-
Dzięki niech będą Świętowitowi i
Swarogowi za to dziecię gdyż nie jest to dziecię zwyczajne.
Przed twoją córką ciężka droga przez ten padół
łez, przeznaczone jest jej cierpienie, wyobcowanie i tęsknota za
tym czego nie pamięta. Wiele upłynie wody w Wistuli nim stanie
znów u bram Wyraju. Drzemie w niej wielkie zło i wielkie
dobro a dla nas wszystkich stanie się ona symbolem wolności.
Niechaj zwie się Ładoga.
Starucha podała śpiące niemowlę
matce, odwróciła się i spojrzała na szczęśliwego ojca-
syna Starszego plemienia. Pokiwała tylko głową i wyszła z izby.
* * *
-
Dzięki niech będą Świętowitowi i Swarogowi za to dziecię, gdyż nie jest to dziecię zwyczajne. –
zaczęła stara Żyrawa trzymając w ramionach małego, cicho
łkającego chłopczyka – Waszemu synowi przeznaczone są długie
lata cierpienia i śmierć, nie jedna lecz wiele okrutnych śmierci
za wroga w służbie wolności, gdyż to dopiero początek jego
długiej drogi przez ten padół łez. Niech się zwie
Miłowój.
-
Nie da się odmienić jego losu? –
drżącym głosem spytała świeżo upieczona matka, żona bogatego
kmiecia- Przecież ty Żyrawo możesz wszystko, znasz się na
czarach.
-
Niestety żadne czary tu nie
pomogą z dwóch powodów. Po pierwsze na niego nie
podziała żadna ziemska magia, gdyż jest dla niego za słaba, on
jest silny, bardzo silny i potężny, jest ponad moją magią. Po
drugie zaś zbyt mocno ukochał wolność, lecz wolność musi
jeszcze długo dojrzewać zanim pokocha jego.
Matka chłopczyka choć niewiasta
bystra i światła nie pojęła słów wiedźmy a w sercu swym
powzięła postanowienie. Będzie chronić swego syna do ostatniego
dnia swego ziemskiego żywota. Oddać go też zapragnęła Swarogowi
i Ładzie w opiekę.
* *
*
Miłowój siedział zamyślony
nad brzegiem Wistuli jak to zwykł czynić każdego popołudnia, gdy
nie było już roboty około gospodarstwa. Zazwyczaj siadywał w tym
miejscu z Ładogą, przyjaciółką z sąsiedztwa, wnuczką
Starszego. Od zawsze się przyjaźnili, jako dzieci zawsze bawili się
razem, tylko we dwoje, stronili oboje od innych rówieśników,
czuli się przy nich inni i wyobcowani. Często o tym rozmawiali,
twierdzili że nie pasują tu, że czują jakby to nie był ich
świat, w sercach zawsze odkąd pamiętają mieli tęsknotę, lecz
żadne z nich nie wiedziało za czym. Dziś Ładoga nie przyszła nad
rzekę. Miłowój był więc smutny, czuł się samotny i
opuszczony przez najbliższą mu osobę a jednocześnie martwił się
nie znając przyczyny jej nieobecności. Uniósł głowę i
wzdychając ciężko spojrzał w pogodne, jasne niebo. Wiosenny,
ciepły wiatr rozwiewał jego długie białe włosy (choć mijała mu
dopiero siedemnasta wiosna jego włosy były białe jak śnieg, stara
Żyrawa twierdziła że to szczególny dar), w głębokich,
błękitnych oczach czaił się smutek. Jego bystry wzrok wysoko na
niebie dostrzegł przelatującego tuż nad nim kruka. Te ptaki zawsze
młodzieńca intrygowały. I tym razem długo wpatrywał się w
czarne skrzydła ptaka. Skrzydła te były mu szczególnie
drogie i znajome, gdyż od lat mógłby przysiąc, że gdy
spogląda w gładką taflę wody dostrzega rozłożyste, czarne
skrzydła na własnych plecach. Gdy mówił o tym matce ta
złajała go, by nie plótł, bo go pokarają bogowie. Miłowój
jednak wcale nie bał się bogów, nigdy ich o nic nie prosił
i za nic nie dziękował, nie składał ofiar. Zawsze czuł w głębi
serca, że bogowie nie mają nad nim władzy. Oczywiście nie mówił
tego nikomu prócz Ładogi, która jak się okazało
czuła to samo. Wracając zaś do wspomnianych już skrzydeł,
powiedział o nich także pewnego dnia wiedźmie Żyrawie, starucha
jednak nic mu nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko i
pokiwała siwą głową.
Gdy tak pogrążony w rozmyślaniach
siedział wpatrując się w płynące po niebie jasne obłoki poczuł
na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Jego serce zabiło mocniej, już
wiedział czyj to dotyk. Serce chłopca zawsze biło tak gdy w
pobliżu znajdowała się Ładoga, nie miał pojęcia czemu reagował
tak na jej obecność. Gdy ją czasem przytulał, kiedy była smutna
kręciło mu się w głowie a w brzuchu miał dziwne uczucie.
Odwrócił głowę i spojrzał na dziewczynę. Jej czarne włosy
falowały na wietrze (swoją drogą dzięki nim była jeszcze
większym niż Miłowój odmieńcem, kto widział Słowiankę o
czarnych jak smoła włosach) a piwne, pełne spokoju oczy spoglądały
w toń Wistuli. Miłowój uśmiechnął się pogodnie na jej
widok, bezwiednie jego dłoń powędrowała w stronę jej dłoni
spoczywającej na jego ramieniu. Gdy dotknął opuszkami palców
jej miękkiej skóry, poczuł falę ciepła przepływającego
przez całe jego ciało. Ładoga jednak zmarszczyła lekko brwi
wywołując nieco srogi wyraz na swojej spokojnej twarzy i cofnęła
dłoń gwałtownym ruchem. Młodzieniec opuścił głowę zawstydzony
i smutny, wziął do ręki leżący nieopodal kamyk i rzucił do
wody. Dziewka zaś usiadła niedaleko niego na trawie i poczęła
zrywać kwiaty znajdujące się na wyciągnięcie ręki. Siedzieli
tak dłuższy czas w milczeniu, niekiedy nie potrzebowali słów,
rozumieli się wystarczająco dobrze a radość sprawiało im samo
przebywanie blisko siebie. Gdy Ładoga uzbierała już wystarczającą
ilość kwiatów zabrała się za plecenie wianka.
– Moja matka upiera się ostatnio coraz
bardziej by mnie swatać- zaczęła z przekąsem- na szczęście
stara Żyrawa kazała jej z tym poczekać, wmówiła jej że w
naszej osadzie nie ma odpowiedniego męża dla mnie.
