mimo silnych leków, mimo regularnej terapii (tydzień w tydzień, od lat), mimo wsparcia przyjaciół i rodziny – ledwo trzymam się życia. W roku 2020 dwa razy byłam na skraju próby samobójczej. Moja depresja jest paskudna sama w sobie, ale pogłębiona wszechobecną przemocą oraz pandemią i tym, jak bardzo polski rząd spieprzył wszystko, co dało się spieprzyć, okazała się ponad moje siły.
Znaczenie ma też, że na początku listopada przechorowałam covid. Teoretycznie przeszłam go lekko – co oznacza, że nie wymagałam hospitalizacji, bo były to jedne z najbardziej paskudnych chwil w moim życiu. Nigdy nie czułam takiej słabości i wciąż nie doszłam do siebie. Choć jestem ozdrowieńczynią, w ramach efektów ubocznych covidu wylosowałam powikłania neurologiczne: nasilenie objawów depresji oraz silne zaburzenia snu. Zaczęły się u mnie problemy z ciśnieniem. Zdarza się, że organizm po prostu mi się wyłącza – na dwie, trzy doby. Przestaję kontaktować. Da się mnie ocucić na tyle, żebym coś zjadła, po czym padam dalej, tak jak stoję i gdzie stoję. To z tego powodu ten tekst powstawał o wiele dłużej niż bym sobie tego życzyła, ale uważam, że jest zbyt ważny, żebym miała z niego zrezygnować, bo nie jest już „newsem”.
ROZDZIAŁ DRUGI – TEN, W KTÓRYM IDOLKA OKAZUJE SIĘ TRANSFOBKĄ
Dla wielu osób to dziś truizm, dla innych zapewne wciąż nowość – J.K. Rowling jest transfobką. Zalicza się do ruchu nazywanego TERF-ami. To akronim od „trans-exclusionary radical feminist”, czyli radykalnych feministek wykluczających osoby transpłciowe. W skrócie są to osoby, które – odrzucając cały dorobek współczesnej nauki – twierdzą, że płeć jest ściśle powiązana z genitaliami, a osoby transpłciowe nie istnieją. Czy raczej: istnieją, ale transpłciowość nie jest ich cechą, tylko objawem zboczenia lub choroby psychicznej. Poglądy wpisz-wymaluj jak patoprawicy w klimatach Ordo Iuris, tylko że są to osoby uważające się za najbardziej lewicową z lewic i za najbardziej feministyczne spośród feministek. To oczywiście okazało się bolesne dla wielu osób, dla których J.K. Rowling latami była idolką, które wychowywały się na potteromanii. Zaliczam się do tego grona, czytałam książki o Harrym Potterze w pięciu językach, a z ich przekładu na języki polski i czeski pisałam pracę licencjacką. Twórczość J.K. Rowling była jednym z pierwszych wspólnych tematów, które utrwaliły znajomość między mną a moim mężem – pisał on popularny swego czasu fanfik zatytułowany „Harry Potter i Księga Zapomnienia” (oraz jego kontynuacje). Jasne, książki Rowling miały elementy problematyczne, ale ogólne przesłanie było pozytywne, a film „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” przypadł mi do gustu jeszcze bardziej niż książki – ze względu na nietypowych bohaterów, niewpasowujących się w heroiczne ramy.
A tu nagle, tweet za tweetem, okazywało się, że poglądy J.K. Rowling są podłe, przemocowe i niezwykle krzywdzące. J.K. Rowling zaczęła rozpuszczać fałszywe informacje o tym, że transpłciowe kobiety to mężczyźni w przebraniu, których celem jest dostawanie się do kobiecych toalet i szatni, żeby molestować i gwałcić „prawdziwe” (czyli cispłciowe) kobiety. A wszystko to ze sztandarami feminizmu i walką o prawa kobiet na ustach.
Co więcej, J.K. Rowling korzystając ze swojego olbrzymiego majątku zaczęła wspierać transfobiczne organizacje, a także wywierać naciski na władzę ustawodawczą. Nagle osoby wyznające przemocową i krzywdzącą ideologię zyskały głośną, popularną i bogatą ambasadorkę. Nie trzeba było długo czekać na efekty – w Polsce także grono feministek przyznało się do transfobicznych poglądów. Osoby wcześniej skupiające się na walce z handlem ludźmi czy z propagowaniem energii atomowej teraz ramię w ramię zajmują się szczuciem na osoby transpłciowe, rozpowszechniają kłamstwa i zakładają kolejne profile w mediach społecznościowych, by ich nienawistne poglądy po prostu zalewały odbiorców ze wszystkich stron.
Na marginesie – część osób sprzeciwia się określeniu TERF, z założeniem, że transfobia wyklucza feminizm. Podsuwają one określenie FART, czyli feminism-appropriating reactionary transphobe – transfobiczne reakcjonistki przywłaszczające sobie feminizm. Oczywiście po angielsku „fart” to „pierdnięcie”.
ROZDZIAŁ TRZECI – TEN, W KTÓRYM ĆWIEK PISZE RECENZJĘ
Jakub Ćwiek jest pisarzem, podróżnikiem i komikiem stand-upowym. Kiedyś kojarzony głównie z fandomem, czyli środowiskiem fanów fantastyki, obecnie skupia się raczej na książkach kryminalnych i obyczajowych oraz na stand-upie właśnie. Kiedy piszę te słowa, Ćwiek wydał 30 książek, ma 18 582 fanów na Facebooku (Jakub Ćwiek. Dosłownie.), a jego program stand-upowy obejrzano na Youtubie ponad 100 tys. razy
3 stycznia 2021 roku Jakub Ćwiek napisał recenzję „Niespokojnej krwi” Roberta Galbraitha – to pseudonim J.K. Rowling. Sądzę, że wydarzenie to przeszłoby całkowicie bez echa, gdyby nie to, że recenzja była… pozytywna.
Ćwiek nie napisał ani słowa o poglądach autorki. Uważam, że to błąd. J.K. Rowling jest postacią tak przemocową, że sądzę, że jeśli porusza się jej temat – nawet niebezpośrednio, jak w przypadku pisania o jej twórczości – powinno się wspomnieć, że nie, nie popieram przemocowych poglądów Rowling. Ktoś może powiedzieć, że to nie ma znaczenia, bo przecież wystarczy nie pisać, że się je popiera, a autor i dzieło to dwie oddzielne rzeczy. Owszem. Teoretycznie tak. Ale w momencie, kiedy mamy do czynienia z realną krzywdą realnych ludzi, lepiej dać jeden przypis za dużo niż za mało.
Sądzę, że błąd Kuby Ćwieka wziął się stąd, że wielokrotnie głosił swoje poglądy głośno: stając po stronie osób LGBT+, w tym osób transpłciowych. Dał się poznać jako ktoś wspierający osoby prześladowane: czy to ze względu na tożsamość płciową, orientację seksualną, płeć, kolor skóry czy wyznanie. Pewnie uznał, że skoro wielokrotnie i głośno zabierał głos w takich sprawach, to jest oczywiste, że poglądów J.K. Rowling nie popiera, więc nie ma sensu podkreślać tego dodatkowo w recenzji, w której nie skupiał się na osobie autorki.
