Wiesz moja droga, największy ze wszystkich labiryntów, nie został w żaden sposób wzniesiony, nikt go nie zbudował, nikt go nie stworzył, nie można go więc okiełznać, nie można pojąć, nie można go także zniszczyć. Nim został pomyślany, był już nieskończenie martwy, niewymiernie samotny i niesłychanie pusty. Zrodzony ze śmierci, w blasku atomowych eksplozji, pokrył całą ziemię śmiertelnym całunem pustki, a jego powstaniu towarzyszył niesłyszalny szelest zabójczego promieniowania. Zobacz, spójrz i poczuj to. Ścieżki jego są jak martwa noc bez świateł i bez drogowskazu. Pamiętasz? Tak właśnie rozpoczął się ostatni etap wymierania gatunku Homo Sapiens; samozwańczy król tej ziemi, który stał się zwykłym szczurem, szuka teraz na nuklearnej pustyni resztek swej godności. Tak moja droga, to ja! Ostatni człowiek, który zabłądził w nieskończenie wielkim labiryncie człowieczym. Kochanie, właśnie teraz, pośród wszechogarniających zgliszczy, spoglądam na pokryte pyłem niebo, przez które z trudnością przebija się blask księżyca w pełni. Jestem nieumarłym, idącym w nieznane wrakiem człowieka, o którym śmierć po prostu zapomniała.
Tak naprawdę istnieją dwa rodzaje labiryntów – ten pełen ścieżek, przecinających się dróg i ślepych zaułków – tym labiryntem była ludzkość. Drugi labirynt – ten doskonalszy, czystszy, piękniejszy i o wiele trudniejszy do przejścia, nie ma żadnych ścian – jest właściwie niekończącą się pustynią – gigantycznym pobojowiskiem wypełnionym ledwo słyszalnym echem dawnego, leżącego w gruzach labiryntu człowieczego. Oba posiadają swoje odbicie lustrzane, swoje idealne mimesis. Dla pierwszego jest nim biblioteka, dla drugiego jest nim śmierć i pustka. Widzę go w gruzach zapomnianego świata, po których teraz kroczę. Zmierzam powoli z jednego labiryntu do drugiego, aby splamić własną krwią ostatni manuskrypt, ostatnią stronę tej księgi.
Pamiętam dobrze ten dzień, kiedy zatrzęsła się ziemia, a w powietrzu unosił się zapach krwi i spalonych włosów. Wy także musicie go pamiętać. Umieranie tego dnia było bardzo proste – wystarczyło być blisko epicentrum, albo oddychać tylko skażonym powietrzem, nie spuszczając wzroku z boskiego światła wypalającego źrenice i przeszywającego duszę tysiącem napromieniowanych cząstek elementarnych. Każdy chciał ujrzeć wtedy blask Anioła Zagłady, który lśnił na horyzoncie zdarzeń w postaci nuklearnej zorzy rozświetlającej niebo przez kolejne czterdzieści cztery dni końca świata. Jakże piękne było wtedy umieranie! W trakcie jednej z pełni, Anioł Zagłady otulił swym pylistym całunem księżyc. Powstałe w ten sposób wielkie oko świeciło przez kilka godzin, budząc wśród ocalałych trwogę. Zdesperowane matki, trzymając swoje dzieci za ręce, opuszczały wtedy bunkry i bezpieczne piwnice, aby stanąć przed jego obliczem. Jakże niezwykły musiał być to widok, skoro wychodziły tak bez strachu przed promieniowaniem, aby zaledwie kilka dni później umierać z uśmiechem na ustach, bredząc coś o wzroku przenikającym duszę, oczyszczającym ze wszystkich grzechów i uwalniającym od wszelkiego strachu.
Pamiętam jak smakowały łzy gdy trzymałem was w ramionach, pamiętam, jak tuliłaś ciało naszej chorej córeczki. Pamiętam, że właśnie wtedy zacząłem żałować swojego ateizmu – miałbym komu napluć w twarz, miałbym kogo oskarżyć i znienawidzić, miałbym wreszcie wroga i z ostrą włócznią zemsty, szukałbym tego przeklętego ludzika z krucyfiksu, aby osobiście dopilnować zdjęcia ciała z krzyża i dokładnego jego poćwiartowania, by przypadkiem nie doszło do zmartwychwstania lub wniebowstąpienia. Byłem wtedy tak bardzo wypełniony żalem i nienawiścią, że mógłbym nią wypełnić całe moje przemijające życie. Śmierć mnie otaczała, a obłęd nie pozwalał myśleć racjonalnie.