Miłowój nie miał pojęcia
dlaczego ale jej słowa ukłuły go w serce, zabolały dotkliwie.
Podniósł smutny wzrok i spojrzał na nią. Była piękna,
nieziemsko piękna.
-
A wiesz że ona ma rację?-
ciągnęła dalej dziewczyna – Ja czuję, że kiedyś, być może
niedługo odnajdę Jego. -
Kogo?- Miłowój czuł w
sercu coraz większy żal i smutek, nie potrafił zrozumieć jednak
czemu jej słowa tak go bolą. -
Śnił mi się ostatnio piękny
chłopiec o jasnych włosach i błękitnych oczach. -
Takich jak moje?
-
Nie- Ładoga roześmiała się
swawolnie, z rozbawieniem- Włosy miał jasne, ale nie tak bardzo
jak ty, a oczy…twoje są jak rozgwieżdżone, pogodne niebo
podczas zachodu słońca, a jego były jak bystra woda w rzece. Był
młodziutki, rok czy dwa młodszy od nas.
Miłowój pokiwał głową po
czym odwrócił się w stronę puszczy, by nie mogła zauważyć
łez niewiadomo czemu napływających mu do oczu.
-
Ten chłopiec wydawał mi się
dziwnie znajomy- ciągnęła.
Miłowój
przełknął ślinę powstrzymując łzy.
-
Mi też mówią coś te
oczy, jak mówisz, jak spokojna , bystra woda w Wistuli-
wydukał drżącym głosem przez ściśnięte gardło. -
Moje serce zabiło mocniej gdy go
ujrzałam we śnie. Tak bardzo pragnę go spotkać. – dziewczę
świergotało radośnie i z rozmarzeniem zarazem- wiem, że on mi
jest przeznaczony.- westchnęła.
Miłowój
nie mógł już powstrzymać łez, które popłynęły
cienką, palącą stróżką po jego policzkach.
-
Muszę o nim porozmawiać z
Żyrawą, ona będzie wiedziała, może powie mi gdzie go szukać.
Muszę, po prostu muszę go odnaleźć…ale…co ci jest? –
Ładoga zaniepokoiła się czując smutek przyjaciela.
Ten wstał
gwałtownie.
-
Nic…Nic takiego…- wybełkotał
i zaczął biec przed siebie w stronę puszczy. -
Poczekaj!- krzyknęła za nim- Czy
powiedziałam coś nie tak?
* * *
Miłowój wiele godzin spędził
w leśnej gęstwinie próbując zrozumieć ów nagły
przypływ smutku i bólu. Nadal jednak nie potrafił
odpowiedzieć sobie na to pytanie. Postanowił więc spytać o to
kogoś starego i mądrego. A któż inny mógłby przyjść
mu do głowy, jeśli nie stara Żyrawa, ona przecież wiedziała
wszystko, a przynajmniej prawie wszystko. Ruszył więc w stronę
jej zdewastowanej, rozpadającej się chaty.
Żyrawa siedziała na sklepanym z kilku
próchniejących desek stołku z worem świeżo zebranych ziół
na kolanach segregując skrupulatnie rośliny, gdy rozległo się
stukanie do drzwi.
-
Wejdz Miłowoju- wyglądało na
to, że stara czekała na niego.
Młodzieniec nie
zdziwiony wcale tym faktem wszedł do izby zamykając za sobą drzwi
z głośnym skrzypnięciem.
-
Chodź, chodź nieszczęsny
chłopcze- zachęciła baba nie odrywając wzroku od roboty.
Miłowój
podszedł bliżej i usiadł n podłodze, u stóp starej.
-
Babuniu Żyrawo, powiedz no mi,
czemu gdy Ładoga opowiadała o chłopcu z jej snu łzy same cisnęły
mi się do oczu? Czemu nie mogłem tego słuchać? Czemu tak mi źle,
tak smutno, czemu to boli?
Stara zaśmiała
się smutnym, żałosnym śmiechem.
-
Gdyż ją kochasz mój miły.
-
Owszem kocham, to moja najlepsza
przyjaciółka. -
Kochasz ją ale nie jak
przyjaciółkę. -
Więc jak?
-
Jak mąż niewiastę.
Miłowojowi nagle zakręciło się w
głowie. Jego myśli zaczęły krążyć wokół jakiś
dziwnych, jakby dawno zapomnianych wspomnień, zbyt jednak mglistych,
by mógł je odczytać.
-
Pokochałeś ją już dawno, tam
skąd pochodzisz i wtedy ona odrzuciła cię po raz pierwszy i
odrzuci jeszcze wiele razy zanim… -
Tam skąd pochodzę?
Stara skinęła
głową.
-
To znaczy gdzie?
Wiedźma
uśmiechnęła się tylko.
-
Przepraszam, dokończ babuniu
Żyrawo, zanim co. -
Zanim stanie się to co ma się
stać- uśmiechnęła się przekornie półgębkiem.
Jakże on nie
lubił, gdy mówiła zagadkami, ale cóż…taka już
była ta Żyrawa.
* *
*
Lata mijały,
Miłowój był już dorosłym wojownikiem, a Ładoga …starą
panną. Matka młodej niewiasty płakała nad jej losem, ale stara
Żyrawa nalegała by wciąż zwlekać ze swatami. Samej
zainteresowanej zaś wcale żal nie było choć ludzie jak to ludzie
gadali, oj jak gadali. Miłowój zaś by zagłuszyć myśli o
niej oddał się bez reszty polowaniom i ćwiczeniu sztuki wojennej.
Nie spotykali się już nad rzeką, nie rozprawiali o wszystkim i o
niczym a młodzieńcze wizje skrzydeł i innego, lepszego świata
odpłynęły w niepamięć zagłuszone przez szarą codzienność.
Plemię ich bowiem nękał wygłodzony niedźwiedź rozszarpujący
niewiasty udające się po jagody w puszczę. Z początku ludzie
myśleli, że narażają się tańcującym po borze wiłom, lecz
kiedyś jedna z kobiet zdołała zbiec niedźwiedziowi nim ten
rozszarpał jej ciało na strzępy i śmiertelnie poraniona dotrzeć
cudem jakowymś do osady. Tam przed śmiercią zdążyła wyjawić
Starszemu prawdziwy powód zaginięcia niewiast. Starszy zwołał
więc wiec, a ów wybrał dwudziestu najdzielniejszych mężów,
którzy to mieli zasadzić się w puszczy na złowrogiego
zwierza. Wśród mężów owych był i Miłowój.