Efekt był taki, że osoby transpłciowe poczuły się przez Ćwieka zdradzone. Jeden z pierwszych komentarzy (o ile nie pierwszy) zarzucił mu wspieranie transfobii. I chociaż Ćwiek natychmiast odciął się od poglądów Rowling, potępił je i podkreślił, że są podłe, a w swoim tekście pisze o książce, to nie wystarczyło. Komentarzy pojawiło się więcej, wątek się podzielił – dyskusja toczyła się już nie tylko na fanpage’u Ćwieka, ale też w innych miejscach. Owszem, były osoby, które w komentarzach próbowały z nim rozmawiać, pokazywać inną perspektywę, wyjaśniać, dlaczego odcięcie się od poglądów Rowling jest tak ważne w tak paskudnych czasach, kiedy transfobiczne poglądy w Polsce przedzierają się do mainstreamu za pośrednictwem prasy papierowej. Ale były też takie, które po prostu Ćwieka oskarżały i wydawały wyroki.
Wśród zarzutów pojawiała się m.in. informacja, że ta książka jest transfobiczna, a więc za jej pośrednictwem J.K. Rowling głosi swoje paskudne poglądy i zapewnia im szersze audytorium. Czy osoby twierdzące, że książka jest transfobiczna, zapoznały się z nią wcześniej? Nie, nie kupiły jej, ponieważ J.K. Rowling zapowiadała, że powieść będzie odzwierciedlać jej poglądy. Też spodziewałam się takich treści, więc po książkę nie sięgnęłam. Nie zamierzałam jej czytać, nie zamierzałam jej kupować. Uwierzyłam autorce na słowo. Problem polegał na tym, że teraz inny autor – którego znałam osobiście i nie miałam powodów, by mu nie ufać – zapewniał, że jest inaczej. Że w książce nie ma transfobii, że powieść jest dobra i że warto po nią sięgnąć – nie by wspierać autorkę czy szerzyć jej agendę, a z powodów literackich.
Z jednej strony był biały heteroseksualny cispłciowy facet zapewniający, że powieść nie jest transfobiczna. Z drugiej – osoby transpłciowe, twierdzące, że jest, tyle że nie na podstawie lektury książki, a materiałów dodatkowych, kolportowanych przez samą autorkę.
Cała ta sytuacja nałożyła się na moje paskudne samopoczucie. Postcovidowe zaburzenia neurologiczne wyłączyły mnie właśnie z życia, nie kontaktowałam, nie wiedziałam siłą rzeczy, co się dzieje w sieci. Kiedy pojawiłam się online, miałam nadal mocno zamglony umysł. Chciałam przez chwilę porozmawiać z przyjaciółmi, obejrzeć zdjęcia kociąt, może przenieść się na jakiś serial. Zamiast tego uderzyła mnie sieć powiadomień i prywatnych wiadomości. Jedne osoby pisały do mnie z pytaniem, co mam do powiedzenia w tej sytuacji, skoro dopiero co ręczyłam za Ćwieka jako sojusznika osób transpłciowych, inne pisały do mnie z pytaniem, czy dobrze kojarzą, że znam go osobiście i czy jestem w stanie mu wyjaśnić, co zrobił. Zaglądając na facebookową stronę Kuby, miałam w głowie obraz, że musiał napisać coś naprawdę paskudnego, co może złamać mi serce i co może się skończyć gigantyczną awanturą między nami.
Zamiast tego znalazłam recenzję i gigantyczną awanturę.
I kiedy zaczęłam czytać komentarze, mój komputer zgasł z sykiem. Każdy, kto mnie zna, wie, że bez komputera jestem jak bez ręki – mam tam podręczne pliki, porozpoczynane artykuły, notatki, zdjęcia, filmy. Jasne, staram się robić kopie zapasowe, regularnie targam ze sobą dwa dyski przenośne, a najważniejsze rzeczy mam też w chmurze. Tylko jakoś przestałam ogarniać sensowny backup, od kiedy zaczęłam walczyć najpierw z covidem, a potem z powikłaniami. Z nieprzyjemnym elektronicznym dźwiękiem straciłam dostęp do kilku rozpoczętych, ważnych dla mnie tekstów, do wszystkich rzeczy potrzebnych mi do pracy, a także kontakt ze światem, w którym trwała właśnie wielka awantura między najbliższymi mi ludźmi.
Świadoma, że nie znam wszystkich faktów, przegadałam z Kubą tego wieczora dwie godziny. Nie próbował wykorzystać przewagi w dyskusji i moich luk – kiedy nie miałam pełnych informacji, odczytywał mi brakujące komentarze. Przyznawał, które rozumie i które są fair. Choć dzwoniłam do Kuby z duszą na ramieniu – rozmowy dwojga choleryków na ciężkie tematy mogą skończyć się naprawdę dziką awanturą – to rozmawialiśmy wyjątkowo spokojnie. Merytorycznie. I im dłużej rozmawialiśmy, im więcej komentarzy poznałam, tym bardziej czułam, że to nie jest standardowy przypadek, że uprzywilejowany facet spieprzył, ale nie chce się przyznać – tak, ja też widziałam takich akcji na tony.
Co było paskudne? Że osoby transpłciowe, które otwierały dyskusję, twierdząc, że zawiodły się na Ćwieku, że straciły do niego szacunek i zarzucające mu wspieranie transfobii, nie miały dla niego ani grama domniemania niewinności. Nie miały znaczenia jakiekolwiek inne zachowania Kuby, jego poglądy czy cokolwiek, co napisze. Liczyło się to, że zrecenzował książkę i nie odciął się od jej autorki w głównym tekście.
Kuba, dla którego zarzut transfobii był czymś ciężkim i nie fair – odsłonił się, powiedział, że to bolesne, niezasłużone i prosił o wycofanie się z tego zarzutu. Uwierzcie, choleryk odsłaniający czuły punkt to nie jest częste zjawisko. Znam to z autopsji – latami zraniona, atakowałam, a im bardziej byłam zraniona, tym bardziej agresywna. Ot, reakcja zaszczutego zwierzęcia. Lata pracy kosztowało mnie zapanowanie nad tym odruchem. I po prostu widzę, że takie odsłonięcie się, przyznanie, że zarzut boli, to nie było coś, co przyszło Kubie łatwo. No ale to zaowocowało dalszymi zarzutami.
Następnego dnia Kuba zamieścił pod recenzją przypis, w którym jednoznacznie odciął się od poglądów Rowling. Dla części osób krytykujących go było to właśnie to, co powinien zrobić. Dla kolejnych – wciąż za mało, bo problematyczny był sam fakt opublikowania recenzji.
ROZDZIAŁ CZWARTY – TEN, W KTÓRYM IDĘ DO KSIĘGARNI
Dyskusja o treści książki, gdy jedna ze stron ją zna, a druga nie zamierza jej poznać, jest właściwie niewykonalna. Ćwiek do końca świata mógłby zapewniać, że „Niespokojna krew” nie jest transfobiczna, a w odpowiedzi słyszeć, że jest uprzywilejowanym białym cishetem, więc nie widzi transfobii, kiedy ta ją przed oczyma. Przynajmniej dwukrotnie widziałam zresztą próbę „potwierdzenia” transfobii w tej książce – za pośrednictwem… cytatów z innej, a dokładniej z „Jedwabnika”. Tak, to książka z tego samego cyklu, co nie zmienia faktu, że to nadal inna powieść. Gdyby „Niespokojna krew” rzeczywiście była transfobiczna, nie powinno być problemu ze znalezieniem cytatów na potwierdzenie tej tezy, prawda? A jednak wszyscy powołują się na cytaty z „Jedwabnika”, ba, nawet niekoniecznie precyzując, że o inną książkę chodzi. Klikniesz w link – dowiesz się. Nie klikniesz – pozostaniesz z wrażeniem, że inny recenzent wychwycił coś, czego Ćwiek nie wyłapał. W podświadomości buduje się obraz: no tak, olewa transfobię, bo twierdzi, że jej tam nie ma, a ktoś inny zauważył.
