Wieczorem, jak zawsze, zasiadła do kolacji. Powoli przeżuwając zjadła dwa kawałki chleba ze słodkim dżemem truskawkowym, popijając każdy kęs łykiem gorzkiej, czarnej herbaty, i oglądała w telewizji swój ulubiony serial. Po kolacji odłożyła talerze na brzeg stołu. Zaniesie je do kuchni jutro rano. Powoli, niespiesznie przebrała się w różowawą koszulę nocną, przeczesała rzadkie włosy szczotką, puchate kapcie ustawiła równo przy łóżku, czubkami w kierunku okna, by wszelkie nieszczęścia opuściły dom przez noc. Położyła się do łóżka, myśląc o nas. Czy Igor zaliczył w końcu egzamin z biologii? Marika szukała pracy. Nic nie mówiła, ale może coś już znalazła? Zadzwoni jutro. Z rana nie, będą wtedy na zajęciach, w pracy lub nadal w łóżku, ale po południu? Czemu nie? Może nawet wpadliby do niej na herbatę i truskawki?
Zasnęła spokojnym snem, nie martwiąc się o naszą przyszłość. Wiedziała, że Igor zda wszystkie egzaminy, obroni magistra na piątkę i dostanie pracę w szpitalu wojewódzkim w Toruniu. Wiedziała, że Marika rozpoczęła pracę w małej firmie zajmującej się reklamami, lecz za pół roku ją rzuci i otworzy własny biznes – projektowanie domów i wnętrz. Zawsze o tym marzyła.
Nie ma obawy. Wszystko jest przygotowane. Sami o to zadbali, swoją pracą, staraniami i wysiłkiem wkładanym w każde przedsięwzięcie. Ona pomogła im tylko troszeczkę: kilka prostych modlitw do Matki, krótko po tym, jak zstąpiła na ten świat.
– Prosisz mnie o ludzką powłokę? – zapytała ją, zdziwiona takim pomysłem. – Mogę dać ci życie, lecz gdzie życie, tam i śmierć. Przeżyjesz chwilę i znikniesz, jak oni wszyscy. Gdy raz zstąpisz do ich świata, przestaniesz dla nas istnieć. Nigdy więcej nie nazwę cię córką. Po twej śmierci nie pomogę ci więcej.
Nie bała się. Chciała żyć wśród ludzi. Chociaż raz żyć naprawdę. Matka westchnęła i spełniła jej życzenie, raz na zawsze wypędzając ją z domu, w którym nigdy nie zaznałaby bólu i śmierci…
Ostrze przejechało po skórze, zostawiając za sobą krwawy ślad. Uniosła rękę do oczu i obserwowała jak krople, jedna po drugiej, skapywały na blat stołu. Ból nadal ją śmieszył. W pierwszej chwili nie czuje się nic, potem nawet z zamkniętymi oczami można powiedzieć, gdzie nóż przeciął skórę. A jeszcze później cała dłoń pulsuje w rytmie serca, poszczypując lekko. Po tym, jak skaleczyła się pierwszy raz, wzięła kawałek szkła i zraniła się nim ponownie, by napawać się nieznanym dotąd uczuciem. A potem jeszcze raz, i jeszcze, aż cała ręka była we krwi, a Marika upuściła torby z zakupami i podbiegła do niej z przerażeniem w oczach. Dopiero wtedy pomyślała, że może to wcale nie jest pozytywne uczucie.
– Co tym razem? – dobiegł ją głos Mariki. Stała w drzwiach, oparta o framugę. Mrużyła oczy od słońca wpadającego przez okno.
– Kroiłam chleb – powiedziała, pokazując jej rękę. Marika podeszła powoli, obejrzała ranę i bez słowa sięgnęła apteczkę z półki przy drzwiach. Wysypała jej zawartość na stół – bandaże, plastry, gazę jałową, buteleczkę wody utlenionej.
– Trzeba będzie dokupić plastrów – powiedziała, zaklejając jej ranę. – Pani Ewo… babciu, proszę, uważaj. W twoim wieku każda rana może być śmiertelna. Złapiesz jakieś zakażenie i będzie problem…
– Och, o mnie się nie martw, dziecino – odparła, a uśmiech rozjaśnił jej błękitne oczy. –Mnie starej nic już nie zaszkodzi. Chcesz dżemiku na chleb?
– Truskawkowy?
– Owszem.
– To nie – powiedziała Marika, sprzątając stół. – Nadal nie lubię truskawek. Nie przekonasz mnie.
– Mam też powidła śliwkowe.
– Prędzej.
Nie była naszą prawdziwą babcią, ale mimo to była nam bliższa niż cała reszta rodziny. Rodzice w Stanach – na święta przesyłali paczki pełne dziwacznych ubrań, upominków (zupełnie jakbyśmy ciągle byli w podstawówce) i amerykańskich słodyczy (które rozdawaliśmy po znajomych, przerażeni, że moglibyśmy się na nich utuczyć jak Amerykanie). Czasem fotografia – Wielki Kanion Kolorado, palmy gdzieś na Florydzie, wodospad Niagara. Ich roześmiane twarze, których nie poznalibyśmy na ulicy, choćby stanęli przed nami z otwartymi ramionami. Z drugiej strony oni też by nas nie poznali. Minęlibyśmy się w tłumie, nawet o tym nie wiedząc.
