– Nigdy nie wygramy tej wojny. Nie z taką młodzieżą. Nie z taką mizerią i siusiumajtkowstwem – powtarzał mi praprapradziadek za każdym razem, kiedy przychodziłem odwiedzić go, ten jeden raz do roku. – Kiedyś nam, mi i chłopakom, zależało na tym, żeby walczyć, pokonywać. Łamać na pół tych parszywców. – W tym momencie zawsze zaciskał zęby i wykonywał nagły ruch, podobny do przełamywania solidnego badyla na dwie części. Prawie słyszało się dźwięk pękających włókien drewna, symbolizujących “tych zdradzieckich, kłamliwych sukinsynów, których wszystkich trzeba posłać do piachu”. – Chciało nam się walczyć, poświęcać i rzucać samotnie na artyleryjski ostrzał. Nurzać we wrzącym fosforze, żeby tylko dobrać się do dupy jednemu palantowi więcej. Ba! Ryzykowaliśmy życia, żeby choć dostać szansę na pojedynczy strzał i wyprawić parszywca na tamten świat! – Tak mówił, kiedy otwierałem mu puszkę bezalkoholowego piwa, zapinałem pidżamę w moro albo wzywałem pielęgniarki, żeby nafaszerowały go przeciwbólowymi lekami.
Mój praprapradziadek w dawnych czasach był żołnierzem: weteranem Wojny Południowoazjatyckiej z lat trzydziestych. Federacja Europejska wplątała się wtedy w sprawy Indii i rzucała na front kolejne oddziały w celu “przywrócenia pokoju na świecie”. Media skupione wokół platform internetowych z lubością pokazywały nam urywane filmiki, w których europejscy żołnierze w ciężkich pancerzach wspomaganych wręczają indyjskim dzieciom lizaki i pomagają miejscowej ludności nosić wodę z pomocą swoich pneumatycznych stawów. Prawda wyglądała zgoła inaczej.
Według słów mojego praprapradziadka cały kraj zmieniliśmy w perzynę, zalewając tonami białego fosforu każdą budę, w której choćby potencjalnie mogli się kryć partyzanci. Razem z nią wypalaliśmy minimum jeden hektar ziemi, bo mniejsze ilości przeoczonej przez haską konwencję substancji nie były w europejskim wojsku używane. Sztuczny krajobraz miast zastąpiliśmy sztucznym krajobrazem kraterowych dolin, co było skutkiem wykorzystania gaussowej artylerii. Każda akcja piechoty odbywała się w pancerzach wspomaganych robotycznym egzoszkieletem, co ułatwiało heroiczne wyczyny mojego praprapradziadka i jego pradawnych kompanów. Waleczność partyzantów wspierały jedynie powiewające wśród dymiących zgliszczy sztandary, wykonywane z odartych prześcieradeł.
Mimo wszystko mój praprapradziadek wrócił z tamtej wojny jako kaleka. Okaleczyła mu ona umysł. Dla niego, dla młodzieńca, wychowanego na grach komputerowych z początku XXI wieku, prawdziwa wojna eksplodowała swoim brakiem słuszności, a kontrast pomiędzy lizakowym komandosem, a prewencyjnymi zrzutami białego fosforu zmuszał do ponurych refleksji na pacyfistyczne tematy. Ewentualnie sprowadzał na człowieka szaleństwo, dość zwyczajne jak na tamte czasy. Mój praprapradziadek wybrał opcję drugą – absurdalną racjonalizację zamiast depresji, zacietrzewienie zamiast rezygnacji, koszmary senne zamiast tych pojawiających się na jawie.
– Żebyście tylko ćwiczyli jak my, a nie pierdzieli w stołki i nie wołali kobiet za każdym razem, kiedy musicie sobie podetrzeć tyłek. Wtedy mielibyśmy jakieś szanse. A tak? Tak to koniec z nami. Wszystkich nas pozamykają jak psów w klatkach.
Lubiłem go chyba najbardziej ze wszystkich dwudziestu pięciu praprapradziadków. Był dziwakiem, jak każdy z nich, ale przynajmniej miał tę niewyczerpaną energię, która pozwalała mu wykrzykiwać kolejne litanie zmyślnych klątw przeciwko wrogom z dawnych lat. I miał jeszcze jedną zaletę – demencja tylko delikatnie rzucała mu się na mózg.