-
Syneczku, poniechaj, poproszę
Starszego by wysłał kogo innego miast ciebie- prosiła matka.
Pamiętała doskonale słowa starej wiedźmy przy narodzinach jej
syna i swą przysięgę, że uchroni go przed przepowiedzianym przez
staruchę losem. -
Kiedy ja pragnę iść na
niedźwiedzia matko, pragnę jak niczego na świecie- tłumaczył
młody wojownik- Jeśli go pokonam zdobędę sławę i będziesz ze
mnie dumna, jeśli nie zginę z honorem. – westchnął ciężko- A
właśnie śmierci najbardziej szukam i pragnę, za nią najbardziej
tęsknię- dodał półgłosem, tak by tego już matka nie
usłyszała. -
Zabraniam – matka była
stanowcza. -
Nie możesz- odparł nie mniej
stanowczo syn po czym zarzucił na plecy łuk, oszczep chwycił w
dłoń i wyszedł z izby.
Niemłoda już kmiecina ukryła twarz w
dłoniach.
-
Synku mój synku, czemu to
czynisz matce która cię w bólach rodziła… Miej go
Łado w swojej opiece, Swarożycu zaświeć słońce nad jego drogą.
* *
*
Dwudziestu mężów z oszczepami
w dłoniach i zarzuconymi na plecy łukami przedzierało się przez
knieje. Mroczna , prastara puszcza nigdy nie była przyjazna ludziom.
Na każdym kroku przeca czaiło się licho czy dziki zwierz. Oni szli
jednak z uniesionymi głowami i bez lęku. Wiec ich wybrał, a to
znaczyło że są najpotężniejsi i najmężniejsi, nie wolno im
było się bać, nie wolno było zawieść plemienia.
Miłowój szedł nieco z tyłu, z
dala od innych. Wciąż czuł się wyobcowany i odmienny, to jedno
się nie zmieniło od czasów gdy z Ładogą przesiadywali nad
brzegami Wistuli. Starzy szanowali go za odwagę, męstwo i sztukę
władania bronią, jednak młodzi nadal naigrywali się z jego
białych włosów, marzycielskiej natury i nieprzystosowania do
zwykłego codziennego życia w społeczności. Szedł żwawym krokiem
przed siebie gotów na wszystko co go w puszczy spotkać może.
Nagle usłyszał wśród krzewów jeżyn szelest.
Przystanął na chwilę by sprawdzić cóż go czyni. Rozchylił
gałęzie i zajrzał między krzaki, lecz nie znalazł tam ani żywego
ducha. Długo jeszcze szukał wzrokiem przyczyny niedawnego szelestu,
na próżno, takowej dostrzec żadnym sposobem nie mógł.
Machnął więc ręką niedbale i postanowił ruszyć dalej. Okazało
się jednak iż zmarnotrawił czasu o wiele więcej niż mu się
wydawało, gdyż nawet jego wybitnie bystry wzrok nie mógł
dostrzec nigdzie na przedzie towarzyszy wyprawy. Westchnął zatem i
postanowił iść po ich świeżych jeszcze tropach. Przyspieszył
kroku z nadzieją, że uda mu się ich dogonić. Gdy słońce poczęło
chylić się już ku zachodowi pogrzebał jednak wszelkie nadzieje.
Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Ślady zdążyły się zatrzeć, a
on został sam przed nocą pośrodku niezmierzonego boru. Nawet jego
mężne serce zadrżało na tę myśl. Usiadł więc pod drzewem i
począł myśleć nad tym, co zrobić teraz byłoby najroztropniej.
-
Czym się trapisz Arakielu
Arunhlasen – usłyszał za sobą męski głos.
Obrócił
się gwałtownie. Za jego plecami stał siwy starzec wspierając się
na sękatym kiju.
-
Czemu nazywasz mnie tym imieniem,
przyjacielu?- spytał zdumiony wojownik.
Staruszek
uśmiechnął się tylko pod nosem.
-
Czym się trapisz ?- powtórzył.
-
Wyruszyłem zapolować na
niedźwiedzia, który nęka moje plemię i szarpie nasze
niewiasty – odparł Miłowój- ale zgubiłem moich
towarzyszy. -
Zapoluj więc sam. Większą sławę
zdobędziesz jeśli ubijesz zwierza w pojedynkę, nieprawdaż? -
Ano prawda. Dziękuję ci
przyjacielu za dobrą radę.
Chciał powiedzieć coś jeszcze lecz
słowa uwięzły mu w gardle. Nie było przed nim już sędziwego
starca, wpatrywał się w niego za to olbrzymi, brunatny niedźwiedź.
Miłowój stanął w pozycji gotowości do boju. Ścisnął
mocniej oszczep w dłoni. W mgnieniu oka zwierz jednak skoczył na
niego przywalając go ogromnym cielskiem, przyciskając do podłoża,
wytrącając przy tym broń z dłoni i łamiąc wiszący u pleców
łuk. Agresor zwalił się przy tym wyjątkowo niefortunnie na prawą
rękę mężczyzny. Słychać było szczęk łamanej kości. Pazurami
niedźwiedź począł szarpać klatkę piersiową półprzytomnego
z bólu Miłowoja. Wojownik poczuł, że upragniona śmierć
zagląda mu w oczy. Czekał… Jego powieki powoli opadły.
Znalazł się w dziwnym wnętrzu,
zupełnie nie podobnym do drewnianych chat, jedynych pomieszczeń
zamkniętych jakie znał, a jednak dziwnie znajomym. Na środku
pomieszczenia leżał potężny kamień, na nim dwa wypełnione
czerwoną cieczą kielichy i dwa złote pierścienie, za kamieniem
stał pomarszczony, łysy starzec z wyciągniętą przed siebie
dłonią, w której trzymał szkarłatną wstęgę. Po drugiej
stronie kamienia klęczały dwie skrzydlate postacie. Jedna z nich –
czarnowłosa kobieta o białych, lecz przyciętych skrzydłach i
białowłosy mężczyzna o skrzydłach czarnych. Unieśli głowy.
Jego oczom ukazały się znajome twarze. Jego własne oblicze i
piękne białe lico Ładogi.
Otworzył oczy mimo przeszywającego
bólu w całym ciele. Zebrał resztki sił i całą swą silną
wolę. Zdrową nadal lewą ręką zdołał sięgnąć po schowany za
pasem nóż. Szybkim, zdecydowanym ruchem zatopił go aż po
kamienną rękojeść w cielsku zwierzęcia. Niedźwiedź wydał z
siebie przeraźliwy, kaleczący uszy ryk i powalił się w tył
martwy.
