Ten artykuł będzie różnił się od poprzedniego z cyklu „Wehikuł czasu”. Tym razem nie skupię się na każdym aspekcie pokemanii w naszym kraju, jak to było w przypadku „Dragon Balla”, ale na konkretnym jej fragmencie. Powód jest prosty, nigdy tak naprawdę nie dałem się porwać temu anime na tyle, by kolekcjonować wszystko, co z nim związane. Jako dzieciak obejrzałem pierwszy sezon serialu, do tego jeden film i na tym mój kontakt z produkcjami kinowymi i telewizyjnymi się skończył. O wiele bardziej przemawiały do mnie gry, które w tym okresie zaczęły się pojawiać i to właśnie im chciałbym poświęcić ten tekst.
Gdy myślami cofam się do 2000 roku, to od razu przypominają mi się czasy, gdy po szkole siadałem przed telewizorem i oglądałem „Dragon Balla”. Nie była to jednak jedyna produkcja, która w tym okresie potrafiła porwać moich rówieśników. Dla wielu atrakcyjniejszą pozycją były „Pokemony” emitowane na kanale Polsat. Anime miało swoją światową premierę w 1997 roku, jednak dopiero trzy lata później, a dokładniej 4 września 2000 roku, pierwszy odcinek zawitał do naszego kraju. Od tej pory ekspansja kieszonkowych stworków rosła w siłę, a ja jakoś nie potrafiłem przekonać się do tego tytułu. Do czasu, gdy na jednej ze stron internetowych natrafiłem na wpis o „Pokemon Yellow”.
Pamiętam, że nie od razu uznałem tytuł za coś atrakcyjnego. Wręcz przeciwnie! Ujrzałem kilka screenów prezentujących grę, do tego doczytałem, że walka odbywa się w systemie turowym (coś, czego do dziś nie cierpię) i na koniec jeszcze odkryłem, że tytuł jest po angielsku. Trzy rzeczy, które z miejsca mnie odrzuciły i prawdopodobnie nigdy bym więcej o tej grze nie pomyślał, gdyby nie znajomy z gimnazjum, który usilnie starał się mnie przekonać, że warto dać jej szansę. Kilka dni tłumaczył mi, że jak tylko zacznę grać to się nie oderwę, że grafika wcale nie przeszkadza, a jak tak bardzo boję się, że czegoś nie zrozumiem to mogę poszukać w necie „Pokemon Red PL”, czyli nieoficjalnej polskiej wersji językowej. (Gry „Pokemon Red”, „Pokemon Blue” i „Pokemon Yellow” opowiadają tę samą historię, różnicę stanowią dostępne w nich Pokemony oraz to, że w wersji Yellow pojawiają się Jessie i James).
Ostatecznie dałem się namówić, by grę chociaż odpalić. Byłem przekonany, że po paru minutach po prostu ją wyłączę, pierwsze sekundy zresztą mnie w tym utwierdzały. Profesor Oak tłumaczył mi świat Pokemonów, potem musiałem nazwać swoją postać i jak na złość nie mogłem zmieścić w rubryczce mojego ówczesnego nicka, a na koniec jeszcze przyszło mi nadać imię dla mojego rywala. Nie będę teraz pisał, jakiego imienia wówczas użyłem. Po latach nie jestem z tego dumny.
Kilka minut później złapałem swojego pierwszego Pokemona, potem wykonałem pierwsze zadanie, którym było dostarczenie paczki ze sklepu, a gdy już rozgrzewkę miałem za sobą, ruszyłem w trasę. Powiem szczerze, sam nie wiem, jak to się stało, ale gdy siadałem do gry, było popołudnie, a rozgrywkę kończyłem w chwili, gdy z przedpokoju dobiegło mnie wołanie taty, że mam wyłączyć światło, bo rano do szkoły nie wstanę… Tamtego dnia nie odrobiłem żadnego zadania domowego, nie obejrzałem nawet „Dragon Balla” – tak bardzo dałem się wciągnąć w ten nowy dla mnie świat.