Kiedy już jego wojna się skończyła, Federacja Europejska kontynuowała rozbudowywanie opieki społecznej, karmiąc się obcym kapitałem, grabionym podczas całej serii kolejnych misji pokojowych. Tanie terapie komórek macierzystych zapewniały długowieczność trudną do oszacowania, a państwo dla dobra swoich obywateli objęło ich wszystkich przymusowym programem zdrowotnym, kończącym się jedynie w razie śmierci emeryta lub rencisty.
Mój praprapradziadek siedział “poniżej” dłużej niż od wieku. Może dlatego był taki pokręcony, a może to po prostu przez życie na powierzchni.
Planeta została dawno temu zdruzgotana przez pierwsze nuklearne incydenty, które rozpoczęły się, kiedy któremuś ze słabszych rządów puściły nerwy. O tym akurat nie raz słyszałem od większości swoich prapradziadków. Między innymi od syna mężczyzny, którego złorzeczeń właśnie z fascynacją wysłuchiwałem. Ów syn, mój prapradziadek, żył w systemie opieki społecznej, jakieś trzydzieści pięter nad nami. Stary schizofrenik kontaktował z rzeczywistością jeszcze mniej niż jego ojciec i zawsze go wszystko bolało.
Ciekawe, że jeden i drugi mieli całkiem zdrowe ciała, utrzymane w tym samym wieku, w którym państwo zaczęło im aplikować terapię regeneracyjną. Mimo to zachowywali się jak dogorywający staruszkowie, poskręcani z bólu inwalidzi. Był to bardzo częsty przypadek psychicznego zestarzenia, które pociągało za sobą lawinę psychosomatycznych objawów i hipochondrycznych wyobrażeń. Tacy ludzie jak oni pojawiali się na każdym poziomie poniżej pięćdziesiątego.
– Obiecaj mi jedno, Thomas – powiedział praprapradziadek, odcharkując sobie w połowie zdania. Nazywałem się Paul. Thomas był moim pradziadkiem, pogrążonym od piętnastu lat w katatonicznym obłędzie. Jedyny ruch do jakiego był zdolny zawierał się w przeczącym kręceniu głową. Pamiątka po broni chemicznej, której pięćdziesiąt lat temu użyli terroryści z “Darwinowskiej Pięści”.
– Dobrze, praprapradziadku.
– Że zabijesz dla mnie tylu zawszonych skurczybyków, ilu tylko będziesz w stanie dorwać i zadać im ból. Obiecujesz?
– Obiecuję. – Tę obietnicę składałem już wielokrotnie. I tylko za pierwszym razem zastanawiałem się, czy ma to właściwie jakikolwiek sens, bo przecież wrogowie, o których mówił mój praprapradziadek, zostali skrupulatnie wyeksterminowani w latach trzydziestych XXI wieku.
– Mój chłopak. – Praprapradziadek zacisnął szczęki i poklepał mnie po ramieniu, kiwając głową z zadowoleniem. Potem przez kolejne minuty mamrotał tylko jakieś przekleństwa naszpikowane starodawnym, wojskowym żargonem: “Gdyby nie ta iglica, kurwa. Gdyby nie, kurwa, ta iglica…”
Tydzień Starych był dość dziwnym świętem – wolnym od pracy ciągiem siedmiu dni, na które nawet my, żołnierze, dostawaliśmy przymusową przepustkę. Wszyscy ludzie zjeżdżali wtedy na poziomy poniżej pięćdziesiątego, gdzie znajdowały się strefy opieki zdrowotnej. Jak ja snuli się od korytarza do korytarza, odwiedzając swoich widmowych przodków, poustawianych w wysterylizowanych pokojach jak dzieła sztuki w galeriach.
Federacja rozmieściła ludzi według ich wieku na kolejnych, podziemnych kondygnacjach schronów-miast. Najwyżej znajdowały się kompleksy baz wojskowych, chroniące państwowych fortec przed atakami wroga.
Niżej mieszkała świeża generacja, czyli moja. Żyło się tu dość dostatnio, pracując za drobne, narzekając na rząd i płacąc mu osiemdziesięcioprocentowe podatki.