Miłowój leżał tak długo
krwawiąc obficie. Czuł, że opuszczają go siły. „Już po
wszystkim”- pomyślał, a nadzieja, którą rozpaliła
niedawna wizja poczęła w jego sercu dogasać „Żegnaj ukochana
Ładogo, żegnaj najmilsza, może wspomnisz mnie kiedyś…” Jego
powieki powoli, bardzo powoli opadały a on sam zaczynał tracić
kontakt z rzeczywistością, nawet bólu zdawał się już nie
czuć, gdy nagle usłyszał za sobą:
-
Patrzcie, to Miłowój! Ubił
niedźwiedzia!
* * *
Obudził się w chacie swego ojca
okryty miękkimi, ciepłymi skórami. Nad nim stała matka
trzymając w dłoni kubek pachnącego ziołami naparu. Za nią Żyrawa
i kilka innych niewiast.
-
Syneczku – matka pochyliła się
nad nim – jestem taka dumna. I tak bardzo cieszę się że żyjesz.
Byłeś już na granicy śmierci, ale babunia Żyrawa cię
odratowała, niech ją bogowie mają w swej opiece. -
To nie ja, ja tylko odrobinę go
wspomogłam- odezwała się stara wiedźma- Ale to on sam. On ma w
sobie ogromną siłę, jakiej nie ma i nigdy nie miał nikt w naszym
plemieniu i…i ma jeszcze coś do spełnienia w tym ciele.
* *
*
Mimo siły o
której mówiła wiedźma, Miłowój długo jeszcze
dochodził do siebie. Mijały tygodnie, a on wciąż był jeszcze
słaby a rany goiły się powoli i dawały o sobie często znać.
Matka pielęgnowała go jak mogła, a Żyrawa znosiła jej ziół.
Pewnego dnia gdy leżał półprzytomny od wysokiej gorączki
złapał za rękę pochylającą się nad nim matkę i wyszeptał:
-
Matko, proszę, poślij po Ładogę.
-
Dobrze syneczku, poślę- odparła
kobieta i wybiegła z izby.
* *
*
Ładoga siedziała
przy kądzieli i przędła podśpiewując. Jak zwykle przy robocie
pogrążona była w marzeniach. Przed oczmi wciąż stał jej
jasnowłosy młodzieniec o oczach niczym bystra rzeka. Snuła swe
kolejne wizje o ich niespodziewanym spotkaniu i wielkiej miłości,
gdy rozległo się stukanie do drzwi jej izby.
-
Wejdź przyjacielu – marszcząc
brwi z niezadowoleniem odparła poirytowana faktem że ktoś śmie
przeszkadzać jej w tak słodkich marzeniach.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich
chłopiec, młodszy brat Miłowoja. Ładoga uniosła brwi.
-
Mój brat ma się bardzo
źle, prosi byś do niego przyszła- powiedział chłopiec. -
Dobrze, przyjdę jak skończę
robotę. Nie mogę teraz przerwać, bo ojcu potrzebne jest nowe
odzienie – odparła na odczepnego siląc się na uprzejmość.
* *
*
Mijały godziny a
Ładoga nie pojawiała się. Miłowój czuł się coraz gorzej,
złe samopoczucie potęgowało bowiem strapienie i rozczarowanie,
wciąż jednak wierzył, że ona przyjdzie, że już do niego idzie
tylko zatrzymał ją jakiś niezaplanowany zbieg okoliczności. Matka
prosiła by zapomniał, tłumaczyła, że jeśli dotąd nie przyszła,
widocznie nie może lub nie chce się zjawić. On jednak wciąż
powtarzał, że to niemożliwe, że nie zostawiłaby go w potrzebie.
Matka wzdychała tylko ciężko, a łzy cisnęły jej się do oczu z
żalu nad synem. W końcu, gdy dzień chylił się już ku końcowi
Miłowój stracił nadzieję. Fakt był faktem- Ładoga nie
przyszła, nic dla niej nie znaczył.
-
Przeklęty niedźwiedź, powinien
był mnie wtedy rozszarpać- klął pod nosem, gdy myślał że
matka nie słyszy. Ona jednak usłyszała. Powzięła decyzję.
Cokolwiek myśli o tym Żyrawa wyswata syna z Ładogą choćby i
wbrew jej woli.
* * *
Następnego dnia skoro świt kmiecina
wybrała się odświętnie odziana do Starszego. Gdy ten otworzył
jej drzwi rzekła:
-Witaj czcigodny Starszy. Przychodzę
do ciebie w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Chodzi tu o szczęście
a może i życie mego pierworodnego.
-
Czym mogę ci służyć
niewiasto?- spytał łagodnie Starszy wprowadzając kobietę do
izby. Wskazał jej stołek i sowicie polał najlepszego miodu jaki
posiadał. -
Syn mój cierpi straszliwie
z powodu wnuczki twojej. -
Cóż mu uczyniła moja
mała?- starzec uniósł brwi. -
On kocha ją jak nikogo na
świecie, wszystko poświęciłby dla niej, lecz jest jej obojętny,
nie przyszła nawet gdy leżał w gorączce wzywając ją, tęskniąc
i wierząc że się zjawi, choć przecież obiecała. -
To smutne zaiste – Starszy
opuścił głowę na znak współczucia – lecz cóż
ja mogę na to poradzić, nie odmienię przecież jej serca. -
Czcigodny Starszy, wiem że serce
twe pełne litości i miłosierdzia, ulituj się nad mym dzieckiem,
oddaj mu ją za żonę.
Starszy milczał
długo wpatrując się w palenisko. Wreszcie spojrzał na kobietę
pełnymi zrozumienia i współczucia oczyma.
-
Wierz mi, że ubolewam nad
zranionym sercem twego syna i chętnie wynagrodziłbym mu
cierpienia, jednak prawdą starszą niż ten świat jest, że nie da
się nikogo zmusić do miłości. -
Jesteśmy zamożnymi kmieciami,
powiedz, czego od nas żądasz, jestem gotowa dać ci tyle krów
i zboża ile tylko zapragniesz. -
Nie trzeba mi krów ani
zboża. Winienem poczuć się teraz urażony, przebaczę ci jednak,
gdyż wiem, że robisz to z miłości do dziecka. Dobra z ciebie i
kochająca matka, a za to nie można nikogo winić ni karać.
Wnuczki jednak nie oddam mężczyźnie, którego ona nie chce.Kmiecina zapłonęła na to gniewem
tak silnym, że musiała skupić całą swą wolę, by nie rzucić
się na Starszego z pięściami. Wstała i energicznym krokiem
skierowała się do wyjścia bez słowa pożegnania. W progu
odwróciła się jeszcze i wycedziła przez zęby: -
Pożałujesz tego Starszy,
pożałuje twoja niegodziwa wnuczka, pożałujecie wszyscy, klnę
się na Swaroga, na Swarożyca, na Dadźboga, na Świętowita, na
Ładę i Niję, że pożałujecie.