Sama nie miałam najmniejszego zamiaru kupować już żadnej książki J.K. Rowling, ponieważ nie czułabym się dobrze, głosując na nią portfelem, choć miałam świadomość, jak symboliczny jest ten gest (o tym później). Problem polega na tym, że ktoś, co do kogo nie miałam wątpliwości, że transfobem nie jest, jak również nie miałam wątpliwości, że zna się na literaturze, został oskarżony o promowanie transfobicznej książki, transfobicznych treści oraz o bycie ślepym na swój przywilej. Gdyby tak rzeczywiście było, powinnam z nim pogadać i wyjaśnić, co przegapił. Gdyby było inaczej, powinnam powiedzieć stanowcze „veto” oskarżeniom. Nie da się tego rozstrzygnąć bez znajomości książki, której nie miałam zamiaru ani czytać, ani kupować, więc po paru godzinach bicia się z myślami (tak, kliknięcie „kup” było dla mnie bolesne), dodałam ebooka „Niespokojnej krwi” na wirtualną półeczkę. Jakby ktoś pytał, TO BYDLĘ MA SIEDEMDZIESIĄT ROZDZIAŁÓW! Zdążyłam zapomnieć, że dla Rowling pisała powieści na tysiąc stron nawet dla dzieciaków.
Po ściągnięciu ebooka przelałam kasę na Fundacja Trans-Fuzja – dwukrotność ceny książki zaokrąglonej w górę. Mało? Możliwe. Niestety ciężka depresja i inne atrakcje związane z pandemicznym rokiem odbiły się też na moim koncie. Nie była to ani moja pierwsza, ani ostatnia wpłata na Trans-Fuzję czy na rzecz osób transpłciowych, choć akurat tej konkretnej nie byłoby, gdyby nie ta paskudna sytuacja. Nie wiem, czy dla fundacji 80 zł na koncie to zauważalna suma, ale diamenty przeciw orzechom, że bardziej, niż te 3-4 zł dla Rowling (bo mniej więcej tyle dostała z tego egzemplarza).
Niżej będą spoilery, więc jeśli dla kogoś ma to znaczenie, niech czuje się ostrzeżony.
ROZDZIAŁ PIĄTY – TEN ZE SPOILERAMI. KTO ZABIŁ?
Przeczytałam „Niespokojną krew”. Szło mi jak po grudzie nie dlatego, że książka była zła, tylko z powodu paskudnego samopoczucia – po drodze np. wycięło mnie z funkcjonowania na trzy doby. Fajnie, co? Noście maseczki i szczepcie się na pierdolony covid. Jak macie w dupie własne zdrowie w zderzeniu wirusem, może przemówi wam do wyobraźni, że wokół jest coraz więcej osób, które pochowały bliskich, zmagają się z paskudnymi powikłaniami albo widzą, jak zmaga się z nimi ktoś, na kim im zależy.
Nie da się nawiązać do transfobii lub jej braku w książce bez zdradzania najistotniejszych dla fabuły informacji. Trudno. Ostrzegałam.
Nie, mordercą nie jest mężczyzna przebierający się za kobietę. W „Niespokojnej krwi” morduje pielęgniarka-trucicielka. Heteroseksualna, wiekowa już zresztą kobieta. Wątki, które przy naprawdę sporym udziale złej woli można by uznać za transfobiczne, pomieściłyby się na jednej stronie z tysiąca.
A teraz po kolei: Cormoran Strike i jego wspólniczka Robin Ellacott dostają nietypowe zlecenie: mają rozwikłać sprawę zaginięcia kobiety sprzed 40 lat. Wszyscy dawno uznali ją za zmarłą, ale jej córka wciąż zadaje sobie pytanie, czy matka ją porzuciła. Para detektywów dostaje rok na rozwiązanie ponurej zagadki. Do problemów, z którymi będą się mierzyć, zalicza się m.in. fakt, że policjant prowadzący sprawę zaginięcia Margot 40 lat wcześniej przeżył ciężkie załamanie nerwowe, w dokumentacji panuje chaos, a w notatkach śledczego więcej jest zapisów jego urojeń czy symboli z tarota niż faktów. Część potencjalnych świadków już nie żyje, reszta rozjechała się po świecie, zmieniła nazwiska. Po takim czasie mogą nie pamiętać, co dokładnie się wydarzyło… ale mogą też powiedzieć prawdę, jeśli wcześniej skłamali. Na przestrzeni tysiąca stron Strike i Robin sprawdzają poszlakę za poszlaką, przesłuchują świadka za świadkiem i analizują możliwe tropy.
Panuje powszechne przekonanie, że Margot została zamordowana przez seryjnego mordercę, Dennisa Creeda. To potencjalnie transfobiczny wątek… problem polega na tym, że tylko do momentu przeczytania książki. Tak, J.K. Rowling rozpowszechnia informacje o tym, że transpłciowe kobiety to tak naprawdę mężczyźni w przebraniu, którzy chcą dostać się do damskich toalet i tam gwałcić kobiety. Dennis Creed nie udaje kobiety, choć owszem, zdarza mu się zakładać np. damski płaszcz. Creed udaje geja. Z jednej strony w ten sposób opędza się od zalotów swojej gospodyni, z drugiej – owszem, zyskuje zaufanie kobiet. Czasem zakłada damski płaszcz albo bawi się piórami boa, ale nie chodzi mu o to, żeby brano go za kobietę. Nie wkrada się do toalet za swoimi ofiarami. Korzysta ze stereotypu kolegi-geja, który nie stanowi zagrożenia, by jego ofiary – odurzone środkami usypiającymi – szukały w nim ratunku przed innymi mężczyznami. Nie udaje kobiety, nie czuje się kobietą, nie przedstawia się jako kobieta ani nie ma fetyszu związanego z przebieraniem się za kobiety. Nie ma mowy o żadnej z transfobicznych kalek powielanych przez J.K. Rowling czy inne transfobki.
Drugi z wątków dotyczy ostatniej pacjentki zaginionej Margot – z zawodu lekarki. W dniu, kiedy ostatni raz widziano Margot żywą, do przychodni zgłosiła się kobieta z silnym bólem brzucha. Nie była stałą pacjentką, ale Margot zdecydowała się przyjąć ją mimo to. Recepcjonistka nie usłyszała dokładnie jej nazwiska, ale uznała, że na uzupełnienie danych będzie czas później i nie naciskała na powtórzenie. Zanotowała tylko, że pacjentka miała męskie imię – Theo. Po zbadaniu Theo Margot zadeklarowała, że uzupełni kartę później, ponieważ jest już spóźniona. Wyszła z przychodni i zniknęła. Tajemniczą pacjentkę widziały oprócz Margot trzy osoby. Pierwsza to wspomniana recepcjonistka, przysięgająca, że Theo była kobietą. Druga to pielęgniarka twierdząca, że Theo to mężczyzna w peruce – tak, ta sama pielęgniarka, która naprawdę zamordowała Margot, a która w ten sposób podrzucała mylny trop policji, nakierowując jej uwagę czy to na Creeda, czy kogokolwiek innego próbującego w ten sposób ukryć swoją tożsamość. I wreszcie trzeci był lekarz, skrajny mizogin, zresztą jeden z podejrzanych o zamordowanie Margot. Ponieważ Theo miała szerokie ramiona i nie wpisywała się w standardy urody eterycznych drobinek, zeznał, że wyglądała jak mężczyzna – tyle że jego opinia była przefiltrowana przez nienawistne poglądy i określone oczekiwania pod adresem kobiet. Odnajdując ciało Margot, Strike i Robin odzyskali też jej notatki – okazało się, że pełne imię pacjentki brzmiało Theodosia, po prostu recepcjonistka źle usłyszała. Pacjentka nie była mężczyzną w przebraniu, a jej wizyta nie miała nic wspólnego z morderstwem.