Większość mężczyzn siedziała w wojsku, nie wyłączając mnie. Parę miesięcy w roku jeździliśmy czołgami, pokazując okupowanej ludności jacy to jesteśmy twardzi i o ile nowocześniejszy sprzęt od nich mamy. Czasami też namierzaliśmy losowe zadupie do taktycznego bombardowania i patrzyliśmy jak lotnictwo zmienia ledwie odrodzoną ziemię z powrotem w jałowe pustkowie.
Kobiety w większości pracowały “poniżej” jako pielęgniarki. Gotowały, dawały się obmacywać moim pradziadkom (uchwalono, że ta namiastka seksualnego kontaktu jest minimum socjalnym przynależnym każdemu człowiekowi) i pompowały do cudzych żył cały zestaw potrzebnych organizmowi chemikaliów.
Po pracy wszyscy wracaliśmy do strefy mieszkalnej schronu, gdzie mogliśmy wspólnie odpocząć i pobawić się w rodzinę, o ile zapomniało się o istnieniu pięciu poprzednich generacji, wyizolowanych pod ziemią.
Każdy obywatel cwaniaczył na własny rachunek, byle tylko móc okazjonalnie pozwolić sobie na zakup fantu miesiąca, regularnie ogłaszanego w sieci.
W ciągu życia udało mi się zdobyć trzy fanty, z tych które jeszcze przez chwilę utrzymywały się na topie. Łącznie około dwóch miesięcy szczęścia i powszechnego uznania. Ludzie ustawicznie chwalą cię wtedy na ulicach, każdy patrzy z zazdrością lub uwielbieniem. Nawet państwo wysyła do ciebie wiadomość z serdecznymi gratulacjami. Zdecydowanie najlepsze dni mojego prawie czterdziestoletniego życia.
Innego celu jakby nie było. W federacyjnym społeczeństwie traciła swój sens nawet zwykła chęć przetrwania. Śmierć ci przecież grozić nie mogła – co najwyżej opieka socjalna, przed którą nie było ratunku tak czy siak.
Nie bez powodu mówiło się, że w Federacji tylko dwie rzeczy są pewne: podatki i finansowana z nich opieka społeczna.
Do poziomów pięćdziesiąt plus pozostało mi jeszcze dwadzieścia lat wojny.
Tam, w oświetlonych niegasnącym, białym blaskiem korytarzach, ludzi też rozmieszczano zgodnie z ich wiekiem: od najmłodszych do najstarszych. W ten sposób nieco poniżej prawdziwego świata żyli mój wujek i ciotka, a kiedyś również rodzice.
Kiedyś, bo popełnili samobójstwo na fali protestów głoszących prawo do śmierci, które odbyły się na przełomie wieków XXII i XXIII.
Mój ojciec przez całe lata walczył o to, żeby pozostać samodzielnym. Pamiętam, że skrupulatnie zawyżał swoje dochody w zeznaniach podatkowych. Że urzędników unikał jak ognia, nawet kiedy był już tak biedny, że zaczęły przysługiwać mu renty ostatniej szansy. Jeszcze nie zabrano by go do pięćdziesiąt plus, ale uparł się, żeby nie wziąć od państwa nawet drobniaka. Jak widać, już przed strajkami był skrajnym libertarianinem, ale po trafieniu na dół całkiem mu odbiło. To tam spotkał ludzi z ruchu oporu, którzy na znak protestu postanowili się pozabijać.
Szaleństwo. To było całkowite szaleństwo. Wysłano nas całą brygadą do korytarzy, gdzie bandy starców zabarykadowawszy się w dziesiątkach pomieszczeń, jeden po drugim starali się uśmiercać wzajemnie na przeróżne sposoby. Używaliśmy gazów łzawiących i usypiających, żeby doprowadzić ich do porządku, powiązać, a następnie oddać pielęgniarkom na terapie regeneracyjne, które zdążyli opuścić przez parę dni strajku.
Do jednego pokoju trafiliśmy za późno. Pełny był bladych trupów, z poskręcanymi w bólu twarzami i oczami wybałuszonymi, jakby ze strachu, że ktoś mógłby wejść do pomieszczenia, nim uda im się wyrwać na tamten świat. W środku było ciemno, a w świetle latarek zobaczyliśmy wisielca kołyszącego się na sznurze z syntetycznego tworzywa. Ta forma samobójstwa była szczególnie symboliczna – sznur na poziomach poniżej był przedmiotem zdelegalizowanym, dla bezpieczeństwa podopiecznych. Stąpaliśmy po szkle z rozbitej lampy. Jego fragmenty lepiły się do posadzki i grzęzły w kałuży krwi – para w wieku średnim, bo koło siedemdziesiątki, postanowiła podciąć sobie żyły. Siedzieli w kącie, tuląc się do siebie rękoma, z których strumieniami spływało życie. Życie z wolna zaczynało krzepnąć na podłodze.