Tylko dla was dalej walczę. Dwie najważniejsze kobiety w moim życiu, cudowne nimfy umarłe z głodu i odwodnienia – jak trudno było was od siebie rozdzielić! Trwałyście w uścisku tak potężnym, jakbyście chciały mi pokazać, że musimy być teraz śmiertelnie silni; musimy stanowić gnijącą jedność! Nie mogłem być głuchy na wasze nieme prośby. W ostatnią podróż wyruszyliśmy więc wszyscy razem, jak jedna wielka rodzina! Ja – strzęp człowieka i nieumarły wędrowiec, oraz moje ukochane! Zmarniałyście strasznie do tego stopnia, że muszę wasze gładkie i trupio blade główki nosić w pokrowcu przypiętym do skórzanego pasa. Nie widzicie już nic, jednak ja jestem waszym przewodnikiem i oparciem w tych trudnych chwilach. W zamian wy umilacie mi czas rozmową i wspomnieniami. Wciąż jesteśmy razem i tylko to się liczy.
***
Przez to całe piekielnie gorące lato, ciała zalegające w mieszkaniach i na ulicach gniły, tworząc nad zgliszczami miasta zielonobrunatną chmurę pyłu, kurzu i zarazków. Kto wie ile odmian wirusów zdążyło tam zmutować, ile w wyniku promieniowania powstało śmiercionośnych łańcuchów, zabójczych odmian kwasu rybonukleinowego, zamkniętych w libidowo-białkowych otoczkach, składających się na post-nuklearną odmianę najzwyklejszego wirusa grypy. Lato pierwszego roku końca świata było niezwykle upalne. Aż do listopada nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ciężkie chmury o metalicznym blasku pojawiały się tu i ówdzie, przypominając o atomowym przekleństwie, które spadło na ziemię. Jednak nawet te zabójcze cumulusy, przynoszące ziemi chwilową ulgę, znikały szybko, odsłaniając palące wszystko słońce, które stało się prawdziwym przedsionkiem piekła. Przypuszczam, że to powiększona do niebotycznych rozmiarów dziura ozonowa sprawiła, że nie miałem już nigdy ujrzeć błękitnego nieba. Zamiast tego czerwono-pomarańczowa atmosfera z wielkim, gorącym okiem po środku, paliła niemiłosiernie ziemię, wywołując niekończące się pożary lasów i niosąc śmierć każdemu, kto by się odważył wyjść w południe ze swojej kryjówki. Wystarczyło pół roku, aby zmienić pola i lasy w ogromną pustynię wypełnioną prochem i wystającymi gdzieniegdzie kikutami martwych drzew. Wystarczyło zaledwie kilka miesięcy, aby wybić każde zwierzę większe od szczura. Z pewnością jestem teraz ostatnim człowiekiem na ziemi. Ostatnim przedstawicielem gatunku, którego cechą szczególną była nienawiść i nieokiełznany pęd ku śmierci. Podróżuję nocą plądrując piwnice spalonych w słońcu gospodarstw. Ja i moje dwie kobiety, które ukochałem najmocniej ze wszystkiego, co kiedykolwiek żyło.
– Tatusiu! Czy między wysuszone płaty ziemi można wkładać palce? Czy jeśli wrzucimy tam zebrane wcześniej zęby umarłych, to wszystko wróci do normy? Czy znów będzie życie? Czy będę mogła chodzić do przedszkola i spotykać się z innymi dziećmi? Tylko aby nie miały spalonej skóry pokrytej bąblami, jak twoja twarz tatusiu. Chciałabym, aby wszytko było jak dawniej.
– Wszytko będzie dobrze. Chociaż jesteście tylko echem, wspomnieniem, głosem w mojej głowie. Zdradzę wam sekret. Mogę napisać historię na nowo. Muszę jednak odnaleźć wrota piekieł, miejsce w którym szatan spadł strącony z nieba. Ojciec opowiadał mi kiedyś o bibliotece, która będąc źródłem wszelkiego słowa, u kresu ludzkości może stać się czymś na wzór bramy do lepszego świata. Nim zdziwaczał do reszty i nim umarł w szpitalu dla obłąkanych, przekazał mi swoje notatki, które dopiero teraz zaczynam pojmować.