Po tych słowach wyszła trzaskając
drzwiami tak silnie iż omal nie wypadły, gdyż niewiasta była
potężnej postury.
Starszy usiadł na powrót na
stołku i spojrzał w palenisko.
-
Niech się stanie, co ma się
stać, wybaczcie bogowie i wybaczcie bracia mnie staremu.
* * *
-
Wasza Ekscelencjo- piszczał
przygarbiony oddzwierny- przed wschodem słońca przybył do nas
słowiański posłaniec znad Wistuli, z osady niedaleko grodu. -
Jakież wieści przyniósł
– biskup ziewnął przeciągle -
Donosi w imieniu pewnej mieszkanki
osady, żony zamożnego kmiecia, że lud ów szykuje zasadzkę
na nasz gród, gdyż w swym pogaństwie nienawidzi pana
naszego i pragnie wybić do nogi wszystkie sługi baranka. -
Hmmm…- biskup udał zamyślenie,
co bardziej inteligentny, czego o oddzwiernym powiedzieć nie można
było, zauważyłby jednak znudzenie w jego głosie i postawie. -
A lud ów pogański słynie
pono z najwaleczniejszych, najmężniejszych i najgorliwszych
wojowników w tamtej części świata. -
Wysłać tam więc godziwą armię
na czele z kapitanem von Schlissen. -
Jak wasza Ekscelencja rozkaże.
Niezwłocznie powiadomię kapitana. Kiedy armia ma wyruszyć? -
Nazajutrz.
-
Życzenie waszej ekscelencji jest
dla mnie rozkazem.
Przygarbiony człowieczek bijąc co i
rusz ukłony niemal po samą ziemię wycofał się za drzwi.
* * *
Osada była pogrążona w błogim śnie.
Spokojnie spał i Starszy. Wtem zbudziły go krzyki, płacz i lament.
Otworzył oczy i wnet poczuł zapach spalenizny. Wyjrzał przed
chatę. Bez mała połowa chat płonęła żywym ogniem. Ludzie
próbowali ugasić to co dało się jeszcze ratować, kobiety
lamentowały przeraźliwie.
-
Dokonało się- wyszeptał
Starszy.
-
Chrześcijanie- powtarzali tu i
ówdzie ludzie klnąc przy tym plugawie i wznosząc ręce ku
niebiosom o łaskę od bogów prosząc.
Starszy ze łzami
w oczach spoglądał na pogorzelisko. Nagle przed nim na wysokim
białym koniu pojawił się odziany w lśniącą zbroję mąż z
mieczem u pasa. Zatrzymał się tuż przed Starszym, zdjął hełm,
potrząsnął głową, a po ramionach i plecach rozsypały się jasne
długie włosy. Spojrzał na starca przeszywającym na wylot, surowym
wzrokiem jasnobłękitnych oczu.
-
Witaj przyjacielu- rzekł Starszy.
-
Witaj. To ty jesteś tu wodzem?
-
Tak, jam jest.
-
Jestem kapitan Michał von
Schlissen, porzybywam w imieniu jego ekscelencji biskupa. Jego
świętobliwość wypowiada wam wojnę, bądźcie gotowi jutro przed
wieczorem w wąwozie. – to rzekłszy młody kapitan rzucił pod
stopy Starszego kolczą rękawicę. -
Idźcie skądeście przyszli-
odparł niewzruszony, spokojnym i łagodnym głosem Starszy. -
Tchórz- wycedził przez
zęby kapitan i jednym sprawnym ruchem zatopił miecz w piersi
starca, po czym zawrócił konia w kierunku wąwozu.
* * *
Tego samego ranka jeszcze matka
Miłowoja złożyła wizytę ojcu Ładogi, który teraz był
nowym Starszym po śmierci swego ojca.
-
Czcigodny Starszy- rzekła-
Potrafię uchronić osadę przed wojną z chrześcijanami. -
Doprawdy?- świeżo upieczony
Starszy uniósł brwi. -
Mogę porozmawiać z kapitanem
Michałem, by zarządził odwrót, jakim sposobem to już moja
rzecz. -
Niech bogowie mają cię w swej
opiece niewiasto. Zginął już mój ojciec, nie potrzeba nam
więcej ofiar. Idź więc do niego i pomów z nim
niezwłocznie. -
Jednak w zamian chciałabym cię o
coś prosić czcigodny Starszy. -
Czego pragniesz niewiasto? Cóż
mogę dla ciebie uczynić? -
Oddaj swą córkę za żonę
memu pierworodnemu a spełnię mą obietnicę, chrześcijanie nie
będą nas już gnębić. Wcześniej już prosiłam o to twego ojca,
lecz ten mi odmówił. -
Zrobiłbym wszystko czego
zapragniesz za wolność mego ludu, tego jednak nie mogę uczynić,
nie wolno mi sprzeciwić się woli mego ojca. -
Jak sobie życzysz Starszy-
wycedziła z wściekłością kobieta i ponownie wyszła z domu
Starszego trzaskając drzwiami i złorzecząc.
* * *
Bitwy trwały już trzeci tydzień i
końca nie było widać. Z początku zwycięstwa odnosili
przewyższający chrześcijan sprytem Słowianie, jednak od jakiegoś
czasu dzięki sile ciężkozbrojnych wojsk i pomysłowej taktyce
kapitana von Schlissen na prowadzenie wysunęli się najeźdźcy. Na
pamiątkę nękającego niegdyś osadę zwierza i jako, że był to
mąż potężnej budowy kapitan Michał von Schlissen otrzymał wśród
Wiślan przydomek Niedźwiedzia. Straty ludu znad Wistuli były coraz
większe z każdą kolejną bitwą, ginęli nawet najmężniejsi
wojownicy. Prawdę mówiąc rycerze Chrystusa mieli już
ostateczne zwycięstwo w ręku. Wtedy to starszy podjął desperacką
decyzję.
-
Oddam córkę twemu synowi,
tylko odwiedź od nas nieszczęście- rzekł do kmieciny sąsiadki-
Sprzeciwię się woli ojca, lecz niech mi bogowie wybaczą, jestem
winien to memu ludowi, nie mogę patrzeć jak giną nasi rodacy.
-
Tak więc postanowione Starszy-
niewiasta zatarła ręce z radości- zrękowiny odbędą się dziś
wieczorem, ja zaś jutro z rana namówię Niedźwiedzia do
odwrotu.
