– Bo jesteś elfką – mruknęła jej towarzyszka, wlepiająca wzrok w dzban miodu. – Żaden człowiek nie będzie startował do elfki.
Lilian spochmurniała. Przeczesała smukłymi palcami lśniące, niemal białe włosy, a jej oczy dziwnie zmętniały.
– To nie fair! – westchnęła. Pociągnęła spory łyk ze szklanicy. – Dlaczego oni wolą być z brzydszymi? Niedługo nawet kobiety krasnoludów będą miały większe powodzenie ode mnie! Yvonne, wyjaśnij mi to!
Zapytana niechętnie spojrzała na przyjaciółkę. Sama nie miewała takich dylematów, jej matka zadała się kiedyś z jednym z mieszkańców Gór Północy, i tak oto Yvonne urodziła się jako czarnowłosa, a w dodatku najniższa przedstawicielka swojego rodu. Bycie mieszańcem nie przeszkadzało jej w najmniejszym stopniu, przysłaniała lśniącymi kosmykami szpiczaste uszy i w karczmach oraz zajazdach uchodziła za zwykłą kobietę. Starsze elfki bulwersowały się, widząc poczynania bękartki, ale jej rówieśnice wzdychały tylko tęsknie na myśl o życiu, jakie wiodła Yvonne. Czasy, kiedy elfie dziewczęta były dumne z czystości krwi, dawno minęły. Ich rówieśnicy całymi dniami ćwiczyli się w strzelaniu z łuku, poza tym byli zbyt wymuskani i zbyt doskonali, by wzbudzać zainteresowanie. Niejedna szukała więc zapomnienia w muskularnych ramionach ludzi lub półludzi – ogorzałych, śmiałych, silnych i… bardzo męskich. Zresztą – jak długo można patrzeć na biało-złote włosy do pada i szpiczaste uszy? A ludzie byli tacy ciekawi…
– Patrz! – zawołała czarnulka. – Ten chyba na ciebie leci!
Lillian aż podskoczyła. Po chwili jednak sprzedała towarzyszce silnego kuksańca, gdyż zobaczyła, o kim mowa. Nie zapobiegło to jednak temu, że do stolika elfek przysiadł się gruby nad wyraz krasnolud, o poplątanej i tłustej brodzie. Spod metalowego hełmu z dwoma rogami (który natychmiast nasunął Lillian skojarzenie z Wikingami – ponoć byli cholernie męscy…) sterczały od wieków niemyte, posplatane w warkoczyki resztki włosów, które jeszcze nie zdążyły wyłysieć. Yvonne wyszczerzyła zęby do blondynki i puściła jej oko. Krasnolud beknął. Lillian spojrzała na niego z jawną niechęcią.
– Ło co paniusi chłodzi? – wybełkotał. Broda dość skuteczne tłumiła jego głos, ale nie okazała się dostatecznym filtrem dla oparów przetrawionego alkoholu.
– O nic, o nic… – syknęła dziko elfka. Obok właśnie przechodził brunet, który wpadł jej w oko już wcześniej. Kieł z jego kolczyka był duży i lśniący, bez wątpienia była to dość kosztowna biżuteria. W dodatku w tych rejonach przyjęło się, że mężczyźni mogą nosić ozdoby z kości czy zębów tylko tych stworzeń, które sami pokonali, a co z kolei oznaczało, że ów młodzian jest albo niezwykle silny i sprytny, albo… jest nie stąd, a więc egzotyka! Tak, to właśnie o tym marzyła nocami Lillian, zwłaszcza wspominając kruczoczarne włosy Yvonne. Nie, żeby jej samej śpieszyło się do mieszanego dziecka (przecież córka mogłaby okazać się konkurencją!), ale matka mieszanej nie sprawiała wrażenia smutnej. Wręcz przeciwnie, zdaje się, że mimo swoich trzystu pięćdziesięciu lat nigdy nie wspominała o małżeństwie.
Zgodnie z przewidywaniami Lillian, nieznajomy brunet obejrzał się za Yvonne, po czym dojrzał krasnoluda, zaśmiał się i poszedł dalej, w stronę schodów. Zgodnie z przewidywaniami elfki, nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
Rzeczywiście, byłoby dość niezwykłe, gdyby stało się inaczej – w Marchii Środkowej bowiem na elfki patrzono bardzo niechętnym okiem. Powszechnie uważano je za sztywne i wyniosłe, pozbawione osobowości, a do tego aż nadto mdłe. Liczne powiedzonka o „zimnych rybach” i „łamliwych tyczkach” docierały wszędzie i raniły uszy Lillian, wyklinającej w diabły swój gatunek. Każdy, kto poznałby ją choć nieco bliżej, szybko przekonałby się, że stereotyp ten jest bardzo krzywdzący i w żaden sposób nie oddaje rzeczywistości, ale… No właśnie – „ale” było. Były nim właśnie plotki, które sprawiały, iż chłopcy omijali elfki jak najszerszym łukiem. Przecież przyznanie się do romansu, czy choćby znajomości ze szpiczastouchą było największym faux pas, jakie mogło się przytrafić. A pochwalenie się poznaniem namiętnej i nieprzeciętnej elfki spotkałoby się jedynie z gromkimi wybuchami śmiechu. Bladym blondynkom pozostawało więc rozglądanie się za przedstawicielami swego gatunku i zazdrosne łypanie na przyjaciółki mieszanej krwi.
Tymczasem osoba krwi niewątpliwie czystej, czyli Lillian, cierpiała niewypowiedziane katusze – zamiast cud-bruneta, miała obok siebie śmierdzącego, łysiejącego krasnoluda, najwyraźniej urzeczonego towarzystwem czegoś, co było rodzaju żeńskiego i nie było szklanicą. Nie było dla niej wielkim pocieszeniem, że na tę samą asystę skazana jest Yvonne oraz że przed nimi znajdują się jeszcze trzy kwarty przedniego miodu, który szybko uderzał do głowy (czy raczej, jak to zwykły mówić elfy, do uszu). A już na pewno nie podtrzymywało jej na duchu to, że pokurcz przypomniał sobie o urodziwych towarzyszkach.
– Paniusia, paniusia łyknie sobie ze mnom miódu! Paniusia da łyknąć ze dzbana, hę?
Yvonne spojrzała na łysiejącego jak na wyjątkowo obrzydliwego gnoma.
– Panie, dość miodu jak na dziś, nie sądzisz pan? – mruknęła.
– Nii… Paniusia tam nie wi, co dobre. Panusia nie docenia miódku. Tym bardziej siem paniusia podzieli.
Lillian uśmiechnęła się tryumfująco. Może i ludzie nie zwracali na nią uwagi, ale najwyraźniej nowo poznana szkarada też wolała nagabywać czarną. A przyjaźń przyjaźnią, ale Lillian ostatnimi czasy czuła się mocno niedowartościowana i ta scenka była prawdziwym balsamem na jej zbolałą duszę.
– Panie, idź pan spać! – warczała mieszana, coraz bardziej zmieszana niechcianym towarzystwem. – Słyszysz pan? Ja z tobą, panie, piła nie będę, nie lubię zwłok!
Krasnolud rozejrzał się wokół siebie nad wyraz trzeźwo, jak na smród, jaki wokół siebie roztaczał, po czym z trudem dźwignął się na nogi.
– Paniusia niemiła, łoj, niemiła. Dla mnie, starego, łoj, nieładnie… No cóż, idem. Paniusiom miódku smacznego i nocy pociesznej życzem.
Lillian wybuchła śmiechem. Cokolwiek miałaby znaczyć pocieszna noc, jej to nie dotyczyło. Jak i innych elfek. Głupie pogłoski musiały chyba rozpuszczać stare elfidła, w trosce o czystość rasy. Z drugiej strony, patrząc na te mentalne próchna o gładkich licach, stereotyp przestawał wydawać się kłamliwy. Wręcz idealnie oddawał to, jakie były wcześniejsze elfie pokolenia. Nudne do bólu. Pokurcz potoczył się już od stołu, kierując się (o ile w jego stanie można było mówić o świadomym kierowaniu się) w stronę schodów prowadzących na piętro. Tam przejezdni zatrzymywali się na noc, jeśli zabalowali zbyt długo nad dzbanami. Tam przed chwilą udał się boski brunet i tam właśnie zmierzał powoli, acz wytrwale, krasnolud.Yvonne ziewnęła.
– Ty, Lill, chcesz dłużej obijać sobie zad o te zydle? O kant tracących swą szlachetną nazwę pleców można potłuc ten wieczór… Wracamy?