Podstawą każdej komedii jest humor, to rzecz oczywista. Miałem nadzieję, że będzie on utrzymany w jednym stylu, bez lawirowania między prostymi gagami, dowcipem słownym i abstrakcyjnymi żartami wyjętymi żywcem ze skeczów Monty Pythona. Jednak czytając kolejne rozdziały przekonałem się, że wszystko jest na swoim miejscu. Nie dość, że dowcipy trzymały się jednej konwencji, to pojawiały się wtedy, gdy powinny. Czasem jedynie rozśmieszały, innym razem zmniejszały napięcie, zawsze jednak pasowały do sytuacji. Było zarówno sporo przekomarzania się i puszczania oka do czytelnika w opisach, jak i sytuacji, które z założenia powinny być bardziej poważne, ale ostatecznie stały się zabawne.
Co więcej, humor obecny był do samego końca. W wielu komediach bywa tak, że po wesołym wstępie stopniowo przechodzi się do nieco poważniejszych tematów i miast wybuchać śmiechem, czytelnik czasem tylko się uśmiechnie. Tutaj – wręcz przeciwnie. Byłem mile zaskoczony faktem, że nawet w sytuacji pełnej napięcia albo scenie, w której od początku tworzona jest atmosfera grozy, autorka potrafiła uraczyć mnie prostym a zabawnym żartem, dobrze wkomponowanym w już wcześniej nakreślone przez nią ramy lekkiej komedii. Nawet otwarte zakończenie, chociaż dość przygnębiające, posiadało kilka bardziej optymistycznych akcentów.
Duża w tym zasługa zastosowanego języka. Tak w dialogach, jak i narracji mogłem znaleźć całkiem sporo zwrotów z mowy potocznej, żartów oraz celnych, ale podanych w bardzo lekkiej formie uwag na temat życia bądź obowiązków wynikających z posiadanych uzdolnień. Narrator nie był wszechwiedzącym mędrcem, który przekazuje mi znaną sobie historię. Bliżej mu było do gawędziarza, opowiadającego co ciekawego działo się ostatnio; a co za tym idzie – nie posługiwał się żadnymi skomplikowanymi terminami czy złożonymi metaforami. Nawet poważne prawdy życiowe lub przemyślenia Idy na temat jej dość pechowego żywotu zostały tak przedstawione, że nie byłem w stanie nie uśmiechnąć się podczas czytania.
Sięgając po Szamankę spodziewałem się (głównie za sprawą okładki), że Ida, pechowe medium i jedyna niemagiczna osoba w rodzinie parającej się magią, będzie przechodziła karierę „od zera do bohatera”, by osiągnąć na końcu wielką potęgę. Tego wzoru trzyma się wielu autorów. Pozytywnie się rozczarowałem widząc, że Martyna Raduchowska zdecydowała się trzymać raz obranej ścieżki, miast skakać po konwencjach. Stąd owszem, całkiem sporo miejsca poświęcono kształceniu głównej bohaterki, jej relacjom z Teklą – ciotką i nauczycielką w jednej osobie, jej pierwszemu poważnemu zadaniu i zdobywaniu szlifów w praktyce, ale pech nie opuścił jej aż do końca.
W zasadzie to nie pech, a Pech – bowiem został on obdarzony czymś na kształt osobowości i ukazany jako złośliwy chochlik. Bywa, że w sytuacjach wybitnie dla Idy ciężkich milknie z wrażenia nad swoją przewrotnością. W ten sam sposób, to znaczy w oparciu o kilka kluczowych cech, zostały skonstruowane również inne pojawiające się w powieści postaci. Co więcej, każda z nich została trochę przerysowana, stąd twardzi i milczący specjaliści od walki z demonami są jeszcze bardziej twardzi i milczący, niż podpowiadałby stereotyp, zaś duch młodej dziewczyny wspina się na szczyty gapowatości. Jednak wszystko wciąż zawarte jest w komediowych granicach, co oznacza, że nawet ci, którzy starają się być bardzo poważni, często wywołują uśmiech swoim przesadzonym zachowaniem.
Na usta przywołują go również wszelkie wątki paranormalne. W powieści można znaleźć dużo scen z udziałem magów, duchów czy organizacji mających na celu tropienie demonów. Sęk w tym, że nawet jeśli na scenie pojawi się istota z założenia straszna, to prędzej czy później także stanie się obiektem dowcipów albo sama zrobi coś zabawnego. Co więcej, ilość wątków nadnaturalnych jest na tyle mała, a ich pojawianie się na tyle rzadkie, że nie poczułem przesytu ich obecnością. Za to bardzo przypadły mi do gustu wszelkie związane z nimi wyjaśnienia, które w efekcie dały spójny i przemyślany, lecz zarazem nieprzesadnie rozbudowany świat bytów i zjawisk nadprzyrodzonych. Żadnych niepotrzebnych zabaw z kategoryzowaniem magów, wymienianiem rodzajów duchów czy książąt piekielnych otchłani. Dane mi było poznać tylko to, co niezbędne dla rozwoju akcji.
W kategorii komedii powieść plasuje się w moim prywatnym rankingu wysoko. A w innych? Sęk w tym, że do innych niezbyt pasuje. Owszem, znalazłem trochę przemyśleń na tematy ogólne, dotyczące życia czy losu, napotkałem dobrze zarysowane postacie oraz spójny świat magów i istot nadprzyrodzonych, ale wszystko to było jedynie dodatkiem do sprawnie poprowadzonej fabuły, mającej mnie głównie (a może tylko) rozśmieszyć. Tutaj wszystko w jakiś sposób podporządkowane zostało temu nadrzędnemu celowi i dążyło do tego, bym się uśmiechnął. Udało się.
Łukasz „Salantor” Pilarski
dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów.
Autor: Martyna Raduchowska
Tytuł: Szamanka od umarlaków
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2011 r.
Miejsce wydania: Lublin
Oprawa: miękka
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
ISBN: 978-83-7574-477-4
Liczba stron: 384
Format: 125×195 mm
Cena: 33.90zł