Podali sobie
dłonie po czym kobieta wyszła prędko obwieścić radosną nowinę
strapionemu wciąż synowi.
* *
*
Matka weszła do izby w której
Miłowój czyścił oręż przed kolejną bitwą.
-
Syneczku, ostaw to, szykuj się na
dziś wieczór. -
A cóż ma się dzisiejszego
wieczoru wydarzyć matko?- beznamiętnie zapytał młody wojownik. -
Twoje zrękowiny.
Jego oczy zapłonęły gniewem,
wypuścił z rąk broń.
-
A to niby z kim i czemu za moimi
plecami? -
Z córką Starszego, Ładogą.
Miłowój stanął jak wryty.
Przez chwilę był zbyt oszołomiony by wyrzec choć słowo. Gdy
odzyskał język w gębie zapytał drżącym głosem:
-
Zgodziła się? Zechciała mnie?
-
Tak syneczku, zechciała- zwinnie
zełgała matka.
Miłowój nie posiadając się z
radości wziął matkę w ramiona i ucałował.
* * *
Ojciec zaciągnął siłą wzbraniającą
się nadal Ładogę do domu rodziców Miłowoja. Zrezygnowana
dziewka zaś powzięła decyzję. Wreszcie poszła za ojcem udając
uległą córkę a w ciszy własnych myśli knując plan.
Zrękowiny przebiegły jak się należy,
Miłowój ofiarował Ładodze prócz kosztownego
pierścienia z czerwonym kamieniem w kształcie serca piękną białą
różę. Niewysłowiona była jego radość, gdy przyjęła
dary. W radości swej nie zwrócił nawet uwagi na to z jaką
niechęcią i jak skwapliwie to uczyniła.
Gdy późną nocą wraz z rodziną
Ładoga powróciła do chaty nie poszła spać ale czekała
cierpliwie aż wszyscy usną. Gdy cały dom pogrążony był już we
śnie cichcem wymknęła się i pobiegła w stronę wąwozu.
Zapragnęła zemsty na rodzinie swej i rodakach za to, że chcieli
wydać ją za mąż wbrew jej woli. Osłabła od długiego biegu
stanęła wreszcie przy wąwozie przed namiotami najeźdźców.
Gdy ujrzały ją straże chciały
spętać ją i wziąć w niewolę, jednak ona rzekła im:
-
Przybywam z posłannictwem do
kapitana von Schlissen. Pozwólcie mi z nim pomówić, a
nie pożałujecie.
Wartownicy uwierzyli niewieście i
poprowadzili ją do kapitana. Gdy weszła do jego namiotu oniemiała.
Siedział przed nią bardzo młody mężczyzna o jasnych lśniących
włosach i oczach błękitnych jak bystry nurt rzeki. On takoż
wpatrywał się w nią z otwartymi ustami słowa wyrzec nie mogąc.
Wreszcie Ładoga przerwała milczenie.
-
Przybywam do ciebie przyjacielu
jako sojusznik nie wróg. Wojujesz z mymi rodakami na których
pragnę zemsty, gdyż chcieli wydać mnie za mężczyznę którego
nie kocham. Znam ich czułe punkty i wiem jak ich pokonać, mogę
bardzo ci się przydać. Jeśli mi zaufasz zwyciężysz już w
najbliższej bitwie wybijając ich do nogi.
-
Jakże mógłbym nie zaufać
tak uroczej pani, a zemsta twa, różo drogocenna jest i
zemstą moją. – kapitan podszedł do Ładogi, pokłonił się jej
nisko i ucałował jej dłoń. Serce kobiety zabiło mocniej.- Ja
Michał von Schlissen sługa twój uniżony od dziś jestem na
twe rozkazy.
Rozmawiali długo jeszcze tej nocy a
miłość między nimi kwitła jak kwiat paproci w noc Kupały.
-
Michale, najdroższy jak to
możliwe, że w końcu cię odnalazłam, po tylu latach oczekiwania?
– spytała nagle Słowianka. -
Jakiego oczekiwania?- kapitan
uniósł ze zdziwieniem brew. -
Śniłam o tobie wiele lat temu,
od tamtej pory nie chciałam innego, czekałam tylko na ciebie,
wierzyłam, że cię odnajdę. -
To niesamowite!- wykrzyknął
Niedźwiedź- ja także śniłem o tobie od dawna. Tyle że w moim
śnie miałaś piękne skrzydła, szkoda że podcięte.
Siedzieli chwilę jeszcze wtuleni w
siebie bez słowa kontemplując to o czym nawzajem od siebie się
dowiedzieli po czym ich usta złączyły się w namiętnym pocałunku.
* *
*
Nad ranem do namiotu kapitana wszedł
wartownik.
-
Jakaś niewiasta do ciebie, panie-
rzekł. -
Pewnie po mnie przyszli,
zauważyli, że zniknęłam i wytropili mnie- jęknęła Ładoga. -
Schroń się za parawanem, a
będziesz bezpieczna, nie pozwolę mi ciebie odebrać- rzekł
kapitan i ucałował ją. Ona zaś czmychnęła za stojący w kącie
parawan. -
Wprowadzić- zakomenderował
kapitan Michał. -
Tak jest- rzekł strażnik i
wyszedł z namiotu.
Po chwili w rezydencji wodza
chrześcijan pojawiła się tęga kmiecina.
-
Czym mogę ci służyć
białogłowo? – zapytał spokojnym głosem Niedźwiedź. -
Przychodzę do ciebie kapitanie
von Schlissen, by wyjawić ci prawdę. Lud mój nie miał
nigdy zamiaru wystąpić przeciw twojemu. To ja wysłałam posła do
waszego biskupa, by zemścić się na dawnym Starszym za to że nie
chciał oddać swej wnuczki memu synowi. Haniebnie postąpiłam,
lecz wiedziona miłością do dziecka. Nie mogłam dłużej patrzeć
spokojnie jak mój syn cierpi przez tę kobietę. Uknułam
więc spisek. Teraz gdy nowy Starszy oddał ją i są już po
zrękowinach obiecałam mu, że pomówię z tobą byś wycofał
swe wojska z naszych ziem i więcej nas nie nękał. Prawdą jest że
lud mój ci nie zawinił, proszę przeto, ostaw nas w spokoju.
Ładoga za parawanem kipiała aż ze
złości. Ostatkiem sił powstrzymała się by nie wyskoczyć z
ukrycia i nie rzucić się na niedoszłą teściową.
Kapitan zaś zamyślił się głęboko.
Oczy jego pełne były smutku i rozżalenia. Długo siedział tak
bijąc się z własnymi myślami, gdy w końcu przemówił.