I to… tyle. Dwa potencjalnie transfobiczne wątki to mężczyzna udający geja oraz fałszywy trop rzucany przez prawdziwą morderczynię. Swoją drogą, J.K. Rowling zupełnie przypadkowo stworzyła metaforyczne przedstawienie samej siebie: podczas gdy pisarka opowiada, jakie zagrożenie stanowią dla kobiet osoby transpłciowe, tak naprawdę sama jest sprawczynią przemocy i przyczynia się do cierpień osób transpłciowych. W „Niespokojnej krwi” trop na rzekomego mężczyznę przebranego za kobietę rzuca prawdziwa morderczyni. Nie podejrzewam, oczywiście, że Rowling zrobiła to świadomie – to zakładałoby samokrytykę i poczucie, że jej transfobiczne zachowania są złe. Niemniej, jeśli wzięlibyśmy pod uwagę wyłącznie treść powieści, to prędzej zraziłaby mnie do samej pisarki niż do jakiejkolwiek osoby transpłciowej.
ROZDZIAŁ SZÓSTY – TEN ZE SPOILERAMI. JEŚLI NIE TRANSFOBIA, TO CO?
O czym w takim razie jest „Niespokojna krew”? Czy warto spędzić nad książką tyle godzin? Czy w treści znajdziemy cokolwiek wartościowego, czy tylko jeden z wielu kryminałów?
Przede wszystkim w powieści znajdziemy reprezentację osób z niepełnosprawnościami – Cormoran Strike jest weteranem, w wojsku stracił nogę. Wątek protezy powraca często: Strike potyka się na schodach, musi prosić o pomoc, na czym cierpi jego ego, przy upadkach boleśnie obija kikut, nie mając możliwości rozprostować się w podróży i odłożyć protezy, obciera go, nie jest w stanie prowadzić auta na dłuższych trasach, więc męczy się z przesiadkami, wybierając pociąg.
Czymś, co mnie zaskoczyło, była obecność innej reprezentacji – osoby z zespołem jelita drażliwego. Co prawda pod sam koniec książki okazało się, że powodem dolegliwości była nie choroba, a regularne podtruwanie, niemniej w momencie, gdy poznajemy bohaterkę, jest ona przekonana o prawdziwości diagnozy. Jestem osobą z chorym układem pokarmowym, prawdopodobnie nigdy nie uda się go ustabilizować do końca. Wcześniej nie spotkałam się w literaturze czy w popkulturze z postacią, która odzwierciedlałaby moją frustrację – rzucania wszystkiego, bo muszę biec do toalety. Informacja „mam sraczkę” brzmi gorzej niż „mam migrenę” czy „boli mnie kręgosłup”, wydalanie jest sferą tabu, przez co takie choroby są podwójnie przykre. Cierpi nie tylko organizm, ale też psychika – nie dość, że jestem wykluczona z wielu aktywności, to tak naprawdę nie mogę w komfortowy sposób powiedzieć, dlaczego. Zetknięcie się z opisem podobnej dolegliwości w książce było dla mnie kojące, co powinien zrozumieć każdy, kto kiedykolwiek szukał reprezentacji.
Kolejnym wątkiem, w którym się odnalazłam i który wpłynął na to, dlaczego tak długo czytałam „Niespokojną krew”, był wątek przemocy seksualnej. Jestem ofiarą gwałtów. Zajmuję się aktywizmem, staram się pomagać innym ofiarom, ale mam świadomość, że to rana, która nigdy nie zagoi się do końca. Creed był mordercą i gwałcicielem, mordercą i gwałcicielem był też mafioso – inny z podejrzanych o zamordowanie Margot, ale przede wszystkim ofiarą gwałtu jest Robin. Piszę „przede wszystkim”, ponieważ jej myśli czytelnik widzi równie często jak Strike’a. Uczucia ofiary przemocy seksualnej J.K. Rowling odmalowała niesamowicie wiernie. Czytając, dławiłam się, drżałam, a opisy przeżyć Robin mieszały się w mojej głowie z moimi. Odnajdywałam się w tych rozdziałach i sądzę, że niejedna ofiara się w nich odnajdzie. To w połączeniu z faktem, że Robin jest silna, sprawcza i mimo leków, nie zamierza rezygnować z życia, może być wręcz terapeutyczne. Co ciekawe, większą moc mają sceny „z życia” niż te związane z prowadzeniem spraw. W pewnym momencie do Robin i jej współlokatora wpadają pijany w sztok Strike, brat Robin i jego znajomi. Kolacja kończy się awanturą o feminizm: aktywizm, jego strategie, organizację Marszu Szmat czy odbieranie głosu ofiarom przemocy. Robin jest wściekła: że Strike nie potrafił ugryźć się w język, choć wiedział, jak bolesny i osobisty jest dla niej ten temat, że brat opowiedział o jej przeżyciach swoim znajomym, że jej doświadczenia stają się nagle argumentami w dyskusji. Gdy Robin wrzeszczała na Strike’a po kolacji, czułam, że wrzeszczy też w moim imieniu.
W powieści znalazła się też reprezentacja gejów i lesbijek. Gejem jest współlokator Robin, postać na wskroś pozytywna, a jednocześnie niestereotypowa, lesbijką jest córka Margot. Poznajemy jej żonę, a także ich relacje z ojcem i macochą Anny. To dobrze napisane, kompletne postaci, które dostają w fabule sporo miejsca – aż trudno uwierzyć, że napisała je ta sama osoba, która od lat uprawia queerbaiting z Dumbledore’em.
J.K. Rowling sporo miejsca poświęca też przemocy domowej – w toku powieści poznajemy kolejne dysfunkcyjne rodziny i kolejne ofiary przemocy walczące o siebie. Podkreślony zostaje wątek rasizmu i nierówności w traktowaniu białych i czarnych ofiar, a także tego, że czarny oskarżony przez białego miał w latach osiemdziesiątych niewielkie szanse dowieść swojej niewinności. W „Niespokojnej krwi” przeplatają się wątki klasowe, rasowe czy problem mizoginii, w różnych ujęciach powraca wątek przemocy seksualnej – od obmacywania kelnerek, które z powodu przymusu ekonomicznego nie mogą rzucić pracy, po wysyłanie niechcianych zdjęć penisów. Przewodnim motywem powieści jest to, że rodzina nie kończy się na krwi czy wręcz nie musi mieć z nią nic wspólnego – Strike jest mocno związany emocjonalnie z wujostwem czy przyjacielem z dzieciństwa, gardzi natomiast swoim biologicznym ojcem, który za wszelką cenę szuka kontaktu; według Strike’a o 40 lat za późno. Wreszcie pojawiają się wątki powolnego odchodzenia i tego, jak śmiertelna choroba wpływa na całe otoczenie, wątki żałoby i tego, jak na jej przeżywanie wpływa domknięcie sytuacji. Bohaterowie porównują, jak bardzo różni się śmierć z powodu choroby od śmierci samobójczej czy śmierci w wyniku przestępstwa.
