To ja jestem tą kobietą. Twoją kochanką, matką, przyjaciółką, opoką. Jeszcze nią jestem. Jeszcze walczę, wierzę, łudzę się. Jeszcze nie pozwalam ci odejść. Ale ty patrzysz na mnie coraz bardziej pustym wzrokiem. Nie uśmiechasz się już. Wyrywasz się z mych ramion do tej obojętnej, zimnej suki. Już podjąłeś decyzję. Odchodzisz do niej. Zostawiasz mnie dla Śmierci.
Do sterylnej, szpitalnej sali wchodzi starsza pielęgniarka. Ma dobrą, łagodną twarz. Staje przy łóżku i sprawdza resztki parametrów życia, które tlą się jeszcze w twoim ciele.
– Może napije się pani kawy? – pyta zmęczonym głosem, zerkając na mnie. – Powinna pani chwilę odpocząć, przespać się.
Kiwam zgodnie głową, ale odpowiadam jej bezbarwnym, znużonym głosem:
– Muszę być przy nim kiedy się obudzi, ale ma siostra rację. Coś gorącego do picia postawi mnie na nogi. – Usiłuję się uśmiechnąć, ale ten blady grymas ust chyba ciężko nazwać uśmiechem.
Zostawiam cię samego na kilka minut i podążam za pielęgniarką przez oświetlony chłodnymi jarzeniówkami korytarz.
– Mój syn uwielbia powieści pani męża – mówi cicho kobieta, spoglądając na mnie nieśmiało. – Przeczytał je wszystkie i to po kilka razy. Najbardziej lubi tę o tym dzielnym polskim rycerzu, co z krzyżakami walczył.
– O Zawiszy Czarnym – szepcę, przypominając sobie jak z błyskiem w oku opowiadałeś mi o tej postaci. Kiedy pisałeś, przestawałeś istnieć dla realnego świata. Żyłeś na kartach swoich książek, razem ze swoimi bohaterami zabijałeś potwory, wojowałeś w bitwach, piłeś gorzałkę w szynkach i broniłeś honoru ojczyzny. Czasami tylko budziłeś się z tego osobliwego, twórczego transu by nieskładnie, z pasją opowiedzieć mi wyrwany z kontekstu fragment. Nie radziłeś się, nie pytałeś mnie o zdanie, po prostu potrzebowałeś głośno wyrazić swoje emocje. A ja słuchałam w milczeniu, boleśnie łaknąc tej namiastki rozmowy z tobą.
– Proszę przynieść tą książkę. Kiedy mąż poczuje się lepiej podpisze ją dla pani syna – mówię z wymuszonym uśmiechem do pielęgniarki. Biorę od niej kubek z parującą, aromatyczną kawą i pośpiesznie wracam do szpitalnej sali, by jak wierny pies czuwać przy twoim łóżku.
Noc. Niebo za brudną szybą wetkniętą w odrapaną okiennicę ma barwę granatu i smoły. Cisza. Spokojna, senna niczym niezmącona woda w stawie, który znajduje się nieopodal naszego domu. Unosisz z trudem sine powieki i patrzysz na mnie zamglonym, nieobecnym wzrokiem. Na twojej wychudłej, kredowobiałej twarzy widzę ulgę. Widocznie morfina jeszcze działa i nie czujesz bólu. To dobrze. Wyschnięte, blade usta, niegdyś pełne i gorące, rozchylają się nieznacznie w karykaturze uśmiechu.
– Przyszedłeś się pożegnać – szepcesz nienaturalnie zmienionym głosem. Brzmi on jak szelest papieru, jakby ktoś powoli, z pietyzmem przewracał kartki ukochanej, zniszczonej książki.
– Aniu, proszę poznaj mojego przyjaciela – spoglądasz na mnie przytomniej. Dostrzegam w twoich oczach ten znajomy blask, który towarzyszył ci przez wiele lat twórczej pracy. Odwracam głowę w kierunku drzwi, zdziwiona, któż o tej porze przyszedł cię odwiedzić, ale nie widzę tam nikogo. Przerażająco zimny skurcz przeszywa moje ciało. Ty bredzisz!
– Kochany, oto moja żona, Anna – podnosisz się z morderczym wysiłkiem na wymiętych poduszkach, usiłując wyglądać na zdrowszego niż jesteś w rzeczywistości.
