Zack Snyder dopiął swego! Po ponad trzech latach dostaliśmy możliwość ujrzenia na ekranie jego wersji „Ligi Sprawiedliwości”. Trwający około czterech godzin film nie jest co prawda dokładnie tym obrazem, który miał się pierwotnie pojawić w kinach, jednak z całą pewnością prezentuje nam oryginalne spojrzenie reżysera na tę historię. Czy jednak to wystarczy, by zatrzeć złe wspomnienia po widowisku, jakie zaoferował nam w 2017 roku Joss Whedon?
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nigdy nie byłem wielkim fanem uniwersum stworzonego przez DC. Owszem, lubiłem Supermana i Batmana, gdzieś tam w młodości przewinęły mi się także komiksy o Zielonej Latarni, ale nie mogę powiedzieć, bym traktował je na równi z Marvelem. Dopiero kilka lat temu zacząłem bardziej angażować się w odkrywanie tego świata. Odkryłem nowe postaci, które wcześniej były dla mnie tylko ciekawostkami i dałem się wciągnąć w świat filmów i seriali, które w coraz większych ilościach zaczęły gościć na wielkich i małych ekranach.
Być może dlatego właśnie spodobała mi się wizja Supermana, jaką na ekranie zaprezentował Zack Snyder. Prawdopodobnie z tego też powodu dobrze bawiłem się w trakcie seansu „Batman v Superman. Świt sprawiedliwości”. Po prostu nie dostrzegałem pewnych mankamentów, na jakie zwracały uwagę osoby znające komisowy świat na wylot. Nie oznacza to jednak, że byłem ślepy i traktowałem te produkcję bezkrytycznie. Były jednak sceny, które po prostu interpretowałem inaczej – choćby wyszydzany przez widzów moment, w którym Batman przestaje walczyć, bo dowiaduje się, że matka Supermana ma takie samo imię jak jego własna. Ja nie dostrzegałem tutaj komizmu, a raczej tragedię, w trakcie której Batman uświadomił sobie, że ma do czynienia nie z bezimienny wrogiem, a człowiekiem (no dobrze, kosmitą), który także ma swoją rodzinę, dla której dobra jest się w stanie poświęcić.
Gdy kilka lat temu wybierałem się do kina na seans „Ligi Sprawiedliwości” wiedziałem, że będzie to film inny, mocno różniący się od dwóch poprzednich. Z powodu rodzinnej tragedii Zack Snyder nie był w stanie dokończyć swojego dzieła. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Joss Whedon operuje innym stylem artystycznym, jednak nie sądziłem, że ujrzę na ekranie coś, co tak bardzo mnie rozczaruje! No bo jak to?! Przecież Whedon stworzył Avengersów, miał doświadczenie z filmami skupiającym się na wielu superbohaterach, a tutaj po prostu sobie nie poradził. Czy była to tylko jego wina? Wówczas myślałem, że nie.
No dobrze, mając już za sobą ten krótki wstęp, możemy przejść do konkretów. Po czterogodzinnym seansie „Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera” mogę śmiało stwierdzić, że ten film jest znacząco lepszy od tego, który w 2017 roku trafił do kin! Zapytacie jak to możliwe, skoro to ta sama historia, tylko rozciągnięta o dwie godziny i z wieloma scenami, które Whedon postanowił wcześniej nagrać po swojemu? Właśnie tutaj tkwi odpowiedź, bo choć teoretycznie jest to ta sama historia, to została opowiedziana w zupełnie inny, ciekawszy oraz bardziej spójny sposób.
Po seansie wyraźnie widać, jak wiele zmian wprowadził Joss Whedon i jak bardzo wpłynęły one na ostateczny kształt filmu. Przede wszystkim odbiło się to na postaci głównego antagonisty, którym w wersji Snydera jest Darkseid. W kinowej odsłonie pierwsze skrzypce grał Steppenwolf, który Darkseida wspomniał w zaledwie jednym zdaniu, które dla osób nieznających komiksów DC nie miało żadnego znaczenia, a u osób obeznanych z nimi pozostawiało niedosyt i frustrację.