***
Będę na każde twoje zawołanie księżycu oblany krwią. Zawsze będę szukał na gwieździstym niebie twojego spojrzenia. Będę szedł nieustannie w górę wyschniętym korytem rzeki. Suszone rybie mięso i wilgotniejące nocą glony będą moją strawą. Jestem w drodze już od siedmiu nocy, mój język przykleja się do podniebienia, jednak idę dalej, w stronę rysujących się już powoli na horyzoncie ruin wielkiego miasta. Zbliża się zima. Palące słońce jest już coraz niżej i coraz krócej pojawia się na niebie. Od jakiegoś czasu można już nawet wędrować kilka godzin przed zachodem. Dodatkowo, jakby dla równowagi, noce z dnia na dzień stają się coraz zimniejsze, co stanowi zapowiedź nadchodzącego zabójczego mrozu. Gdzieniegdzie, krótko po wschodzie słońca, można znaleźć pomiędzy spękaną skorupą wyschniętego koryta rzeki małe kulki lodu – łzy matki ziemi, które pomagają przetrwać jej ostatniemu dziecku.
Nigdy nie wiedziałem, jak wiele nocnego nieba traciliśmy oślepieni naszą cywilizacją. Teraz widzę całą drogę mleczną, rozróżniam pojedyncze mgławice, gołym okiem dostrzegam spiralne galaktyki! Trzeba było wybić całą ludzkość aby niebo znów w pełnej okazałości zaświeciło nad naszymi głowami. Podpieram się na aluminiowej rurce obserwując jak zza szkieletów wieżowców wyłania się rzeka gwiazd, która płynie nade mną, znikając tuż za moimi plecami. Jakże piękny jest to widok! Szkoda, że nie macie już oczu, aby to zobaczyć.
***
Kres czasu. Zaklęty mechanizm wiecznego zegara zaczyna zgrzytać coraz głośniej. Docieram wreszcie do samego serca stopionego miasta. Jest tu dokładnie tak, jak opisywał ojciec w swoich notatkach: pośród gruzów płyną lśniące ścieżki – zastygłe rzeki stopionego szkła wyglądające jak korzenie martwego drzewa, które prowadzą mnie do celu. Dookoła walają się poczerniałe szkielety grzeszników. Na ścianach niektórych budynków śmierć pozostawiła odcisk ich sylwetek: wybielone cienie patrzą wciąż w górę, nie mogąc pogodzić się z nadchodzącym końcem; niektórzy chwytają się za głowy chcąc zagłuszyć przerażający świst spadającej bomby, inni zaś trzymają się za ręce, czekając już tylko aż śmiertelny blask wypali im oczy, ogień spopieli ich ciała, a oni sami staną się atomową jednością.
W samym centrum spalonego miasta natrafiłem w końcu na wielki lej po wybuchu bomby atomowej, miejsce w którym szatan spadł z nieba. Pamiętam, że kiedyś był tutaj uniwersytet oraz stara biblioteka z barokową fasadą, w której ojciec spędzał całe dnie, przygotowując się do wykładów. Wszystko to zostało zniszczone, zamieniając się w wielką dziurę w ziemi, której pokryte zeszklonym piaskiem ściany lśniły teraz tysiącem barw w świetle wschodzącego słońca. Postanowiłem zejść ostrożnie na sam dół.
– Stąd nie ma powrotu. To pułapka! – krzyczała moja żona kiedy ja już zsuwałem się po gładkiej ścianie krateru.
– To dopiero początek, ukochana. Początek pięknego końca – wyszeptałem w stronę jej czaszki, kiedy już znalazłem się na samym dnie. Wnętrze wciąż jeszcze skąpane było w całkowitych ciemnościach, jakby noc była jakimś jeziorem cienia wypełniającym krater. Palące słońce wznosiło się coraz wyżej, zabijając tą ciemność swoimi promieniami. Granica między tymi dwoma żywiołami przypominała teraz dwa wijące i pożerające się węże. Ognisty gad rósł wciąż w siłę, żywiąc się nocną żmiją. Miałem wrażenie jakby cień w trakcie tej walki parował w zetknięciu z żarem słonecznego węża, odsłaniając stopniowo wnętrze krateru. W końcu dostrzegłem cel mojej wędrówki. Na samym środku znajdowała się dziura o promieniu jednego metra – idealnie okrągły otwór, który miał mnie ocalić przed żarem palącym powoli moje ubranie. Nie zastanawiałem się długo. Niemalże natychmiast wskoczyłem do środka ciemnej jamy. Chwilę później poczułem jakby ciemność mnie pożerała, przynosząc długo oczekiwaną ulgę.