Nie powiem, miałem pewne wyrzuty sumienia, gdy następnego dnia rano odpisywałem na przerwie zadanie domowe z matematyki. Nie, żebym tego nigdy nie robił. Raczej nie mogłem sobie darować, że akurat przerabialiśmy temat, który naprawdę lubiłem i chyba raz pierwszy dostawałem naprawdę dobre stopnie (matematyka nigdy nie była moją mocną stroną). Mimo to gdy tylko wróciłem do domu, to moje myśli od razu pobiegły do Pokemonów. Dowiedziałem się o istnieniu łącznie trzech wersji, czyli wspomnianych już „Pokemon Yellow”, „Pokemon Red” i „Pokemon Blue”, a także, że mając konsolę i specjalny kabel, mógłbym wymieniać się stworkami z innymi graczami. Tak się bowiem złożyło, że skompletowanie całego Pokedexu nie było możliwe, gdy posiadało się tylko jedną wersję gry, a już uzyskanie wszystkich ewolucji Eevee’ego było szczególnie trudne. Był to bowiem Pokemon, którego spotykaliśmy tylko raz, a za pomocą odpowiednich kamieni mógł ewoluować w trzy różne formy: ognistego Flareona, elektrycznego Jolteona i wodnego Vaporeona.
Powoli zaczynałem rozumieć na czym polegał fenomen tej – zdawać by się mogło – prostej gry. Wszelkie braki graficzne, a także uproszczenia w mechanice, nadrabiała niesamowitą grywalnością. Pokemony były do bólu liniowe, a jednak prawie każdy element przygody sprawiał ogromną satysfakcję. Piszę „prawie”, gdyż irytujące bywało przedzieranie się przez jaskinie, gdzie na każdym kroku atakowały nas dzikie pokemony. Były to bowiem obszary, w których stworki mogły pojawiać się wszędzie. Na zewnątrz występowały jedynie w specjalnych pokrytych trawą miejscach. Gdy akurat nie mieliśmy ochoty na walkę, wystarczyło je omijać. Obszary takie, jak jaskinie czy woda to jednak był zupełnie inny temat. Tam nie tylko musieliśmy liczyć się z ciągłymi atakami, ale mogło się okazać nawet, że od bitwy nie dawało się uciec. Zdarzało się tak zwykle, gdy przeciwnik był od nas sporo silniejszy. Często kończyło się to koniecznością odrodzenia przy ostatnio odwiedzonym Pokecenter i późniejszym nadrabianiem trasy.
Kraina Kanto nie wyglądała na zbyt rozległą, jednak jej eksplorowanie wymagało czasu. Do niektórych miejsc nie mogliśmy się dostać od razu, musieliśmy po drodze wykonać konkretne zadania. Bywało, że na drodze stał nam Snorlax, którego bez odpowiedniego fletu nie dało się zbudzić, innym razem Team Rocket sprawiał problemy. W dodatku często pojawiał się dylemat związany z tym, jakie pokemony trzymać przy sobie. W podróż mogliśmy bowiem zabrać tylko sześć stworków, które nasza postać mogła wymienić jedynie za pomocą komputera – a więc najpierw musiała do niego dotrzeć. Wówczas mogliśmy zarówno deponować, jak i pobierać pokemony. Jeżeli jednak chcieliśmy mieć naprawdę silne stworki, musieliśmy od razu ustalić, na które stawiamy, gdyż do maksowanie statystyk najlepsze były walki z bossami, a tych nie dało się wyzwać na ponowny pojedynek. Z resztą z nikim nie mogliśmy walczyć więcej niż jeden raz, no chyba, że w trakcie starcia zostaliśmy pokonani. Do zwiększania poziomów bez nich mogliśmy skorzystać z Rare Candy (każdy cukierek podnosił poziom pokemona o jeden punkt) albo postawić na żmudne i długotrwałe walki z dzikimi pokemonami. Trzeba jednak zaznaczyć, że taka potyczka przynosiła zdecydowanie mniej XP niż ze starcia z napotkanym trenerem.