Filmowa wizja z 2017 roku zaprezentowała nam przeciwnika, który był – delikatnie mówiąc – pozbawiony charakteru. Jego ekranowe występy wywoływały raczej zażenowanie, a już cała sekwencja finałowa, która powinna zapewnić masę emocji, po prostu mignęła tak, jakby twórcy zapomnieli, że dalej są już tylko napisy końcowe.
Tymczasem Steppenwolf Snydera to pełnokrwisty antagonista, który nie tylko ma swój charakter, ale i jego cel jest znacznie lepiej nakreślony. Jest to postać pokutująca za pewne przewinienia wobec swojego władcy, więc szuka sposobu, by odzyskać łaskę Darkseida. Wyraźnie dąży do naprawienia błędów, za które został odtrącony. Właśnie to sprawia, że widz uważniej śledzi każdą scenę z jego udziałem. W końcu staramy się zrozumieć, cóż takiego uczynił, że został wygnany.
Jeżeli natomiast mowa samym o Darkseidzie, to muszę od razu zaznaczyć, że na ekranie ujrzymy go tylko w kilku scenach, jednak już z nich wyłania nam się obraz kogoś, kto miałby szansę na dłużej zapisać się w historii filmów o superbohaterach. Nie budzi co prawda takich emocji jak Thanos w „Avengers: Wojna bez granic” i w „Avengers: Koniec gry”, ale ten także na początku pojawiał się zaledwie na chwilę, nim ukazał swoją prawdziwą, skomplikowaną stronę. Darkseid miał natomiast otrzymać należny sobie czas w dwóch kolejnych częściach „Ligi Sprawiedliwości” – niestety obecnie jest mało prawdopodobne, że tak się stanie.
Główni bohaterowie też korzystniej zaprezentowali się w nowej wersji „Ligi…”. Każda z postaci jest spójna i ma odrębny charakter, co zaginęło gdzieś przy dokręconych przez Jossa Whedona żartach (jak ten Batmana o Aquamenie rozmawiającym z rybami). W trakcie seansu czuć było emocje, które im towarzyszą. Wonder Woman nie zmusza podstępem Aquamana do mówienia o swoich „prawdziwych” uczuciach, pokazuje natomiast, że nie tylko jest silną wojowniczką, ale także wrażliwą na krzywdę innych osobą. Jedynie Flash w dalszym ciągu buduje wokół siebie komiczną otoczkę, ale także robi to w zdecydowanie lepszy sposób niż seksistowskie żarty o lądowaniu na piersiach Wonder Woman.
Największym wygranym „Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera” jest jednak Cyborg, którego wątek został w poprzednim filmie przycięty do granic możliwości. Dopiero teraz odkrywamy tak naprawdę, jak ważną rolę miał ten bohater do odegrania i jakie emocje przeżywał w związku z tym wszystkim, co się wokół niego działo. Naprawdę dziwię się, że Whedon okroił tak ważny wątek, sprawiając, że niektóre elementy fabuły stały się po prostu niezrozumiałe. Owszem, z czasem dowiedzieliśmy się, że reżyser był w konflikcie z Rayem Fisherem, ale przecież nie powinno mieć to wpływu na finalny kształt filmu! Tym bardziej, że przecież nie musieli nawet pracować razem – ten materiał został już nagrany.
Skoro już o samej fabule wspomniałem, to śmiało przyznam, że ta wreszcie stała się zrozumiała. Zack Snyder doskonale wiedział, w jakim kierunku zmierza jego historia i na co musi położyć odpowiedni nacisk. Gdy po raz pierwszy oglądałem „Batman v Superman” jednym z moich zarzutów wobec filmu były wizje, jakich doświadczał Bruce Wayne. W „Lidze” odkrywamy, że zabieg ten był przemyślany i budował fundamenty pod to, co będzie dalej. Motyw praktycznie całkowicie pominięty w filmie nad którym pieczę sprawował Whedon.
Wątek Motherboxów także zyskał ogromnie – choćby ze względu na to, że o wiele więcej się dowiedzieliśmy o tych artefaktach, a także poznaliśmy kilka szczegółów na temat tego, co mogło się stać w kolejnych filmach. Wreszcie dało się odczuć stawkę, o którą toczy się gra, poczuć skalę zagrożenia.