W „Niespokojnej krwi” poruszonych zostaje naprawdę wiele ważnych wątków, wątków, w których może odnaleźć się wiele osób. Wszystkie są nazwane wprost, główni bohaterowie rozważają nad nimi, nazywają wprost swoje emocje, zabierają stanowisko. Każdy z tych wątków zajmuje wiele stron, część powraca niczym refren. I gdzieś w tym wszystkim pojawiają się pojedyncze zdania, które – wyłącznie przepuszczone przez filtr poglądów J.K. Rowling oraz zdecydowanie przeinaczone i naciągnięte pod tezę – można by podciągnąć pod transfobię.
Nie, „Niespokojna krew” nie zawiera transfobicznych treści. Ta powieść po prostu jest o czymś innym. Co więcej – porusza wątki ważne społecznie i może być dla wielu osób niezwykle ważną lekturą. Podłe i przemocowe poglądy autorki nie wypaczyły tej książki, nie pozostawiły w niej śladu i w zasadzie trudno uwierzyć, że „Niespokojną krew” napisała ta sama, na co dzień ziejąca nienawiścią osoba.
ROZDZIAŁ SIÓDMY – TEN ZE ŚMIERCIĄ AUTORA
Oczywiście możecie nie uwierzyć mi na słowo ani nie uwierzyć w moje streszczenie „Niespokojnej krwi” – nie jestem w stanie tego przeskoczyć. Możecie uznać, że nagle stałam się ślepa na kwestie, które zauważam na co dzień, możecie uznać, że zaślepia mnie przyjaźń. W każdym razie żeby dalszy wywód miał sens, musicie przyjąć, że sama treść „Niespokojnej krwi” nie jest problematyczna.
I wtedy wchodzimy w kwestię śmierci autora.
Czy utwór można rozpatrywać w oderwaniu od jego twórcy? W dużej mierze u podstawy awantury między Kubą Ćwiekiem a częścią osób transpłciowych leżą odmienne poglądy na tę konkretną kwestię. Roland Barthes w latach 60. opublikował esej, w którym postulował, by przestać odczytywać teksty literackie przez pryzmat autorskich deklaracji. Innymi słowy, jak przytaczał zresztą za Alfredem Besterem – „to książka jest szefem”. Autor książki nie ma tutaj większej mocy nad już wydanym tekstem niż dowolny inny czytelnik – liczy się to, co zawarł między okładkami. W przypadku „Niespokojnej krwi”: nie ma znaczenia, czy J.K. Rowling miała transfobiczne intencje, pracując nad powieścią. Nie zawarła takich treści w samej książce, a więc jej twitterowe deklaracje pozostały na twitterze.
Postulat Rolanda Bartes’a nie jest oczywiście dogmatem – w przestrzeni literaturoznawstwa mamy przecież do czynienia z różnymi teoriami. I wątpię, czy kiedykolwiek na świecie zapanuje konsensus odnośnie tego, czy tę teorię poprzeć, czy odrzucić.
Postać autora ma jednak znaczenie nie tylko w samej interpretacji tekstu – i choć czasem też w tej kwestii mówi się o „śmierci autora”, to w użyciu jest też określenie „głosowania portfelem”, choć nie zawsze chodzi bezpośrednio o pieniądze. Otóż: nasze życie jest skończone. Mamy określoną ilość czasu w życiu, którą możemy poświęcić na zapoznawanie się z książkami, komiksami, serialami, filmami czy grami. Czy warto poświęcać ten czas na treści potencjalnie przemocowe, skoro możemy sięgnąć w tym czasie po te, które są pewne i nie budzą takich kontrowersji? Czy warto wspierać osoby przemocowe, skoro można w tym czasie poświęcić czas osobom twórczym z kręgów wykluczonych? I wreszcie: czy warto swoimi pieniędzmi bezpośrednio wspierać kogoś, kto stosuje przemoc?
Ten spór powraca regularnie przy okazji głośnych premier. I znów – nie ma uniwersalnej odpowiedzi, która zadowoliłaby wszystkich. Są osoby, które nie mają w tej kwestii twardego stanowiska, są takie, które są przekonane, że ich droga jest słuszna, ale powiedzmy sobie wprost: brutalna prawda jest taka, że żadna ze stron nie postawi na swoim. Ilu odbiorców, tyle poglądów.
Są osoby, które nie pójdą do kina na kolejną część „Fantastycznych zwierząt…”, ponieważ nie chcą mieć nic wspólnego z twórczością J.K. Rowling, a są takie, które na seans się wybiorą, ponieważ książki o Harrym Potterze były ważną częścią ich dzieciństwa i uważają, że mają prawo zadbać o swój psychiczny dobrostan, oglądając film, który budzi w nich ciepłe wspomnienia. Przy filmach czy serialach zresztą sprawa jest jeszcze bardziej złożona: pracują nad nimi setki osób. Nagle pod lupę trzeba wziąć poglądy reżyserki, scenarzystki, showrunnerki, obsady… Ba, reżyserka o lewicowych poglądach może zajmować się adaptacją książki twórcy o poglądach prawicowych. A jeśli do tego dodać jeszcze samą treść produkcji, decyzje castingowe, okoliczności kręcenia czy warunki zatrudnienia w studiu – sądzę, że po prostu nie byłoby nam dane korzystać z popkultury. Tak po prostu. A im dalej w przeszłość, tym gorzej – dawni twórcy będą reprezentować przecież znane dla swoich czasów podejście do równości płci, rasizmu czy niewolnictwa.
Uważam, że trzeba o tym rozmawiać, trzeba dyskutować i trzeba poruszać konkretne kwestie – na przykład tego, że nie, świat się nie zawali, jeśli nie będziemy czytać „M***ynka Bambo” w podstawówce, ponieważ mimo postępowych poglądów Juliana Tuwima ten tekst się paskudnie zestarzał.
Uważam, że każdy w swoim sumieniu powinien podejmować decyzję, czy decyduje się na bojkot jakiegoś utworu czy nie – i hej, jeśli ktoś naprawdę odcina sobie dostęp do czegoś, co cenił, to naprawdę tę osobę szanuję. Nie poszłam do kina na „Mulan”, ponieważ odrzuca mnie świadomość, że film nakręcono w prowincji, w której znajdują się obozy koncentracyjne dla Ujgurów, a Disney jeszcze dziękował opresorom, ale nie łudzę się, że Disney w jakikolwiek sposób odczuł mój protest. Jasne, nie był jednoosobowy, Google wskazuje 384 tys. użyć hasła #BoycottMulan, co nie zmienia faktu, że film zarobił w kinach 70 milionów dolarów. Jasne, to mało przy budżecie 200 milionów… tyle że „Mulan” z powodu pandemii w ogóle nie trafił do kin w USA! Platforma Disney+, na którą trafił, miesiąc temu odnotowała już niemal 87 milionów subskrybentów. Nie poszłam na „Botoks”, gdy dowiedziałam się, że film zawiera antynaukową propagandę, ale wątpię, żeby Patryk Vega przejął się tym, skoro film zaliczył najlepsze otwarcie roku. Nie kupuję książek Jacka Piekary czy Rafała A. Ziemkiewicza. Jednocześnie wiem, że – szczególnie na arenie międzynarodowej – to gesty symboliczne, a nie wywołujące realny nacisk. Nie wiem, czy zbojkotuję seans kolejnych „Fantastycznych zwierząt…”, bo choć film rozwija uniwersum J.K. Rowling, a ona sama odpowiada za scenariusz, to uwielbiam postać Newta Scamandera, a wcielający się w niego Eddie Redmayne stanowczo odciął się od transfobicznych poglądów pisarki. Wracając do potterowskich filmów, będę miała w pamięci, że od poglądów Rowling odcięli się też Daniel Radcliffe, Emma Watson, Rupert Grint, Bonnie Wright i Katie Leung, a jednocześnie z bólem będę myśleć o tym, że poparł ją Robbie Coltrane.