Rozpaczliwy krzyk zamiera mi w gardle. Czuję, że ogarnia mnie panika. Nie pozwolę ci umrzeć! Jeszcze nie teraz. Zrywam się z krzesła. Muszę jak najszybciej znaleźć lekarza dyżurnego!
I wtedy dostrzegam nieznajomego. Do małej, szpitalnej sali wchodzi postawny, wysoki mężczyzna w dziwnym, staroświeckim szlafroku. Niedbale skubie długi, czarny wąs, a jego ciemne, czujne ślepia lśnią niebezpiecznym blaskiem w nikłym świetle nocnej lampki. Wygląda jak pewny siebie, najedzony drapieżnik, który składa kurtuazyjną wizytę w domu przyszłej ofiary. Na głowie nosi staropolski kołpak ozdobiony lisim futrem, błyszczącymi szkarłatem kamieniami i fantazyjnym piórkiem.
Przez moment zastanawiam się czy te kamienie to prawdziwe rubiny. Nieznajomy łypie na mnie czarnym okiem, a w jego palącym wzroku dostrzegam typowo męskie pożądanie. Speszona, zapinam letnią bluzkę na ostatni guzik.
– Boruta, ty stary zbereźniku, zawsze był z ciebie pies na baby – charczysz, dostrzegając lubieżne spojrzenie swojego gościa. Mężczyzna uśmiecha się szeroko pod wąsem. W półmroku szklą się jego białe, mocne zęby. Zdejmuje z głowy futrzaną czapę i kłania się nisko w pas.
– Witaj, Pisarzu – mówi zachrypniętym, mocnym głosem. – Ja, Leszy z Łęczycy, szlachcic polski, pan na Ługach i Tumie, przybywam do swego piewcy z ostatnią posługą.
Patrzę jak zahipnotyzowana na tę dziwną postać, o której przecież tak wiele od ciebie słyszałam. Bogato haftowany, czerwony kontusz, który wcześniej brałam za staromodny szlafrok, rozchyla się ukazując mocne nogi w szerokich hajdawerach i wysokich, skórzanych, topornych butach. Ciekawa jestem czy tkwią w nich ludzkie stopy czy diabelskie kopyta.
Nie wiem dlaczego, ale nie boję się tego niesamowitego przybysza. Wydaje mi się, że znam go od lat – jest przecież głównym bohaterem twojej czarciej trylogii. Przez moment mam ochotę zanurzyć dłoń w jego czarnych, gęstych kędziorach i sprawdzić czy aby nie zakrywają zmyślnie małych, ostrych rogów.
– Przyniosłeś mi może bukłaczek z samogonem? Tym, co żeśmy się nim raczyli w karczmie „Pod Zaczarowanym Kołem” jakżeś księciu mazowieckiemu Trojdenowi wykradł glejt poświadczający układ z Krzyżakami i oddał go w ręce Łokietka? – pytasz, wyraźnie podekscytowany spotkaniem ze starym druhem. Wspomnienia dawnych przygód wywołują niezdrowy rumieniec na twojej twarzy. Gość zerka na ciebie spode łba, a wzrok ma chmurny, jak kłębowisko cumulonimbusów tuż przed nawałnicą.
– Nie, Pisarzu – rzecze cicho głosem podobnym do rzężenia zepsutego rozrządu. – Mam dla ciebie tylko srebrny obol, żebyś miał czym zapłacić przewoźnikowi dusz jak się będziesz przeprawiał do piekła. – Ostatnie słowa wypowiada z szyderczym uśmiechem, rzucając niedbale na pomiętą pościel małą monetę.
– I ty, Brutusie, przeciwko mnie! – Słyszę twój jęk. Ciężko opadasz na poduszki. Twarz masz znowu przerażająco białą, nieruchomą, jakby odlaną z wosku. – Za co? Dlaczego? – pytasz, z trudem wypowiadając słowa. Ale Diabeł nie odpowiada. Poprawia kontusz, skłania się nisko przede mną, zakłada na głowę czapę i rozpływa się w powietrzu jak pochmurne widmo dawnego przyjaciela.
Oniemiała ściskam mocno twoją dłoń. Gorączkowo zastanawiam się czy to mi się tylko śniło, czy było przewidzeniem. Usiłujesz coś powiedzieć, ale z twojego gardła wydobywa się jedynie niewyraźne charczenie. Nachylam się nad tobą i wtedy go dostrzegam: srebrny obol błyszczy w zwojach wyblakłej pościeli. Tak trudno jest odróżnić rzeczywistość od iluzji.