***
Obudziłem się w ciasnym pomieszczeniu, do którego nie dochodziło światło. Odnalazłem szybko plecak z którego wyjąłem latarkę. Kręciło mi się w głowie, a nad uchem poczułem lepką posokę o metalicznym posmaku. Musiałem o coś mocno uderzyć w trakcie upadku, przez co pewnie straciłem przytomność. Włączyłem latarkę. Pokój, w którym się znalazłem miał ściany pokryte marmurem wzmacnianym dodatkowo stalowymi zdobieniami. Dwa masywne filary stojące na samym środku, podtrzymywały pękający sufit. Mój marmurowy grobowiec był wspaniały. Wstałem i skierowałem się w stronę drewnianych drzwi z metalowymi obiciami, które pewnie pamiętały jeszcze czasy średniowiecza. Nie łatwo było z początku je otworzyć. Siłowałem się z nimi, albo raczej z własną słabością i wycieńczeniem, przez dobrych kilkanaście minut. W końcu przy wtórze głośnego skrzypnięcia udało mi się je uchylić na tyle aby prześlizgnąć się do środka.
Kolejne pomieszczenie było o wiele większe. Na samym środku znajdowała się okrągła studnia ze spiralnymi schodami prowadzącymi w dół, otoczona dodatkowo czterema masywnymi filarami z marmuru. Z wnętrza bił nieprzyjemny swąd butwiejącego papieru zmieszany z wonią siarki. Pod ścianą znajdowało się coś na wzór pracowni średniowiecznego skryby, który trafił jakimś dziwnym sposobem do naszych czasów. Było tam kilka stolików z drewnianymi krzesełkami, segregatory, stosy niezapisanego papieru biurowego i cztery maszyny do pisania. W kącie znajdował się dodatkowo dębowy wieszak, na którym wisiały cztery habity czekające na swoich mnichów. Postanowiłem usiąść przy jednym z tych stolików, aby chwilę odpocząć i posilić się suszonym szczurzym mięsem. Siadając zawadziłem o coś nogą. Na podłodze, tuż pod stolikiem, znajdował się magnetofon szpulowy na baterie – identyczny jak ten, którym bawiłem się jako dziecko nagrywając swoje hałaśliwe improwizacje. Poczułem jak ciarki przeszły mi po plecach. Przewinąłem szybko taśmę i uruchomiłem magnetofon. Z wymęczonego już wilgocią głośnika rozległ się znajomy głos.
– Więc w końcu tutaj trafiłeś, mój synu. Zapewne zdziwiony jesteś, że za tym całym szaleństwem, o które mnie oskarżaliście, krył się sens, którego wtedy nie mogłeś pojąć. Teraz wiesz już dobrze, że niczego nie zmyślałem mówiąc, iż jestem skrybą mijającego czasu, a ty moim następcą – skrybą kresu czasu. To miejsce to wieczna biblioteka, która powstała i powstać musiała w momencie, w którym narodziła się ludzka świadomość. Archiwum czasu, najświętsza świątynia ludzkości, powstająca i nieustannie rozrastająca się od momentu kiedy pierwszy człowiek narysował patykiem na piasku symbol oznaczający jego imię. Od tego momentu czterech świadków swoich czasów, opisywało na zmianę wszystko co widzieli i słyszeli, tworząc wielki katalog dziejów ludzkości. Nikt nigdy go nie przeczytał, albowiem jest on świadectwem naszego gatunku i dla poświadczenia, nie dla wiedzy on powstawał. Znajdziesz go w samym centrum. Wygląda jak studnia bez dna, jednak w rzeczywistości jest to olbrzymia spirala memów sięgającą jądra naszej planety. Ty jesteś ostatnim świadkiem, synu. Wielkim spadkobiercą nigdy nieprzerwanej linii skrybów, potomkiem najstarszego rodu w dziejach ludzkości. Do ciebie należy więc obowiązek spisania ostatnich dni ludzkości i umieszczenie maszynopisu w ostatnim segregatorze na ostatnim wolnym miejscu w studni początku i końca. Zrób to najlepiej jak potrafisz, mój synu. Wierzę w ciebie.