Moi rodzice.
To, co mnie uderzyło w pierwszej chwili, to był fakt, że uśmiechali się. A był to uśmiech dziwny, bo triumfalny. Może nawet pełen ulgi. Wyzwolony. Od tamtego czasu zacząłem zastanawiać się, czy nie byłoby bardziej radośnie podłożyć się pod ogień zaporowy naszego CKM–u, zamiast czekać cierpliwie jak mnie również pochłonie szaleństwo białych korytarzy.
Minęła dziesiąta, a praprapradziadek nie odzywał się ani słowem. Chyba usnął. Postanowiłem wracać na górę, żeby też odpocząć i zregenerować siły przed jutrem, przed dalszym ciągiem serii następnych odwiedzin. Korytarz był chwilowo pusty, ale z sąsiednich pomieszczeń dochodziły mnie dźwięki międzypokoleniowych rozmów.
Chwilę po tym jak wyszedłem z pięciometrowego pokoiku – przepisowego domu krewnego – ziemia zadrżała mi pod stopami, burcząc przeciągle w wibracjach. Znajdowałem się na sto dziewięćdziesiątym piętrze, blisko samego dna miasta. Początkowo sądziłem, że mi się tylko wydawało, bo drgania były słabo wyczuwalne, a dźwięk stłumiony. Ale już po chwili miałem pewność, że nie są to urojenia. Zjawisko nie ustawało.
Mój uśpiony – przez lata bezowocnej służby – umysł wojownika przebudził się na nowo, wietrząc w tej zagadce szansę na przygodę, albo i na prawdziwe zagrożenie; na chwalebną śmierć. Mógł to być przecież podziemny desant, rakiety ryjące, albo oddział czołgów świdrowych. Co jeśli wykrywacze zawiodły? Jeśli szpiedzy zinfiltrowali centra rozpoznania sejsmograficznego? Przecież co dnia ostrzegano nas przed tym, że wrogi wywiad czeka w uśpieniu na odpowiedni moment.
W jednej chwili groza zastąpiła ekscytację. Tydzień Starych! Miliony ludzi na dolnych piętrach! To byłaby największa masakra tego stulecia!
Ruszyłem biegiem przez korytarz, zatrwożony możliwymi konsekwencjami wrogiej ofensywy. Musiałem jak najszybciej dostać się na piętra powyżej – tu, na dole, komunikacja nie działała.
Kiedy miałem zamiar skręcić w prawo na skrzyżowaniu korytarzy, od razu wpadłem na pielęgniarkę mojego praprapradziadka. Miała zaskoczoną, ale spokojną twarz. Zmarszczyłem brwi w geście zastanowienia.
– Dzień dobry, siostro.
– Dzień dobry, panu. Gdzie się pan tak spieszy? Jak tam wojna?
– Dotąd było w porządku, ale teraz… Czuje pani te drgania?
Kobieta roześmiała się serdecznie, trochę kokieteryjnie przymykając przy tym oczy. Zachichotała ponownie, kiedy ujrzała moją minę. Kompletnie zgłupiałem.
– Wy, mężczyźni! – westchnęła. – To nic takiego. Nikt nas nie atakuje, naprawdę. – Spojrzałem na nią pytająco. – To budowa. Rząd musi wykopać kolejne pięćdziesiąt pięter, bo te już powoli nie wystarczają. Potem czeka nas tutaj wielka przeprowadzka. Będzie trzeba poprzesuwać lokatorów na niższe poziomy, żeby zrobić więcej miejsca tuż pod pięćdziesiątym.
– Budują nam grobowiec – powiedziałem gorzko. Przez chwilę milczała, ale w końcu wydusiła z siebie pojedyncze słowo:
– Tak. – W jej zeszklonym spojrzeniu odbijało się białe światło korytarzy.
Kuba Pałyska
Redakcja i korekta: Marta “Nubia” Porwich