Zrywa się wiatr. Najpierw smętnie zawodzi, jakby wygrywał żałobną pieśń na źle nastrojonych skrzypcach. Dźwięki rwą się, struny pękają ze świstem, końskie włosie napina się wściekle, naciągnięte siłą na smyczek Safony. Świat za oknem wiruje w chaotycznym, złowieszczym tańcu. Boję się, że to ona nadchodzi. Bezwzględna suka ze srebrną kosą w towarzystwie gwałtownego Boreasza.
Wiatr przybiera na sile. Już nie przypomina żałobnej pieśni, ale porywającego czardasza.
– Idzie – szepczesz, wpatrując się rozpalonym wzrokiem w brudną szybę.
– Nie! – krzyczę, doskakując do okna. Szarpię stare, wypłowiałe zasłony chcąc nimi odgrodzić cię od ostateczności.
– Zostaw – prosisz, a twoje zmęczone, łagodne oczy patrzą na mnie spokojnie. – To tylko Snopek. Pozwól mu wejść.
– Kto?
– Mój wieszcz.
Drżącymi rękoma rozsuwam kotary. Stara, odrapana okiennica trzeszczy smagana silnymi podmuchami wiatru. Na zewnątrz trwa ogłuszająca nawałnica, tak że dopiero po chwili udaje mi się usłyszeć niewyraźne skrobanie w futrynę. Źdźbła słomy, niczym nadnaturalnej wielkości paluchy, natarczywie drapią w szybę. Otwieram okno na oścież, zahipnotyzowana tym niepokojącym dźwiękiem. Wysoki, dwumetrowy snop gramoli się powoli i z ulgą przysiada na kamiennym parapecie. Wyschnięte długie łodygi w kolorze piaskowego złota układają się w wielkiego chochoła o ludzkich rysach twarzy.
– Przybyłem, Pisarzu – pohukuje dziwny stwór, kiwając się smętnie na boki. – Dawno już żeś mnie nie wzywał, dawno nie radził. Porzuciłeś starego wieszcza dla innych przyjaciół, ale ja nie zapomniałem. Po co ukradłeś mnie najpierw memu stwórcy, a potem dałeś nowe życie? By później zostawić jak niechcianego psa pod płotem? I to tylko dlatego, że krytycy cię zjedli, boś ośmielił się obudzić chochoła Wyspiańskiego! – Gorzki, przepełniony żalem śmiech stwora rozbrzmiewa złowrogo w szpitalnej sali.
– Nie mogłem inaczej. – Twoje ciche szlochanie rozpływa się w akompaniamencie cynicznego pohukiwania. – Wybacz, Snopek.
– Wielkości pożądać bardziej niż miłować kamratów to grzech! – woła gromko słomiany gość.
– Byłem wtedy młodym, nieopierzonym twórcą. Chciałem zaistnieć, wybić się, być sławny – mówisz prawie bezgłośnie, jakbyś próbował cichymi słowami wymazać swoje winy. Chochoł nachyla się nad tobą, wykrzywiając swą ludzką twarz w prześmiewczym grymasie.
– Miałeś panie, złote pióro, miałeś panie, palec Boży. Pióro połamane w głębi ziemi leży, talent nie przetrwał zdradliwych rubieży. Ostał ci się jeno znój uboży, ostał…
– Przestań! – krzyczysz ostatkiem sił. Patrzę, jak twoje poszarzałe usta z trudem łapią spazmatyczne oddechy. Chcę ci pomóc, ale nie mogę. Nie potrafię. Gorące łzy wstydu spływają po moich pobladłych ze strachu policzkach. Nie wiedziałam, że kradłeś swoich bohaterów. Zawsze myślałam, że jesteś geniuszem, a ty byłeś zwykłym złodziejem.
Czuję się winna. Nigdy nie czytałam twoich powieści. Nie przepadam za książkami historycznymi z elementami fantastyki. Nie rozumiem co może być pasjonujące w tej zgrai dziwnych stworów, srebrnookich wiedźminów, wiecznie pijanych czartów bratających się ze szlachtą, pseudo bohaterów narodowych, gotowych zaprzedać duszę Lucyferowi, aby móc walczyć za Boga i Ojczyznę. Jakby Władcę Piekieł obchodziła jakaś Polska!
– Odejdź – proszę chochoła, wskazując mu wymownym gestem okno.