-
Żal mi ciebie niewiasto, gdyż
uczyniłaś karygodnie, lecz z miłości macierzyńskiej, za którą
karać nie można. Żal mi twego syna, gdyż z tego co mówisz
musi niezmiernie ową kobietę kochać. Powinnaś jednak wiedzieć,
że jeśli ona mu nie sprzyja, to i podstępem i siłą sprzyjać
nie będzie, nie da się nikogo zmusić do miłości. Żal mi
wreszcie twego ludu gdyż nie zawinił, a wojowie wasi dzielni giną,
kobiety wdowami się stają a dzieci sierotami. Nie proszę cię o
wybaczenie, gdyż wiem, że zbyt wiele złego wam uczyniłem i o
nazbyt wiele bym prosił. Niech mi jednak wybaczy bóg
wszechmocny, gdyż jego miłosierdzie jest wielkie, nie mogę jednak
wycofać mych armii. Czynię to z ciężkim sercem i wielkim bólem,
jednak jestem żołnierzem i dla mnie rozkaz jest rozkazem.
Ściągnąłbym na siebie hańbę gdybym go złamał i nie miałbym
już dokąd wracać. Przeto ulec twej prośbie nie mogę choć
chciałbym bardzo. Jego ekscelencja rozkazał wybić do nogi, ja
sługa jego uczynić muszę.
Po tych słowach kapitan ukrył twarz w
dłoniach. Siedział tak długo strapiony wielce, a niewiasta
przerażona stała przed nim drżącymi dłońmi miętosząc
odzienie. Wreszcie Michał von Schlissen zdobył się na odprawiający
gest dłonią w jej kierunku. Drżąc na całym ciele i myśląc co
też powiedzieć Starszemu wyszła.
* * *
Starszy siedział spoglądając w
palenisko. Niecierpliwił się już, gdyż kmieciny jak nie było tak
nie ma. Wreszcie drzwi skrzypnęły i tęga niewiasta wtoczyła się
do izby. Drżała na całym ciele a w jej oczach malowało się
przerażenie. Wyjawiła Starszemu całą prawdę i padła przed nim
na kolana wybaczenia upraszając.
-
Dopuściłaś się czynu
haniebnego, oszukałaś mnie, zdradziłaś swoje plemię, przez
ciebie lud twój ginie, jednak wiem, że nie ma nic na świecie
czego matka nie uczyniłaby dla swego dziecka. Ja sam żałuję
bardzo i pluję sobie w twarz, że sprzedałem córkę. Ceną
było życie wielu ludzi, lecz żadna cena nie jest warta rodzonego
dziecka. Zrozumiałem to zbyt późno. Sprawa twoja jest
wielce sporna, toteż o twym losie zadecyduje wiec. Zrękowin
naszych dzieci odwołać już nie można, miejmy więc nadzieję, że
choć młodzi będą jednak mimo wszystko szczęśliwi. Może stanie
się tak, że syn twój swą miłością rozgrzeje serce mej
córki a w ten czas i ona go pokocha…Oby…
* * *
Tymczasem w namiocie kapitana Ładoga
prosiła Michała, by jednak choć dla niej wycofał armie.
-
Dla ciebie poświęciłbym
wszystko i jeśli zechcesz skazać mnie na hańbę i śmierć lub
wygnanie za złamanie rozkazu, niech i tak będzie- mówił
kapitan ze łzami w oczach – jednak błagam cię, jeśli mnie
kochasz nie czyń tego.
Ładoga długi czas siedziała w
milczeniu wylewając łzy i zastanawiając się co począć. Michał
zaś patrzał w jej oczy przerażonym, błagalnym wzrokiem. Miała
teraz wybierać między całym swoim plemieniem i rodziną a tym,
którego kochała najbardziej na świecie. Cóż…rodziny
nigdy nie traktowała jak swoich bliskich, zawsze czuła że do nich
nie należy, kochała naprawdę tylko dziadka, gdyż był to człek
niezwykłej mądrości, ale jego już nie było. Do plemienia też
nigdy tak naprawdę nie należała, zawsze czuła się obca, czuła
że tam nie pasuje, a ludzie od dziecka naigrywali się z jej
czarnych jak smoła włosów, niejednokrotnie nazywając
bękartem, z jej wizji i marzeń, z jej staropanieństwa. A
Michał…był gotów nawet śmierć dla niej ponieść gdy
zażąda tego, zawsze czuła odkąd go ujrzała we śnie, że to
właśnie do niego od dawna należy, nie potrafi go skrzywdzić, bez
niego jej życie straci sens. Teraz już wiedziała, że poświęci
dla niego wszystko i wszystkich. Podjęła decyzję.
Podeszła do niego i ujęła jego
dłonie w swoje.
-
Dla ciebie poświęcę ich
wszystkich, ciebie nie potrafię poświęcić, to moja decyzja,
jestem wolna, zawsze byłam i oto moja decyzja, wypełnij swe
rozkazy a potem zabierz mnie z sobą do twego domu. Pamiętaj
jednak, nie wolno ci mnie nigdy w żaden sposób zniewolić,
do niczego przymusić. -
Nigdy tego nie uczynię. Jesteś
wolna a jam strażnikiem wolności twojej.
* * *
Gdy słońce dochodziło już centrum
niebios Miłowój, szczęśliwy jak nigdy przedtem szykował
się do bitwy. On nie znał prawdy, gdyby ją znał nie przeżyłby
tego. Wszystko pozostało między jego matką a Starszym.
Przynajmniej do dnia wiecu jeśli wojnę zwyciężą Słowianie. Choć
szanse na to były mniej niż marne. Wojownik wybrał się więc do
narzeczonej, by zaplotła mu warkocze, które miały dać mu
szczęście w boju. Gdy wszedł do jej izdebki zbladł. Ładogi nie
było ni śladu. Na podłodze leżała tylko zwiędnięta, rozdeptana
biała róża, a obok niej porzucony pierścień. Wokół
jego serca zacisnęła się w jednej chwili ciasna obręcz. Z trudem
powstrzymując łzy , ze ściśniętym rozpaczą sercem ukląkł i
podniósł zrękowinowy podarek. Serce z czerwonego kamienia
było pęknięte wpół…tak jak serce Miłowoja. Rzucił
pierścień w palenisko i wybiegł na podwórzec. Biegnąc jak
szalony prawie potrącił wracającego z pasieki Starszego. Ów
zaskoczony zachowaniem przyszłego zięcia próbował go
zatrzymać, by wywiedzieć się o co chodzi. Daremnie, Miłowój
biegł jak oszalały na oślep, zatrzymał się dopiero nad wodami
Wistuli. Upadł twarzą do ziemii i leżał tam długo po czym wstał
i ruszył w kierunku z którego wojownicy słowiańscy mieli
ruszać na bój. Był już zupełnie spokojny, blady tylko
nienaturalnie i oczy jego były wygasłe i puste.