Wiele razy dyskutowałam w sieci o głosowaniu portfelem, pewnie gdzieś te komentarze są dalej do znalezienia. Ba, na moim serwisowanym laptopie jest rozpoczęty tekst właśnie o tym – i właśnie na przykładzie J.K. Rowling. Wiele razy podnosiłam w tych dyskusjach tę samą tezę, którą poruszył Ćwiek u siebie – że Rowling ma gdzieś nasze bojkoty lub wsparcie. W 2017 roku była najlepiej opłacaną pisarką świata, a także – najwięcej zarabiającą celebrytką (przegoniła m.in. Cristiano Ronaldo, grupę Coldplay i Adele). Status miliarderki straciła na własne życzenie, wydając 160 milionów dolarów na cele charytatywne. Jeszcze zanim to nastąpiło, rocznie przeznaczała 5 milionów funtów na fundację walczącą z biedą oraz wspierającą dzieci z niepełnych rodzin, a 10 milionów funtów przekazała na budowę specjalistycznego centrum zajmującego się chorymi na stwardnienie rozsiane. J.K. Rowling w ciągu minuty zarabia ponad 140 funtów – pięciokrotnie więcej niż Dan Brown i sześciokrotnie więcej niż Stephen King.
Powiedzmy sobie wprost: gdyby J.K. Rowling przestała zarabiać i nigdy już nie zdobyła ani pensa, nadal byłaby w stanie fundować transfobiczne organizacje do końca swojego życia, a potem jeszcze zostawić im pokaźny spadek w testamencie. I to wszystko nie obniżając swojego poziomu życia ani o jotę. To już od dawna nie jest osoba, to jest marka. Wartość samej franczyzy Wizarding World wyceniana jest na 25 miliardów dolarów. W pełni rozumiem każdą osobę, która twierdzi, że nie chce mieć nic wspólnego z twórczością Rowling. Ba, do zeszłego tygodnia sama omijałam jej nowe książki (oraz wznowienia starych – a wydanie „Harry’ego Pottera” w barwach Hufflepuffu trafiło mnie prosto w serducho i spędziłam w księgarni ładnych parę chwil, wpatrując się w okładkę jak zaczarowana). Jednocześnie uważam, że twierdzenie, że każde kupno książki Rowling jest równoznacznie ze wspieraniem jej poglądów i jej nienawistnej agendy za szantaż emocjonalny. Nie, to nie zrobi Rowling żadnej różnicy. Ona nie potrzebuje pieniędzy, może się w nich tarzać, a i tak nie zużyje wszystkich do końca życia. Takie wymuszanie sprowadza się do poczucia nad kimś moralnej wyższości, a na to jestem wyjątkowo uczulona.
Często w dyskusjach o głosowaniu portfelem pojawia się idea, że można zachwycać się utworami osób, które już nie żyją, ponieważ w ten sposób przemocowy twórca nie czerpie realnego zysku. Z tego powodu można cieszyć się twórczością H.P. Lovecrafta, nie czując wyrzutów sumienia z powodu wspierania jego paskudnego nawet jak na tamte czasy rasizmu. Zwykle ostrożnie zgadzam się z tą tezą – ale właśnie dlatego ostrożnie, że Rowling odczuje nasz bojkot dokładnie tak samo jak Lovecraft sześć metrów pod ziemią. Czyli wcale.
ROZDZIAŁ ÓSMY – TEN Z „MILCZENIEM OWIEC”
„Milczenie owiec” jest ciekawym przykładem, który zresztą parę razy przewinął się przez ostatnią awanturę. Co prawda po 32 latach od premiery (i po głośnej ekranizacji) to nie spoiler, no ale ostrzegam – będą spoilery.
Choć wszyscy znają Hannibala Lectera, to nie on jest mordercą ściganym w „Milczeniu owiec”. Hannibal odsiaduje wyrok w szpitalu psychiatrycznym, a studentka Akademii FBI, Clarice Starling, próbuje uzyskać od niego wsparcie w śledztwie dotyczącym Buffalo Billa.
Buffalo Bill jest osobą transpłciową, która próbowała dokonać urzędowej korekty płci, ale jej wniosek został odrzucony. Nie mogąc zaakceptować swojego ciała, Buffalo Bill porywa kobiety, morduje je, a z ich skór szyje sobie kombinezon. Gdy go zakłada, „zyskuje” kobiece ciało, w tym waginę.
Nawet na poziomie streszczenia jest to niepokojące, prawda? Osoba transpłciowa w „Milczeniu owiec” odgrywa nie tylko rolę seryjnej morderczyni, ale też morderczyni mordującej z powodu swojej transpłciowości, aby „ukraść” kobiecość swoim ofiarom. Chyba nikogo nie zdziwiłoby, gdyby osoby transpłciowe nawoływały do bojkotu takiej książki, a jednak „Milczenie owiec” wcale nie ma metki transfobicznej. Ba, przywoływana w dyskusji została sprowadzona do tego, że nic nie wiadomo, by Thomas Harris miał transfobiczne poglądy.
I przyznam, że jestem w szoku. Przecież koniec końców czytelnik obcuje z książką, nie z poglądami autora. Jasne, zainteresowany twórczością, może zajrzeć na bloga czy profile w social mediach, ale nie musi. Treść książki już z nim zostaje.
Cóż, stawiam diamenty przeciw orzechom, że gdyby „Milczenie owiec” ukazało się dzisiaj, to bez względu na to, jak znakomitym jest thrillerem, doczekałoby się bojkotów konsumenckich. Nie wiem, czy Thomas Harris zostałby powszechnie uznany za transfoba, ale przez jakieś grono – ze sporym prawdopodobieństwem tak. Tyle że dziś już „Milczenie owiec” jest kultowe, a „Niespokojnej krwi” mnóstwo osób transpłciowych oraz osób sojuszniczych po prostu nie czytało.
Mimo to uważam, że jest naprawdę nie fair bronić „Milczenia owiec”, jednocześnie krytykując czytelników J.K. Rowling. Nie samej Rowling – jej transfobiczne i przemocowe zachowania nie podlegają dyskusji. Czytelników i recenzentów (tych, którym książka się spodobała, bo ci, którzy negatywnie ocenili „Jedwabnika”, nie spotkali się z pretensjami o wspieranie transfobii).
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY – TEN ZE ŚNIEŻNYM FORTEM
Dlaczego właściwie o tym wszystkim piszę? Ponieważ wiem, jak działa sieć i jak jedno słowo rzucone w przestrzeń potrafi wykiełkować. Kuba Ćwiek w ciągu kilku dni usłyszał, że wspiera transfobię, ignoruje doświadczenia osób transpłciowych, jest fałszywym sojusznikiem, a nawet – terfem. Swoją drogą ja za sam fakt, że go nie potępiłam, usłyszałam, że jestem gotowa wepchnąć osoby transpłciowe pod pociąg. Czyli już nie tylko książki J.K. Rowling można recenzować tylko negatywnie – najwyraźniej recenzentów tych książek także powinno się negatywnie recenzować. Ktoś mógłby uznać, że trudno, jeden biały cisheteryk ucierpiał, zdarza się, my mamy gorzej, przeżyje. Jasne, że przeżyje – tyle że ja nie chcę brać w tym udziału. Nie zgadzam się na sytuację, która wygląda jak z terfowskich opowieści, gdzie można zostać określonym terfem za krzywe spojrzenie (tego argumentu zwykły używać osoby tak skrajnie transfobiczne, że brakuje skali).