Smutno kiwa złocistą czupryną ze słomy. Szurając niezdarnie nogami utkanymi z suchych łodyg wycofuje się powoli. Jasne, żółte obłąkane ślepia na chwilę skupiają się na mojej twarzy.
– Daj mu to w ostatnią podróż. – Zjawa wyciąga do mnie powykręcane, szponiaste dłonie spreparowane z licznych pędów żyta i wręcza mi wiecheć zielska. – Poświęcone w dniu Wniebowzięcia Matki Boskiej. Tylko przenajświętsza Panienka może mu pomóc po tamtej stronie.
– Jak tam jest? – pytam, przyciskając mocno do piersi zioła otrzymane od chochoła, ale widmo nie odpowiada. Mocny, lodowaty podmuch wiatru, który wpada przez otwarte okno zabiera ze sobą słomianą postać i unosi z ostatnimi akordami gwałtownego czardasza.
Zmęczona siadam znowu przy twoim łóżku. Cierpliwie wygładzam pomiętą pościel, poprawiam poduszki, żeby było ci wygodniej odchodzić. Zamykasz wyblakłe oczy, jakbyś obawiał się spojrzeć na mnie. Ale ja nie zamierzam cię osądzać. Po prostu tkwię przy tobie jak niewzruszony głaz. Czuwam zobojętniała na wszystko.
Świta. Niebo blednie na wschodzie, rozpływając się w różowoszarym pejzażu gry światła i cienia. Budzi się nowy dzień. Nieskończona niewiadoma przypadków i zdarzeń. Czekam na cud, który nigdy nie nastanie. Na odroczenie wyroku, ale główny sędzia położył już na tobie krzyżyk. Na zmiłowanie Pańskie lecz miłosierny Bóg zajęty jest budowaniem swojej wielkości, nie dostrzega ciebie – maluczkiego. A w tobie wciąż tli się iskierka życia. Przygasający płomyczek ludzkiego istnienia.
Nie śpisz. Tkwisz zawieszony pomiędzy jawą a urojeniem. Spokojny, zrezygnowany, pogodzony. Uchylam okno byś raz jeszcze poczuł ciepły wrześniowy powiew wiatru. Rześki o tej porze dnia, jak źródlany, krystaliczny strumień spływający kaskadą po górskim zboczu. Powietrze przepełnione jest zapachem dojrzałych owoców, szeleszczących liści, grzybów rodzących się w mchu i soczystej jarzębiny. Oddycham głęboko, zachłannie chłonąc tę niezwykłą kompozycję aromatów.
– Dzień dobry. – Głos wypowiadający te słowa brzmi zwyczajnie, ludzko. Nieśpiesznie odwracam głowę od okna, spodziewając się w drzwiach ujrzeć lekarza. Zdziwiona patrzę na starszego, eleganckiego mężczyznę w dobrze skrojonym garniturze z laptopem w ręce.
– Pan kogoś szuka? – pytam. Mam niejasne przeczucie, że gdzieś już widziałam tego człowieka.
– Pisarza – opowiada gość, spoglądając na ciebie obojętnym wzrokiem. – Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Niepokorny – uśmiecha się do mnie łagodnie. Oczy ma jasne, przejrzyste, ale chłodne. W jego przeciętnej, niepozornej postaci zdaje się drzemać jakaś niepojęta siła.
– Przyszedłem się pożegnać – mówi tym samym, bezbarwnym tonem.
– Pan jest przyjacielem mojego męża?
– Można i tak to ująć. Jestem jego ostatnim bohaterem z powieści, której nie zdołał dokończyć. Może to i dobrze. Nie podoba mi się w tych czasach. Warszawa zupełnie straciła swój urok. Stadion Dziesięciolecia to już zupełnie inna bajka niż stary, klimatyczny Bazar Różyckiego. – Gość rozsiada się na jedynym wolnym krześle i zapala niedbale papierosa. Jakoś nie mam odwagi mu powiedzieć, że w szpitalu obowiązuje całkowity zakaz palenia.
– Pani mąż usiłował mnie wskrzesić, ale słabo mu to wyszło. Nie powinien był brać się za opisywanie czasów współczesnych. Stasiu Tyrmand, który powołał mnie do życia miał do tego dryg. Zresztą lata pięćdziesiąte były o wiele barwniejsze, ciekawsze. Z kim mam teraz walczyć? Z ruską mafią? Żałosne, doprawdy.
– Pan jest Złym?