Babcia Ewa była staruszką nowoczesną – założyła sobie Internet, znalazła stronę, na której starsi samotni ludzie oferowali się jako „dziadkowie i babcie zastępczy”, napisała kilka zgrabnych słów ogłoszenia („Zostanę babcią. Lubię truskawki i ptasie pióra”) i czekała. Zgłosiliśmy się, gdyż samotność znosi się lepiej w większych grupach. Babcia Ewa mieszkała dwa przystanki tramwajem od nas. Robiła pyszne obiady, uwielbiała truskawki i miała mnóstwo książek o ptakach. W dzbankach poustawianych na szafkach i półkach poupychała wielkie białe pióra, jakby łabędzie – musiała oskubać chyba całe stado. Potrafiła cieszyć się każdym szczegółem życia – tym, jak słońce padało na ścianę, przefiltrowane przez kryształowy dzban stojący na oknie; tym, jak ptaki wracały na wiosnę formując klucz na niebie; tym, jak za każdym razem przynosiliśmy jej świeże truskawki z pobliskiego bazaru.
Marika zapytała ją raz, dlaczego Toruń.
Siedzieliśmy wtedy wszyscy przy stole, popijając gorzką herbatę. Truskawki wysypywały się z ustawionej na środku miseczki. Śliwki, które przyniosła Marika, turlaliśmy po stole, trochę z nudów, trochę na złość Marice.
– Mówiłaś, że poprosiłaś Matkę o śmiertelność. Nie wyobrażam sobie nawet, jaki mogłaś mieć po temu powód.
– To bardzo proste – zaczęła babcia Ewa, ale Marika machnęła tylko ręką.
– Nie chcę wiedzieć – powiedziała i zabrała śliwkę od Igora. – Pytam tylko, czemu Toruń?
– Anioł jest symbolem miasta – uśmiechnęła się i włożyła kolejną truskawkę do ust. Miała słodki uśmiech. Zawsze lekko, jakby z nieśmiałością, opuszczała głowę, gdy się uśmiechała. Gdyby jej rzadkie włosy zapleść w dwa kucyki à la Pippi Langstrumpf i ubrać ją w kolorową sukienkę, nadal uchodziłaby za dziewczynkę, choćby z daleka.
– Anioł w herbie, anioły na kamienicach, tak – powiedziała Marika. – Mało to na świecie miejsc poświęconych aniołom?
– Wszędzie indziej pojawienie się babci mogłoby wywołać zbyt dużo szumu – powiedział Igor. – Od razu ktoś zadzwoniłby do gazety, jednej, drugiej, kolejnej.
– Tak, bo w Polsce takie rzeczy się nie dzieją. Nikt nie dzwoni do mediów i nie robi szumu wokół aniołów – odparła Marika, przewracając oczami.
– Dlatego patrz, jakim szczęściem dla niej jesteśmy – zakończył Igor pojednawczo. – A w anioły i tak mało kto wierzy, bo zazwyczaj pojawiają się w innych krajach. Tu uznane by były za mistyfikację.
Marika nie ustępowała. Według niej sąsiedzi mogli podejrzewać babcię o bycie aniołem. Igor tłumaczył, że nie było zagrożenia, bo babcia nie zachowywała się jak prawdziwy anioł. Niczym nie przypominała tych, których widywaliśmy w telewizji – nie latała nad dachami domów na ogromnych, białych skrzydłach, nie ratowała ludzi z walących się budynków, nie powstrzymywała powodzi czy pożarów. Robiła dżem truskawkowy, oglądała setną powtórkę Dotyku anioła i dzwoniła do nas co drugi dzień, by zapytać, co chcemy na obiad, czy Krwawy Michał przepuścił Igora z biologii oraz czy to możliwe, żeby na klawiaturze jej komputera nie było litery P.
Igor zapytał ją raz, czemu nazywała się upadłym aniołem. Przecież anioł to anioł.
– Widzisz, sprawa jest prosta – powiedziała. Dla niej wszystko było proste. – Matka nie lubi, gdy od niej odchodzimy. Uważa nasze zainteresowanie śmiertelnością za odwrócenie się od niej. Mimo to godzi się, by dać nam śmiertelne ciało i pozwala nam zstąpić do tego świata. Jednak jest to droga w jedną stronę. Chcieliśmy być śmiertelni i jesteśmy. Każdy z nas – zakończyła i poszła do kuchni. Igor spojrzał w milczeniu na Marikę, która tylko wzruszyła ramionami. Anielskie pojęcie prostoty stanowczo różniło się od naszego.
– Warto było rezygnować z nieśmiertelności i pakować się w życie na własne życzenie? – zapytał Igor, a Marika trzepnęła go ręką w głowę.
– Co za pytanie!
Babcia Ewa nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechając się słodko, zjadła kolejną truskawkę.
Lekarz stwierdził zgon z przyczyn naturalnych. „Życie jest śmiertelną chorobą” – powiedział nam, po czym spakował swoje rzeczy do torby, złożył kondolencje i wyszedł, zapewne stwierdzić kolejny zgon, sądząc po naglących piskach jego pagera.
Nie miała rodziny, więc pogrzebem zajęliśmy się my. Wszystko odbyło się szybko – msza w pobliskim kościółku (przyszło kilka sąsiadek oraz parę dewotek, dla których pogrzeby stały się sposobem spędzania wolnego czasu), na cmentarz poszliśmy już tylko my z księdzem, po półgodzinie zostaliśmy sami, a po kilkunastu minutach tylko wiatr poruszał lekko liśćmi jedynego wieńca.
Dopiero w domu przypomniałam sobie jeden szczegół, który w kościele mnie nie poruszył, lecz w zaciszu własnego pokoju powrócił ze zdwojoną siłą. Spod poduszki, na której spoczywała, wystawał rąbek kolorowej karteczki. Nie widziałam, kto ją tam włożył, lecz wiedziałam, czym była. Kartka, na której Matka napisała kilka ostatnich słów do swej Córki.
Martyna Czapiewska