Kuba nie zachował się przemocowo – Kuba zrecenzował książkę. Tak, książkę transfobki, ale nie transfobiczną samą w sobie. Ani przez chwilę nie poparł poglądów J.K. Rowling, ba – odciął się od nich błyskawicznie, a następnego dnia opublikował dopisek, więc od tej pory każdy, kto zapozna się z recenzją, zapozna się od razu z jego krytyką przemocowych zachowań Rowling. Potem wyraził niezgodę na obrzucanie go fałszywymi oskarżeniami, czyli coś, co chyba powinno być absolutną normą. A jednak już przeczytałam nie tylko, że jest terfem, ale też widziałam stawianie go w jednym rzędzie np. z „Wysokimi Obcasami”, które w ostatnim czasie opublikowały dwa transfobiczne teksty, mające pokazać rzekome zagrożenie ze strony osób transpłciowych.
Mogę sobie tylko wyobrażać, jak ta teoria będzie brzmiała za pół roku.
A próbkę widziałam już dawno.
Tak się składa, że od mniej więcej 20 lat (czyli pół swojego życia) Kuba chodzi na terapię panowania nad gniewem. Tak, to jest koleś, który był nauczony rozwiązywać konflikty pięściami, a jednocześnie zdający sobie sprawę z problemu i pracujący nad nim. Jeśli obserwuje się go na przestrzeni kilku lat, nie sposób nie zauważyć różnicy. I tak właśnie parę lat temu (już niemal osiem – jak ten czas leci…) Kuba opublikował na fejsie historię o tym, że go poniosło. Wpis zasadniczo terapeutyczny – pokazujący, że zrobił źle i nie powinien. Wdał się w szarpaninę z facetem, nie mając ku temu specjalnych podstaw, a potem przyznał się do błędu, przyznał się do wszystkiego policji, a faceta przeprosił. Był to wpis, w którym Kuba publicznie rozliczał się z tym, że nadal ma problem i zrobił źle, że wciąż ma przed sobą sprawy do przepracowania. Oba jego posty i komentarze do nich są cały czas publiczne i dostępne. I od tych ośmiu lat w wielu miejscach pojawia się wiadomość, że Ćwiek pochwalił się, że pobił gościa, bo tak, bo taki z niego kozak. Może dziwna jestem, ale „chujowo być tym złym” nie brzmi mi jak chwalenie się, ale mem poszedł, setki razy powtórzone kłamstwo stało się jedyną obowiązującą wersją. Fandom umieszcza Ćwieka na składankach z Piekarką, Przewodasem czy RAZ-em, a jako argumenty podaje, że to niezrównoważony koleś, który chwali się tym, że pobił gościa na oczach jego syna. A to jest sprawa łatwa do sprawdzenia!
Są też inne – te, które zweryfikować trudniej.
Nie zliczę, ile razy dowiedziałam się, że sypiam z Ćwiekiem. To nie były pytania – to były stwierdzenia. W najbardziej kuriozalnej formie usłyszałam: „Jak żona Ćwieka przyjmuje to, że z nim sypiasz?”. Czy muszę mówić, że nigdy nie uprawialiśmy seksu? Ba, nawet się nie całowaliśmy i żadne z nas do tego nie dążyło. Co z tego, ludzie wiedzieli lepiej. No ale to tylko „plotki towarzyskie” w fandomie…
Pewnego dnia w ciężkim szoku przeczytałam, że Ćwiek jest alimenciarzem. Wyjaśnijmy – chodzi o faceta, który nie płaci alimentów. Jest to grupa społeczna, którą wyjątkowo gardzę i tak się głupio składa, że gardzi nią też Kuba. Tak się też składa, że poznałam zarówno dzieci Kuby, jak i jego byłą żonę, z którą mimo rozwodu są znakomitych, rodzinnych relacjach. I gdy znałam jego finanse, pieniądze dla rodziny były ważniejszym priorytetem nawet niż jedzenie. Kuba jest absolutnym przeciwieństwem alimenciarzy i nie mam cienia wątpliwości, że dla swoich dzieci zrobiłby wszystko. A jednak ktoś uznał, że fajnie byłoby puścić w świat takie, wyjątkowo obrzydliwe oskarżenie. Kiedy je zobaczyłam, zareagowałam. Osoba publikująca informację przyznała, że zna to z którejś ręki i że mi ufa, więc jeśli przysięgnę, że Kuba nie okrada własnych dzieci, to wpis skasuje i przeprosi. Przysięgłam. Wpisu już nie ma, ale co z tego, skoro to było podanie dalej informacji, która krąży nie wiadomo gdzie?
Dlatego teraz, kiedy przeczytałam, że Ćwiek jest terfem – w dodatku od osoby, którą myślałam, że znam – zrobiło mi się po prostu niedobrze. Słowa mają konkretne znaczenia, więc używajmy ich, kurwa, zgodnie ze znaczeniem!
I już nawet pal licho, że jak poczuje się z tym Ćwiek – wiadomo, że jeśli ktoś rzuca pod jego adresem taki epitet, to ma to w dupie. Ale tak się składa, że żyjemy w czasach wyjątkowo paskudnych, gdzie transfobia, homofobia czy mizoginia są na porządku dziennym. I tak się składa, że Kuba Ćwiek jest prawdziwym sojusznikiem, który dziesiątki razy wyciągnął rękę do osób w potrzebie. Rozpuszczając w sieci informacje, że jest terfem, przemocowcem czy alimenciarzem, dokładacie cegiełkę do tego, że szerokim łukiem może ominąć go ktoś, komu byłby w stanie pomóc. I to tę osobę skrzywdzicie bardziej.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY – TEN Z BRAKIEM DYSTANSU
Kiedy okazało się, że nie dołączyłam do chóru potępienia Ćwieka, usłyszałam, że jako jego przyjaciółka i dawna menadżerka powinnam milczeć, ponieważ brak mi do sytuacji należytego dystansu. Cóż, gorzko się tego słuchało z ust osoby, którą znałam dłużej niż Ćwieka, z którą również przyjaźniłam się latami i z którą przez ostatnie dwa – trzy lata rozmawiałam bez wątpienia częściej niż z nim. Tej samej osobie nie przeszkadzało, że z Ćwiekiem kłóciła się jej osoba partnerska – najwyraźniej trwający związek pozwala na dystans.
Co ciekawe, mój brak dystansu nie przeszkadzał nikomu w tagowaniu mnie i przywoływaniu do wątków, czyli w zasadzie wywoływaniu do odpowiedzi. Mój brak dystansu stał się problemem dopiero wtedy, kiedy uznałam, że owszem, uważam, że Kuba powinien zamieścić przypis (który w końcu zamieścił), ale nie uważam, żeby jego zachowania były transfobiczne.
Tak się składa, że silny emocjonalny związek czuję z obiema stronami sporu, z obiema wiele mnie łączy i z obiema wiele przeszłam, ale gdzieś umknęło, że jeśli obu stronom życzę dobrze i obie chcę ochronić przed krzywdami, to może jednak jestem w stanie ocenić, kiedy któraś z nich przegięła?