No dobrze, powiecie, że łatwo tak wzbogacić film, gdy ma się do dyspozycji nie dwie, a cztery godziny. Z jednej strony macie rację, bo dodatkowy materiał robi swoje i z całą pewnością nadaje lepszy wydźwięk niektórym elementom. Z drugiej jednak należy mieć na uwadze, że to nie jest tak, że Snyder wziął film Whedona i dodał do niego drugą połowę. Nie, on całkowicie wyeliminował materiał zrealizowany przez swojego poprzednika. W sumie zatem dorzucił ponad trzy godziny filmu, którego wcześniej nie mieliśmy okazji zobaczyć. W dodatku gdyby musiał dokonać jakiś cięć, aby produkcja była krótsza, to wydaje mi się, że śmiało mógłby ponad godzinę usunąć bez straty dla fabuły. Jest bowiem sporo scen, które dałoby się skrócić, a nie zrobiono tego ze względu na fakt, że produkcja miała zadebiutować na platformie HBO Max. Był to też w moim odczuciu taki wyraz podziękowania dla fanów: „zaufaliście mi, walczyliście o moją wizję, dlatego dam Wam wszystko, co mam!”
Czy zatem „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” jest filmem pozbawionym wad? Nie, także posiada swoje problemy, które jednak nie są tak irytujące, jak w filmie z 2017 roku. W sumie moim największym zarzutem wobec tej produkcji była chyba muzyka, która nie zawsze pasowała mi do tego, co się na ekranie dzieje. W głównej mierze dotyczyło to scen z udziałem Wonder Woman, ale ja akurat bardzo się przywiązałem do charakterystycznego motywu muzycznego z jej pierwszego, solowego filmu. Tutaj natomiast albo słyszeliśmy zupełnie nową muzykę – o czym z resztą było wiadomo od samego początku – albo też nieco zmodyfikowaną.
Czy zatem warto dać szansę starej „Lidze Sprawiedliwości” w nowej odsłonie? Zdecydowanie tak, choćby ze względu na chęć przekonania się, jak ważną rolę w procesie produkcyjnym odgrywa reżyser i jak jego decyzje mogą wpłynąć ma wygląd całości. Poza tym jest to naprawdę dobry film, który wyraźnie udowadnia, że Zack Snyder miał pomysł na pięć powiązanych ze sobą produkcji. Szkoda tylko, że wszystko zakończy się na trzech. Chociaż może gdzieś tam tkwi jeszcze jakaś nadzieja na to, że oryginalna wersja będzie kontynuowana choćby na HBO Max? W końcu wersja reżyserska też przez lata należała tylko do kategorii marzeń.
#WeWantSnyderCutSequel
Adam „Gotan” Kmieciak
Korekta: Anna Tess Gołębiowska
Tytuł: Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera
Tytuł oryginału: Zack Snyder’s Justice League
Data premiery: 18 marca 2021 r.
Czas trwania: 232 minuty
Scenariusz: Zack Snyder, Chris Terrio, Will Beall, Jerry Siegel, Joe Shuster
Reżyseria: Zack Snyder
Muzyka: Junkie XL
Wystąpili
Ben Affleck – Batman / Bruce Wayne
Henry Cavill – Superman / Clark Kent
Amy Adams – Lois Lane
Gal Gadot – Wonder Woman / Diana Prince
Ray Fisher – Cyborg / Victor Stone
Jason Momoa – Aquaman / Arthur Curry
Ezra Miller – Flash / Barry Allen
Ray Porter – Darkseid (głos)
Ciarán Hinds – Steppenwolf (głos)
Willem Dafoe – Vulko
Jesse Eisenberg – Lex Luthor
Jeremy Irons – Alfred
Diane Lane – Martha Kent
Connie Nielsen – Królowa Hippolyta
J.K. Simmons – Komisarz Gordon
Peter Guinness – DeSaad (głos)
Amber Heard – Mera
Joe Morton – Silas Stone