Niewątpliwym atutem (choć na dłuższą metę nieco męczącym) był fakt, że gra tak naprawdę nigdy się nie kończyła. Gdy tylko wykonaliśmy wszystkie zadania, mogliśmy powrócić do naszego miasta, próbować zebrać brakujące pokemony, rozwijać je i wymieniać z przyjaciółmi.
Co ciekawe, „Pokemon Red/Blue/Yellow” zawierało elementy, wokół których narosły nieprawdopodobne wręcz historie. W grze trafialiśmy do mieszczącego cmentarz pokemonów miasteczka Lavender Town. Gdy tylko zjawiliśmy się w tym miejscu, muzyka zmieniała swój ton na naprawdę przygnębiający, wręcz depresyjny. Właśnie w tym miejscu pojawia się pierwsza z mrocznych legend, które do dziś krążą po internecie. Podobno wspomniany motyw muzyczny miał doprowadzić do samobójstw wielu dzieci mieszkających w Japonii. Zawarte miały być w niej dźwięki, które słyszeli jedynie najmłodsi. Ilekroć w okresie premiery gry japońskie media pisały o jakimś samobójstwie dziecka, pojawiały się głosy, że podobno w pokoju znajdowano Game Boya, na którym postać gracza przebywała właśnie we wspomnianym Lavender Town. Oczywiście nigdy nie potwierdzono tych rewelacji.
Inna historia dotyczy jednego z pokemonów, a konkretniej Cubone’a. Spotykamy go właśnie w Lavender Town, w domu pana Fuji. Ten informuje nas, że maluch stracił matkę. Została zabita przez członków Team Rocket. W trakcie gry odkrywamy, że jej duch straszy na cmentarzu, jednak nie to jest w tym wszystkim najgorsze. Otóż legenda głosi, że Cubone to maleńki Kangaskan, który nosi na głowie czaszkę swojej matki. Przyznacie, że dosyć makabryczna wizja zwłaszcza jak na grę, która w teorii jest skierowana do młodszych odbiorców.
W 2001 roku swoją europejską premierę miały kolejne trzy odsłony serii czyli „Pokemon Gold”, „Pokemon Silver” i „Pokemon Crystal”. Tytuły te okazały się prawdziwą rewolucją, gdyż z jednej strony wnosiły grafikę na nowy poziom (więcej szczegółów, kolory, a w przypadku wersji „Crystal” także skromne animacje pokemonów przed walkami), z drugiej natomiast dostarczały nam nowości, o których nawet nie śniliśmy! Pamiętam, że na pierwszą wzmiankę o tych grach natknąłem się w dwutygodniku „Click!”. Widziałem zamieszczone tam grafiki i nie wierzyłem, że są to gry na tę samą konsolę. Wystarczy choćby spojrzeć na poniższe screeny. Nowy region Jotho także prezentował się naprawdę ciekawie.
Nowości nie ograniczały się tylko do warstwy graficznej. Otrzymaliśmy cykl dnia i nocy, co miało wpływ na rozgrywkę – niektóre stworki pojawiały się tylko w konkretnych porach doby, do tego pojawił się Pokegear, czyli rozbudowany zegarek, w którym mogliśmy sprawdzić godzinę, zmienić kanał w radio, uruchomić mapę czy też wykonać telefon do jednego z naszych znajomych. Chciałoby się rzec, że taki prototyp obecnych smartwatchy. Gra dawała nam możliwość nawiązywania znajomości z pokonanymi przeciwnikami, więc mogliśmy wymienić się z poszczególnymi postaciami numerami telefonów i w każdej chwili zadzwonić by dowiedzieć się np. o nowych pokemonach, które dany przeciwnik złapał. Zdarzało się także, że to on dzwonił do nas i informował, że gotów jest na rewanż! Tak, tym razem mogliśmy walczyć więcej niż jeden raz z danym NPC-em, co z pewnością umożliwiało łatwiejsze podbijanie statystyk naszych podopiecznych.
Jakby tego było mało, otrzymaliśmy możliwość rozmnażania naszych pokemonów. W tym celu musieliśmy posiadać egzemplarze różnych płci, które następnie umieszczaliśmy w specjalnym Day Care Center (w poprzednich grach był Day Care Man, który pomagał nam szkolić pozostawionego u niego pokemona). Po krótkim czasie pojawiało się jajo z którego wykluwał się mały pokemon. Jeżeli natomiast brakowało nam pokemona przeciwnej płci, to mogliśmy użyć… Ditto. Nie wszystkie pokemony dało się jednak rozmnażać, a to z kolei sprawiało, że mogliśmy zapomnieć o armii Legend.
W wersji „Gold/Silver/Crystal” twórcy dodali także kilka nowych rodzajów Poke Balli, które pozwalałby nam w łatwiejszy sposób łapać niektóre gatunki stworków. Wystarczyło tylko zebrać odpowiednie owoce (Apricorns), które następnie mogliśmy dostarczyć do mieszkającego w Azalea Town Kurta. Ten w ramach wdzięczności za wcześniejszy ratunek wykonywał dla nas odpowiedni „sprzęt”.
Pokedex wzbogacił się o 100 nowych gatunków pokemonów, a niektóre z nich były naprawdę ciekawie zaprojektowane. No i oczywiście pojawiły się nowe legendarne stworki: Lugia, Ho-oh, Entei, Raikou i Suicune.
Nowości pojawiło się naprawdę sporo, ale twórcy postanowili zaskoczyć nas czymś jeszcze. Największą i chyba najciekawszą opcją była możliwość odwiedzenia regionu Kanto, w którym poznawaliśmy pokemonowy świat w pierwszych trzech grach. Same odwiedziny nie ograniczały się jedynie do małego wypadu, który mógłby robić za ciekawostkę. W ramach naszej przygody mogliśmy zebrać wszystkie odznaki z tamtego rejonu, a to z kolei oznaczało, że gra stawała się dwa razy dłuższa. W dodatku mogliśmy także wyzwać na pojedynek Reda, czyli głównego bohatera pierwszych gier. W samym Kanto zmieniono jedynie kilka szczegółów, które wcześniej stanowiły ważne elementy dla wydarzeń z wersji Red/Blue/Yellow.
Mimo że od premiery tych sześciu gier minęło już ponad dwadzieścia lat, to ich urok dalej do mnie przemawia. Nawet teraz chętnie sięgam po Game Boy Advance (zwykły Game Boy ma jednak za ciemny ekran) i powracam do regionów Kanto i Jotho. Co ciekawe, później wydane gry nie były już w stanie mnie tak do siebie przekonać. Im bardziej stawały się zaawansowane, tym mniej czasu im poświęcałem. To już nie był ten klimat, zabrakło w nich tego czegoś, co stanowiło siłę pierwszych dwóch generacji. Dopiero wydane na Switcha „Pokemon Sword” skłoniło mnie do powrotu do serii na dłużej, ale wciąż nie była to pozycja aż tak wciągająca jak początkowe odsłony (no dobrze, Let’s Go. Pikachu także mnie porwało, ale to już z racji uderzenia w sentymentalne tony – był to swego rodzaju remake werji Yellow). Obecnie największe nadzieje pokładam w „Pokemon Arceus”, czyli pierwszej grze, w której twórcy postanowili dokonać ogromnych rewolucji w całokształcie rozgrywki. No, jest jeszcze „Pokemon GO”, ale to już zupełnie inna historia…
Adam „Gotan” Kmieciak
Korekta: Anna Tess Gołębiowska