Tak się składa, że z Kubą Ćwiekiem kłóciłam się nie raz – zwykle prywatnie, ale zdarzało się też publicznie. Jak już wspomniałam – dwoje choleryków. Kiedy zaczynaliśmy się żreć, było naprawdę głośno, bez względu na obecność ewentualnych świadków. Gdyby Kuba spierdolił, jestem dokładnie tą osobą, która przyszłaby powiedzieć: „stary, spierdoliłeś” – z wiarą, że nawet jeśli w danej chwili się wkurwi i nie będzie chciał mnie znać, to po jakimś czasie przemyśli, ochłonie i się zreflektuje. Ba, po wiadomościach, które się posypały po jego wpisie, bałam się, że to właśnie będzie taka chwila, więc jeśli zaczęłam czytać z jakimś nastawieniem, to byłabym uprzedzona… do Kuby. I to bez zakładania jego złej woli – ot, chciał dobrze, ale nie wyszło, czasem przywilej przesłania pewne kwestie.
A potem doczytałam i uznałam, że kurde, moim zdaniem nie spierdolił. Tak – popełnił błąd, ale absolutnie nie zasłużył na to, co posypało się na niego potem. Ba, mimo naprawdę paskudnych tekstów, ani razu nie rzucił, że w sumie niech te osoby LGBT+ się pierdolą. Wyraźnie podkreślał, że jego kłótnie z konkretnymi osobami nie oznaczają, że nagle zaczął przyzwalać na transfobiczne czy homofobiczne teksty, a jeśli ktoś mimo to wpadał z szambem w komentarze, Kuba kazał mu spierdalać. Pisał na wyraźnym wkurwie, a mimo to wciąż podtrzymywał – że jeśli ktoś potrzebuje pomocy, to nadal może się do niego zgłosić. Tym bardziej znaczące, że w ostatnich tygodniach mogliśmy zaobserwować co najmniej kilka sytuacji, gdzie feministyczne aktywistki – po merytorycznym zwróceniu im uwagi – brnęły w zaparte, zaczynały rzucać transfobiczne wyzwiska, a potem dołączały do grona terfek. Kuba nie zrobił nic z tych rzeczy, bo zwyczajnie nigdy nie był ani transfobem, ani homofobem, więc takie poglądy nie mogły z niego wyjść. Jednocześnie nie zdziwiłabym się, niestety, jakby odechciało mu się głośnego zabierania głosu w kwestiach ważnych dla osób LGBT+ – skoro i tak już jest „fałszywym sojusznikiem” i „terfem”, to po co ma być jeszcze „lewacką kurwa” (to jeden z komplementów, które zwykła zostawiać na jego profilu prawica)? I żeby nie było – nie wątpię, że jeśli osoba LGBT+ zwróci się do Kuby z prośbą o pomoc, pomoże, jeśli tylko będzie to w jego zasięgu. Tak jak to robi od lat.
Skąd wiem, że pomaga? Bo znam dziesiątki osób, którym pomógł. Znam historie, którymi nie mogę się podzielić, ponieważ nie są moją własnością – czasami byłam świadkinią tych wydarzeń, czasami w nich uczestniczyłam, czasami ktoś mi o nich opowiadał. Znam natomiast własną historię i wiem, że nie byłoby mnie dzisiaj, gdyby nie Kuba Ćwiek. To facet, który lata temu wyciągnął mnie z nałogu i pomógł mi przetrzymać detoks, który znosiłam paskudnie, a potem potrafił mnie trzymać tak długo, aż minął mi atak histerii i udało mi się uspokoić na tyle, by jednak do nałogu nie wrócić. To facet, który pomagał mi się uporać z traumą i PTSD po toksycznym, przemocowym związku oraz po gwałcie – i gdyby nie jego wsparcie, pewnie bym się złamała pod ciężarem tamtych wydarzeń. Sądzę, że gdyby miał wymienić listę wszystkich osób, które wyrwał z takiego albo z podobnego gówna, to byłaby dłuższa niż ten tekst. I naprawdę rzygać mi się chce, kiedy słyszę, jak jest wyzywany od najgorszych, bo miał czelność polubić książkę, która literacko jest naprawdę świetna, choć jej autorka ma zjebane poglądy.
Żeby nie było – to nie tak, że spór z Kubą Ćwiekiem toczyła cała transpłciowa społeczność w Polsce. Ba, pod jego wpisami pojawiły się wpisy od osób transpłciowych, które albo same twierdziły, że nadal mają słabość do twórczości Rowling, albo że choć ją bojkotują, to rozumieją inne podejście. Nie skupiam się na tych osobach, bo ten tekst i tak zajmuje już kilka hektarów, a po prostu nie o nie tu chodzi.
Raz jeszcze podkreślam – zdaję sobie sprawę, że temat jest trudny, dla wielu osób bolesny, a nastroje są gorące. Wiem, że wiele osób cierpi i potrzebuje bezwarunkowego wsparcia. Wiem, jakie cierpienie sprawia permanentnie odczuwany stres mniejszościowy i jak łatwo wtedy odczytać dobre intencje jak atak. Ale wiem też, że posiadanie innej opinii czy wybór odmiennej interpretacji pojedynczych treści nie przeświadcza o wrogości. Czasem różnica zdań jest tylko różnicą zdań.
Ten tekst nie jest o tym, że osoby transpłciowe są agresywne. Ten tekst nie jest o tym, że transfobia jest dobra. Ten tekst nie jest o tym, że osoby transpłciowe powinny się zamknąć i pozwolić się opluwać. Ten tekst nie jest o tym, że terfki mają rację. Wreszcie ten tekst nie jest o tym, że osoby transpłciowe są jednolitą masą o jednym poglądzie. Jak najbardziej zgadzam się z tym, że osoby sojusznicze powinny słuchać osób wykluczanych. Problem pojawia się wtedy, kiedy osoby wykluczane mają skrajnie różne doświadczenia i różne potrzeby. Wtedy osoba sojusznicza znajduje się w potrzasku – wsparcie jednej osoby wykluczonej rani drugą osobę wykluczoną. Ale to nie oznacza, że z automatu sama wyklucza i chce stosować przemoc!
I wiecie, to jest cholernie paskudna sytuacja, ponieważ osoby transpłciowe są w Polsce obrzydliwie wręcz prześladowane. Do tej pory było to domeną prawicy i osób pokroju Jędraszewskiego, Rydzyka czy Piontkowskiego, ale teraz w Polsce narasta ruch terfek – czyli transfobii wyrosłej na lewicowych fundamentach. Zdaję sobie sprawę, że funkcjonowanie w ciągłym poczuciu zagrożenia i permanentnym zaszczuciu ma wpływ na percepcję i sprawia, że każdy, nawet za najmniejsze przewinienie, może wydawać się wrogiem. Szczególnie teraz, kiedy nie ma dnia, by nie ukazała się transfobiczna publikacja, nie powstał nowy transfobiczny profil lub nie nastąpił kolejny coming out terfki. Naprawdę rozumiem, że łatwo się zapędzić, a cholernie trudno – wycofać. Ale serio, czasem naprawdę warto zastanowić się nad tym, czy jednak nie demonizujecie drugiej strony. Nawet jeśli to jest ten jeden przypadek na tysiąc.
Naprawdę cholernie potrzebujemy dziś sojuszników, a Kuba jest jednym z nich.
Anna Tess Gołębiowska
***
BIBLIOGRAFIA:
Teksty Jakuba Ćwieka o „Niespokojnej krwi” oraz J.K. Rowling:
https://www.facebook.com/JakubCwiekOfficial/posts/242451743904382
https://www.facebook.com/JakubCwiekOfficial/posts/242595867223303
https://www.facebook.com/JakubCwiekOfficial/posts/243768277106062
Archiwalne teksty Jakuba Ćwieka o problemach z gniewem: