Fabularnie, na dobrą sprawę, Transformers można było zamknąć w trylogii – w nie najgorszej „trójce” Megatron i jego pomagierzy zostali pokonani, a widmo Deceptikonów zagrażających Ziemianom odegnane raz na zawsze. Najwyraźniej jednak los kilkumetrowego robota nie jest wystarczająco ciężki, po Optimusa Prime zgłaszają się przedstawiciele rasy… twórców inteligentnych maszyn. Tym razem jednak dowódca Autobotów nie ma za swoimi plecami lojalnych oddziałów wojskowych, a jedynie garstkę pozostałych na Ziemi sprzymierzeńców, którzy tym razem muszą walczyć nie o los ludzkości, a własne przetrwanie.
Chyba największą, bo zauważalną na pierwszy rzut oka zmianą w filmowej sadze, jest nowy protagonista. Kulę u nogi serii, jaką był bez wątpienia Sam Witwicky, zastąpiono Markiem Wahlbergiem. Seans filmowy nie pozostawia złudzeń, że aktor znany z chociażby Max Payne’a radzi sobie znacznie lepiej niż jego poprzednik. Owszem, w filmie nie brakło miejsca na nieodłączną, niezbyt lotną dziewoję i jej amanta, jednak w „Wieku zagłady” ta dwójka trzyma się, na szczęście, raczej z boku.
Problem jednak w tym, że fabularnie „Wiek zagłady” to krok w tył, i to dosłownie. Czwarta część „Transformers” nie oferuje dosłownie nic, czego nie widzieliśmy we wcześniejszych odsłonach – łącznie z nagonką grupy wysoko postawionych ludzi za Autobotami w celu ich pochwycenia i odebrania należnej nagrody. Do tego wystarczy dołożyć kolejną porcję walki i destrukcji w metropolii – tym razem chińskiej. Nie ma się jednak co nastawiać na powtórzenie zakresu zniszczeń z poprzedniej części filmowej serii. “Wiek zagłady” pod tym względem prezentuje się nad wyraz ubogo, a same starcia wielkich robotów przypominają raczej nieśmiałe szturchanie się i przerzucanie kiepskimi dowcipami.
A jest czego wysłuchiwać – bo i drużyna Autobotów jest… dziwna. Z poprzednimi odsłonami serii łączy ją obecnie tylko Optimus i Bumblebee, do tego zaś dochodzi kilka nowych robotów, których kreacje są na tyle oryginalne, że potraktować je trzeba jako kpinę scenarzystów z widza. Bo pomysł stworzenia Autobota-samuraja (walczącego samurajskim mieczem i deklamujący haiku), mechanicznej kopii van Helsinga (z obowiązkowym długim płaszczem i specyficznym sposobem walki) czy brodatego grubasa ze standardowym cygarem w ustach to coś, co w „Transformers” nigdy nie powinno mieć miejsca. Niestety, charakterystyczne postaci zostały z wielkiego ekranu dosłownie wymiecione, zaś w ich miejsce pojawiły się jakieś maszkary, które na dodatek nie potrafią nawet na chwilę przykuć uwagi widza. W efekcie cały film to praktycznie Optimus i Bumblebee, chociaż ten drugi także został zepchnięty daleko w tył. Zresztą to i tak nic w porównaniu z tym, co zostało przygotowane na ścisły finał.
Nie ma się co oszukiwać: „Transformers: Wiek zagłady” to film, który po prostu nie powinien był powstać. Wszechobecna nuda, odgrzewanie porcji tych samych fabularnych kotletów i dramatyczne wręcz zubożenie kwintesencji serii, czyli wielkich, walczących robotów, odbija się dramatycznie na jakości recenzowanego filmu. Owszem, z pewnością na wielki plus należy policzyć Marka Wahlberga w roli głównego bohatera, ale tę decyzję powinno się podjąć już kilka lat wcześniej, w trakcie powstawania „Zemsty upadłych”. Jeśli zaś ktokolwiek w trakcie seansu nie będzie ostatecznie przekonany co do niekompetencji scenarzystów, wystarczy mu poczekać na nieformalną zapowiedź piątej części „Transformers” i przeciwnika, z jakim przyjdzie się w przyszłości mierzyć Optimusowi. To z pewnością będzie najlepszą rekomendacją do zaoszczędzenia kilkudziesięciu złotych na biletach filmowych za kilka lat.
Dawid “Fenrir” Wiktorski
Korekta: Karolina Małkiewicz
Tytuł: Transformers: Wiek zagłady
Tytuł oryginału: Transformers: Age of Extinction
Gatunek: akcja, sc-f
Czas trwania: 2 godz. 45 min.
Kraj produkcji: Chiny, USA
Premiera polska: 27 czerwiec 2014
Reżyseria: Michael Bay
Scenariusz: Ehren Kruger
Obsada:
Cade Yeager: Mark Wahlberg
Joshua Joyce: Stanley Tucci
Harold Attinger: Kelsey Grammer
Tessa Yeager: Nicola Peltz
Shane Dyson: Jack Reynor
James Savoy: Titus Welliver