Debiutujący w 2014 roku „Wolfenstein: The New Order” przyniósł serii nowe otwarcie, które okazało się naprawdę dobrym i świeżym spojrzeniem oraz pokazało kierunek, w jakim powinna podążać seria. Nie wracaliśmy po raz kolejny do tego samego schematu działań, lecz otrzymaliśmy coś, czego gracze się nie spodziewali. Perspektywę świata, w którym to naziści wygrali II wojnę światową, a w technologii wojskowej dokonały się ogromne zmiany.
Trzy lata później do sprzedaży trafił sequel produkcji, który w czerwcu tego roku ukazał się także na konsoli Nintendo Switch. Czy i tym razem możemy mówić o rewolucyjnym podejściu do tematu czy raczej próbie odcinania kuponów od sukcesu poprzedniczki?
B.J. Blazkowicz wraca do gry!
Akcja produkcji rozpoczyna się krótko po wydarzeniach z poprzedniej odsłony. Ośrodek badawczy generała Strasse’a został doszczętnie zniszczony, ale nie oznacza to końca wojny. Blazkowicz przeżył, jednak stan jego zdrowia nie jest najlepszy. Żołnierz zapadł w śpiączkę, a gdy się z niej wybudził, znalazł się od razu w centrum nowego zagrożenia. Zainteresowała się nim bowiem Irene Engel, okrutna kobieta, którą miał okazję poznać już wcześniej. Pełniła rolę kata w obozie zagłady w części pierwszej. Chcąc nie chcąc, bohater będzie musiał raz jeszcze chwycić za broń, tym razem jednak swoją przygodę zacznie na… wózku inwalidzkim.
Pokonywanie ciasnych korytarzy na łodzi podwodnej i jednoczesne eliminowanie przeciwników stało się przez to znacznie trudniejsze. Co prawda jedynie początek gry przemierzamy w taki sposób, dalej już normalnie stajemy na nogi, ale przyznam, że z taką perspektywą się jeszcze w grach nie spotkałem. To ciekawa odmiana.
Początek rozgrywki wita nas jeszcze jedną nowością. Twórcy zdecydowali się wprowadzić elementy związane ze wspomnieniami protagonisty z domu rodzinnego. Poznajemy jego okrutnego ojca, któremu bardzo nie przypadła do gustu wybranka serca młodszego Blazkowicza, widzimy matkę próbującą stawać w obronie syna i koszmar, do jakiego dochodzi z tego powodu. Wydarzenia te mają swoje znaczenie także w dalszej części rozgrywki, zwłaszcza, że w życiu naszego bohatera mogą wkrótce zajść pewne zmiany – o ile oczywiście przetrwa swoje spotkanie z Frau Engel i jej świtą.
Świat się zmienił, a wraz z nim ludzie
Już poprzedni „Wolfenstein” pokazał nam wizję świata, która znacząco odbiega od tego, co znamy. Koszmar wojny mieszał się w tam z nowym porządkiem wprowadzonym przez nazistów. Okrutne eksperymenty, patrolujące ulice roboty czy broń o niespotykanej dotąd sile rażenia stały się czymś powszechnym, a my przemierzaliśmy ten nowy świat i zastanawialiśmy się, co jeszcze będzie w stanie nas zaskoczyć.
Tym razem swoje kroki kierujemy w stronę Ameryki, która po przegranej wojnie także mocno się zmieniła. Zrujnowany po ataku atomowym Manhattan robi ogromne wrażenie, a niemieckie patrole tylko umacniają wizję ogromnej potęgi okupanta. W tym wszystkim jednak da się także dostrzec pewien ciekawy zabieg, który twórcy starali się przemycić w grze. Pomimo wielkiej machiny propagandowej niektórzy żołnierze zdają się mieć wątpliwości, czy postępują słusznie. Gdy wyraźnie przysłuchamy się niektórych rozmowom, to dojdziemy do wniosku, że muszą przekonywać sami siebie, iż robią to wszystko dla dobra Amerykanów.
a
Twórcy w ten sposób rozbudowali dość znacząco wątek psychologiczny gry. Nie tylko nasz bohater boryka się z problemami. Okropieństwo wojny odciska swoje piętno także na innych ludziach, zmuszają ich do działań, o których normalnie nigdy by nie myśleli. Budzi najokropniejsze demony. Czasami jednak otwiera oczy. Nie będę w tym miejscu wdawał się w spoilery, jednak już w pierwszej godzinie gry obserwujemy sytuację pewnego buntu, który pokazuje, że świat nie jest czarno-biały.
Lokacje w grze zostały zaprojektowane z wielką dbałością o szczegóły. Przemierzamy zrujnowane miasto, którego widok od razu przywołuje obrazy tragedii, jakie się w tym miejscu rozegrały. Przedzieranie się przez ruiny jest momentami dosyć trudne ze względu na przeszkody powstałe w wyniku wybuchu bomby. Eliminujemy przeciwników na niemieckich jednostkach transportowych, które obwieszone są plakatami propagandowymi. Schodzimy do maszynowni i widzimy, jak wszystko pracuje, każdy mechanizm za coś odpowiada. Obserwujemy technologię, która gwałtownie poszła do przodu, walczymy ze zmechanizowanymi żołnierzami, dronami powietrznymi, eksplorujemy tajną bazę badawczą nieopodal Roswell, a w samym mieście natykamy się na przedstawicieli Ku Klux Klanu. Każdy z tych elementów został odpowiednio przemyślany i pasuje do całości. Z resztą zerknijcie na poniższe screeny, one najlepiej prezentują, z czym mamy do czynienia.
„The New Colossus” przynosi jednak pewną zmianę w stosunku do części pierwszej. Ton samej powieści stał się nieco łagodniejszy. Owszem, naziści dalej są okrutni i nie cofają się przed niczym, Irene Engel cieszy się z każdej masakry i bardzo chętnie zadaje śmierć, jednak twórcy zdecydowali się nie dodawać dramatyzmu scenami, które mogłyby przypominać swoim wydźwiękiem obóz zagłady z „The New Order”. Gra tym razem stawia bardziej na emocje dotyczące głównego bohatera i jego najbliższego otoczenia. Stąd właśnie wspomniane przeze mnie wcześniej retrospekcje dotyczące okrutnego ojca czy pojawiające się w Blazkowiczu pragnienie śmierci. Dodatkowo zdecydowanie większy nacisk położono na elementy czarnego humoru czy sam komizm sytuacyjny – tego tutaj nie brakuje!
Broń, pancerz, apteczki
„Wolfenstein” zawsze kojarzył mi się z klasycznymi grami FPP, w których zbierało się apteczki, elementy pancerza i broń, którą zostawili przeciwnicy. Trochę obawiałem się, że rewolucja gatunku zawędruje także do tej produkcji i nagle okaże się, że twórcy postanowią zaprezentować nam coś innego. Na szczęście wszystko jest na swoim miejscu. Gdy jesteśmy ranni, szukamy rozmieszczonych na planszy apteczek. Elementy pancerza możemy uzyskać zarówno poprzez zbieranie hełmów, jak i kamizelek kuloodpornych. Część z nich ukryta jest w skrzyniach, które musimy najpierw rozwalić, najlepiej siekierą, aby nie marnować amunicji, niektóre znajdują się w miejscach, które odkrywamy przypadkiem – opłaca się eksplorować teren!
Co mnie jeszcze bardziej ucieszyło to fakt, że bohater zbiera także i inne „trofea”. Pamiętacie złoto, które obecne było już od czasu pierwszej odsłony gry? Tutaj także mamy okazję odnaleźć poukrywane kosztowności. Oprócz tego możemy natknąć się na szkice koncepcyjne prezentujące elementy gry. Zbieranie ich daje dodatkową satysfakcję i w pewnym momencie zachęca wręcz do dokładniejszego badania okolicy.
Arsenał, jaki oddano nam do dyspozycji, jest naprawdę konkretny, w dodatku każdą broń podstawową możemy ulepszyć i w ten sposób np. zwiększyć jej mobilność czy siłę ataku. Pewną zmianą jest także możliwość trzymania równocześnie dwóch różnych broni, co często dość mocno ułatwia nam starcia z przeciwnikami. Szczególnie przydatne okazało się to w chwili, gdy oprócz zwykłych żołnierzy musiałem eliminować także tych zmechanizowanych. Zamiast przełączać co chwilę swój arsenał, po prostu zwykłą amunicję zużywałem na słabszych, a na resztę miałem zdecydowanie mocniejszy argument w drugiej ręce.
Mobilny „Wolfenstein”
Przyznam, że początkowo miałem pewne obawy co do tego, jak Switch poradzi sobie z tak wielką grą. Pierwsze minuty pokazały mi, że chociaż grafika jest zdecydowanie słabsza od tej znanej z konsol stacjonarnych, to jednak sama gra wygląda naprawdę dobrze! Twórcy zadbali o to, aby jak najbardziej zoptymalizować produkcję i przyznam, że się im to udało. Poziomy są bogate w detale, tekstury wyraźne, a efekty cząsteczkowe także wypadają całkiem pozytywnie.
Pewne problemy natomiast miałem z celowaniem, ale akurat w tym wypadku winę ponosi moje przyzwyczajenie do sterowania ruchowego. Dotychczas znane mi gry na Switcha umożliwiały celowanie samą konsolą, tak wiec odruchowo starałem się tak robić w „Wolfensteinie”. Niestety kończyło się to najczęściej tak, że przeciwnik zdążył wpakować we mnie kilka kulek. Sporo czasu zajęło mi przestawienie się, a dopiero potem odkryłem, że można celować także konsolą – po włączeniu odpowiednej opcji w ustawieniach.
Ciekawy bonus odnalazłem także podczas eksplorowania U-boota, na którym nasz bohater odpoczywa pomiędzy poszczególnymi misjami. Na pokładzie znajduje się automat do gier, a na nim… pełna wersja klasycznego „Wolfenstein 3D”. Możemy zatem w ramach odpoczynku dokopać nazistom w pierwszej odsłonie serii.
Niestety, produkcja nie uniknęła pewnych potknięć. Najbardziej dotkliwym był moim zdaniem błąd, który pojawiał się dość często, gdy natrafiałem na jakieś notatki do przejrzenia. Gra potrafiła się w tym momencie zawiesić i nie reagował prawie żaden przycisk poza tym odpowiedzialnym za wejście do menu głównego. Pomagało jedynie zapisanie stanu rozgrywki. Po powrocie z menu wszystko wracało do normy.
Trochę irytujące były także misje na samym statku. Z jednej strony zadania w stylu przynieś to, dostarcz to, porozmawiaj z tym i tym, z drugiej natomiast bieganie i szukanie gdzie akurat jest osoba, której poszukujemy i po dłuższym łażeniu bez celu nagłe odkrycie, że oto mamy otwarte nowe drzwi, które do tej pory były zamknięte. Nie mówiąc już o tym, że raz celem zadania było dotarcie do kogoś w sektorze „F”, spojrzałem na mapę, widzę oznaczenie, kieruję się tam, a tu pustka. Później okazało się, że tak naprawdę musiałem się udać na drugi koniec statku, a oznaczenie na mapie odnosiło się do czegoś zupełnie innego. Niby drobiazgi, a jednak potrafiły irytować. Na szczęście już misje fabularne nie powielały tych błędów.
Trochę kulała także interakcja z innymi bohaterami. W jednej z misji miałem podejść do pewnej osoby. Nic się jednak nie działo. Zastanawiałem się, czy czasem nie zrozumiałem czegoś źle, ale cel zadania był jasny. Dopiero po paru minutach okazało się, że musiałem po prostu podejść od drugiej strony. Wówczas uruchomił się przerywnik filmowy, który pchnął wydarzenia do przodu.
Na koniec wspomnę jeszcze o przeciwnikach, bo z nimi miałem największy problem w kwestii oceny. Na plus z pewnością zaliczyć trzeba sztuczną inteligencję. Wrogowie wiedzą, jak nas podejść, chowają się za przeszkodami, przegrupowują, tak więc potrafią sprawić problem. Niestety, przy okazji okazuje się, że twórcy chyba nieco przesadzili z ich odpornością. O ile jestem w stanie zrozumieć, że żołnierz w pełnym pancerzu jest w stanie znieść kilka kulek, to już ktoś, kto biega w samej koszuli, a po dwóch strzałach w głowę jeszcze się podnosi i ładuje w nas serię jakby nigdy nic, jest dla mnie lekkim przegięciem.
W dodatku czasami odnosiłem wrażenie, że przeciwników było zwyczajnie zbyt wielu. Ich eliminowanie potrafiło napsuć krwi zwłaszcza w sytuacji, gdy logika podpowiadała, że to już koniec, a tu kolejne zastępy pojawiają się nie wiadomo skąd. Rozumiem, że gra nie powinna być zbyt łatwa – sam lubię wyzwania – ale poziom trudności można zwiększać w inny sposób.
Wspomniane powyżej problemy nie są jakoś szczególnie uciążliwe. Pierwszy owszem, potrafił napsuć krwi, jednak reszta jest jedynie moim subiektywnym odczuciem i każdy gracz może odebrać te kwestie inaczej. Nie zmienia to jednak faktu, że na tle całości problemy nikną.
„Wolfenstein II: The New Colossus” to produkcja, która z pewnością powinna zachęcić do konsoli Nintendo Switch wszystkich tych, którzy od „Mario” i „Zeldy” wolą typowe strzelanki. Gra została naprawdę świetnie przygotowana, a jej dodatkowym atutem jest to, że możemy zabrać ją praktycznie wszędzie. Nie musimy zatem martwić się, że nagle musimy gdzieś wyjechać, a akurat jesteśmy w połowie przygody. Bierzemy „Wolfensteina” ze sobą! No chyba, że jesteśmy kierowcą, wtedy raczej nie jest to wskazane…
Adam Gotan Kmieciak
Korekta: Anna Tess Gołębiowska
Tytuł: Wolfenstein II: The New Colossus
Producent: Machine Games
Wydawca: Bethesda Softworks
Wydawca PL: Cenega S.A.
Platforma: Nintendo Switch
Data premiery: 29.06.2018
PEGI: 18