Siedziałem tak zupełnie zdezorientowany przez ponad godzinę, przesłuchując to nagranie jeszcze kilkanaście razy. Starałem się objąć rozumem to, co doskonale rozumiałem intuicyjnie i czego zawsze się wypierałem. Kiedy spostrzegłem, że kaszlę krwią, a moje włosy wypadają gdy tylko podrapię się po głowie, zdecydowałem w końcu chwycić za maszynę do pisania. Pisałem szybko, rytmicznie stukając w klawisze. Pisałem o tym, jak wyglądał mój koniec świata, jak spędziłem moje ostatnie dni na ziemi oraz jak to wszystko się zakończy. To właśnie w tym momencie stworzyłem to opowiadanie, które możesz teraz czytać. Świadectwo końca świata. Ostatni maszynopis w bibliotece czasu minionego.
W końcu zamknąłem moje opowiadanie w segregatorze, który umieściłem na ostatniej wolnej półce tej dziwacznej studni bez dna. Katalog intrygował mnie swoją nieprzeniknioną głębią. Na ogromnej, spiralnej półce opadającej w ciemność, znajdowały się setki podobnych segregatorów. Pomyślałem, że jeśli rzeczywiście ta osobliwa biblioteka powstawała od początku ludzkości, warto byłoby obejrzeć te wszystkie księgi wypełnione świadectwem swoich czasów. Nie miałem nic do stracenia, więc ruszyłem schodami w dół. Już po kilkudziesięciu minutach wędrówki trafiłem na półki wypełnione papirusami oprawionymi w skóry. Po godzinie otaczały mnie już tylko ciężkie, pergaminowe księgi. Kiedy próbowałem jedną z nich otworzyć, okazało się, że jej stronice zrosły się ze sobą, pieczętując na wieki jej zawartość. Po następnych kilku godzinach znalazłem się na poziomie wypełnionym starannie ułożonymi zwojami przewiązanymi sznurkiem. Było tutaj już tak bardzo ciepło, że zdecydowałem się rozebrać. Ciągłe schodzenie w dół po spiralnych schodach sprawiało, że coraz bardziej kręciło mi się w głowie. W pewnym momencie, gdy poświeciłem latarką w przepaść aby sprawdzić jak daleko ciągnie się segment ze zwojami, poślizgnąłem się i spadłem w tą nieprzeniknioną ciemność. Leciałem długo, w głąb ziemi, w głąb czasu. Przez kilkadziesiąt minut mojego spadania widziałem półki wypełnione glinianymi tabliczkami oraz niezwykle długi segment ze sznurkami, na których wiązane były pęki oznaczające poszczególne głoski. Miałem wrażenie, że spadałem tak nieskończenie długo, wciąż coraz szybciej i szybciej. Nagle uświadomiłem sobie, że według legendy, pierwszy człowiek napisał swoje imię patykiem na piasku i właśnie ten napis, pierwsze świadectwo ludzkości, ma znajdować się na samym dnie studni. Wtedy zrozumiałem swój błąd. Kiedy uderzę z impetem o dno, z pewnością zniszczę imię pierwszego człowieka. Cała idea budowania tej niezwykłej arki zostanie więc zaprzepaszczona przez jej ostatniego budowniczego. A może właśnie tak miało być? Może pierwszy człowiek wezwał w ten sposób do siebie człowieka ostatniego? Może cała ta wiedza zbierana przez pokolenia była błędem, który ja teraz muszę wymazać? Zamykam więc oczy, całuję córkę i żonę w czoło. Robi się coraz goręcej, zapach siarki jest już nie do wytrzymania. Czuję jak skóra zaczyna mi się palić. Jestem gotów na śmierć, więc dlaczego ona wciąż nie nadchodzi? Czy będę tak spadał w nieskończoność czy może to wszystko jest już umieraniem? Gdzie zaczyna się koniec świata? Gdzie kończy się moje opowiadanie?
Przemysław Pinczak
Redakcja i korekta: Marta “Nubia” Porwich