– Byłem. Teraz jestem tylko jego namiastką. Niepokornym – odpowiada mężczyzna, gasząc ze złością papierosa w mydelniczce. – Pozwoli pani, że się pożegnam z Mistrzem Plagiatu?
Tkwię bez ruchu przy otwartym oknie, lecz już nie czuję słodkiego aromatu wrześniowego świtu, tylko przytłaczający zapach spalin. Przyglądam się z obawą, kiedy mężczyzna w garniturze pochyla się nad tobą. Otwierasz na moment zmęczone umieraniem oczy i patrzysz mu prosto w twarz. Bez lęku, bez wstydu, bez żalu.
– Witaj, Pisarzu – szepce ci tuż nad uchem. – Parafrazując pewne mądre polskie przysłowie „Im dalej w las, tym więcej drzew” mogę ci jedynie powiedzieć, że im głębiej w czas, tym większy plew. Masz ode mnie prezent do trumny. Idealny dla ciebie. – Kładzie laptop na twojej piersi i składa na nim twoje bezwolne dłonie. – Nie zapomniałem o bezprzewodowym Internecie, żebyś mógł przywłaszczać sobie cudze pomysły do woli. I tak już ich nikt nie kupi!
– Myślałem, że mi przyniesiesz pióro. – Z trudem zmuszasz struny głosowe do wydania dźwięków. W zalanej pierwszymi promieniami słońca szpitalnej sali rozbrzmiewa przez kilka sekund głośny, kpiący śmiech Niepokornego. Cichnie, ale odbija się echem jeszcze przez dłuższą chwilę.
Mężczyzna wydaje się rozbawiony, ale jego jasnoszare, błyszczące oczy przypominają bryłki lodu. Pociągła, przystojna twarz nie wyraża żadnych emocji. Czysta, nieskalana obojętność.
– Nie jesteś godzien – mówi niewzruszony twoim konaniem i bezszelestnie wychodzi z sali, pozostawiając po sobie jedynie zapach papierosowego dymu.
Późnym popołudniem tego dnia umierasz. Odchodzisz cicho, bez rozgrzeszenia. Gaśniesz bezgłośnie. Ty – sławny, uwielbiany Pisarz – umierasz samotnie. Ty – Mistrz Plagiatu – odchodzisz w licznym towarzystwie skradzionych bohaterów. Tylko ja, twoja kaleka, wybrakowana muza, pozostaję z tobą na zawsze.
W dniu twojego pogrzebu pada brzydki, jesienny deszcz. Lato przeminęło bezpowrotnie, tak jak moja młodość, zaprzedana tobie. Stoję samotnie nad twoim świeżym grobem, przybranym różnobarwnymi kwiatami. Zapach mokrej ziemi drażni moje nozdrza. Takich perfum używa ta, dla której mnie zostawiłeś. Oficjele, przyjaciele, fani – wszyscy już poszli, pośpiesznie wracając do swoich ważnych spraw. Ale niedługo jestem sama na cmentarzu. Zza starych mogił i wysokich drzew wyłania się powoli, ostrożnie, imponujący korowód różnorodnych postaci. Na przedzie kroczy dumny, odważny rycerz w połyskującej srebrem zbroi, dzierżąc w dłoni zakrwawiony miecz. Za nim stąpa ciężko wielki jaszczur z rogami na głowie. Ślepia pałają mu ogniem, a ostre pazury wbijają się mocno w ziemię. Potem kilka wychudłych, bladolicych strzyg z długimi zębami i z czarnymi, przepastnymi oczodołami. Śmieszne krasnoludy mieszają się z brzuchatymi sarmatami, upadłe anioły o postrzępionych w bitwach skrzydłach idą ramię w ramię z pijaną szlachtą, a wiedźmy podążają za strojnie ubranym Borutą. Ten osobliwy pochód zamyka przemoknięty chochoł i ukryty pod wielkim parasolem Niepokorny.
Nie zwracają na mnie uwagi. Przyszli tu dla ciebie. Pożegnać swojego wskrzesiciela. Wielkiego oszusta literatury. Słynnego geniusza pozorów. Grzesznego iluzjonistę. Mistrza Plagiatu. Pisarza.
Odchodzę, zostawiając ich samych, skupionych przy twoim grobie. I jedno wiem na pewno. Już nigdy ich nie spotkam. Przecież nie czytuję twoich książek.
Agnieszka Czerederecka
Redakcja i korekta: Marta “Nubia” Porwich