* * *
Armie ruszyły naprzeciw siebie,
natarły z impetem. Słyszeć się dało szczęk oręża i dzikie
krzyki bojowe wojowników. Polała się pierwsza krew, na
nasiąkniętą posoką ziemię zwalili się ciężko pierwsi polegli.
Przewagę liczebną i siłową mieli chrześcijanie, toteż i oni
triumfowali. Nagle z tłumu wojowników wyłonił się
kędzierzawy, młody Słowianin w lnianej koszulinie uzbrojony w
krótki, stary mieczyk. Oczy chłopca były dzikie, szalone,
jakby był w amoku jakowymś, w bitewnym transie. Przedarł się
przez hordy wroga torując sobie trupami drogę aż do dowódcy.
Natarł z niewyobrażalnym impetem na kapitana von Schlissen. Ów
ledwie zdołał sparować cios. Pogański młodzik wymachiwał swoim
mieczykiem jak kosą, kapitan ledwie się bronił, ledwie trzymał na
nogach, ranny w kilku miejscach resztkami sił powstrzymywał atak.
Na polu bitwy rozległ się nagle przeraźliwy kobiecy krzyk
:Michał!!!! Nie!!!” Ku udeptanej ziemi biegła z rozwianymi
włosami omal nie przewracając się o własne odzienie Ładoga.
Miłowój odpierający ataki
dwóch przeciwników odwrócił się gwałtownie
słysząc jej głos. Wycofał się na bok otępiały. Przystanął.
Spojrzał na nią, potem w stronę w którą biegła.
Spostrzegł dwoje walczących. Słowiańskiego chłopaczka z małym
mieczykiem, w istnym szaleństwie miotającego ciosy i ledwie
trzymającego broń w dłoni, poranionego młodego, potężnego
mężczyznę o jasnych lśniących włosach i błękitnych jak bystre
wody Wistuli oczach. Zamarł. Raz jeszcze omiótł spojrzeniem
biegnącą Ładogę po czym rzucił miecz i pobiegł ile sił w
nogach w tamtą stronę.
Ładoga pędziła jak szalona, po jej
twarzy spływały łzy. Kapitan stracił resztki sił, wypuścił
miecz z rąk i upadł twarzą do ziemi. Szalony chłoptaś z
mieczykiem zamierzył się do ostatecznego ciosu. Ładoga była zbyt
daleko, wiedziała już że nie dobiegnie. „Michał!!!” Jej krzyk
przedarł się nawet przez szczęk zderzającej się broni i jęki
rannych i umierających. Przystanęła bez nadziei i jak otępiała
wpatrywała się w pole walki gdzie mieczyk młodego Słowianina
opuszczał się, niebezpiecznie zbliżał do bezwładnego ciała
kapitana Michała. Ładoga już miała zasłonić oczy dłońmi, by
nie patrzeć na to co stanie się za moment, kiedy spośród
tłumu walczących wypadł wojownik bez broni, o białych włosach
jako jedynych ze słowiańskiego wojska nie zaplecionych w warkocze
i…w ostatniej chwili zasłonił własnym ciałem von Schlissena.
Napastnik gdy otrząsnął się z amoku i zobaczył swój mały
mieczyk zatopiony w ciele współplemieńca z krzykiem począł
uciekać. Ładoga kilkakrotnie zamrugała oczyma po czym rzuciła się
w kierunku Niedźwiedzia, który odzyskawszy właśnie na tyle
sił by się ruszyć, wygrzebał się spod ciała konającego
wybawcy. Ukląkł przy nim i zebrał powracające siły. Wziął
białowłosego Słowianina w ramiona. Ten zaś na moment jeszcze
podniósł powieki i spojrzał głęboko w oczy oszołomionego
kapitana.
-
Jeśli ona wybrała ciebie, jeśli
to ciebie kocha, nie mnie, przysięgam, że odtąd zawsze będę
bronił nie tylko jej ale i ciebie. – wyszeptał zduszonym głosem,
po czym z jego ust chlusnęła krew a powieki opadły.
Kapitan Michał von Schlissen rozpłakał
się jak dziecko w ramię ukochanej, która zdążyła właśnie
dobiec i przytulić go czule.
* *
*
Kapitan dał komendę do odwrotu.
Chrześcijańskie wojska zaczęły wycofywać się. Słowianie jak
jeden mąż stali z pochylonymi głowami nad martwym ciałem
Miłowoja. Wraz z chrześcijanami odchodziła zaś Ładoga. Ona i jej
ukochany Michał, chrześcijański Niedźwiedź szli przytuleni, nie
odwracali się za siebie, oboje chcieli to miejsce zapomnieć, choć
każde z nich z innych powodów.
* * *
-
Nie Michale, nie przyjmę chrztu.
Obiecałeś mi jedno, pamiętasz? Że zawsze pozostanę wolna, że
nigdy nie przymusisz mnie do niczego czego bym nie chciała uczynić. -
Pamiętam i wiedz że moje słowo
nie jest prochem rzuconym na wiatr. Nie chcesz przyjąć chrztu więc
go nie przyjmiesz.
* * *
Przez małe zakratowane okienko lochu
kapitan von Schlissen spoglądał na plac przed katedrą. Dzwony
wybiły południe. Kapitan ukrył twarz w dłoniach, wstrząsnął
nim niepohamowany spazm płaczu. Przez palce odruchowo spojrzał raz
jeszcze na dziedziniec, jego oczy oślepił jasny płomień. Kolana
ugięły się pod nim, osunął się na twardą, zimną posadzkę.
Nie wiedział sam ile czasu minęło gdy z pomiędzy krat do lochu
docierał już swąd spalenizny. „Do zobaczenia znów na
kolejnych kartach losów naszych na padole łez…ukochana
Saulael” wyszeptał niemal bezgłośnie.
* * *
Kapitan ze stoickim spokojem podszedł
do pieńka. Zajrzał w sam środek czerwonego kaptura, tak głęboko
jak nie sięga ludzki wzrok. Spojrzał w oczy katu. Inkwizytor czytał
na głos wyrok „ kapitan Michał von Schlissen krwi szlachetnej,
skazany na ścięcie mieczem za wystąpienie przeciw przysiędze
wierności kościołowi świętemu i przeciw prawom boga najwyższego,
odmówił bowiem przystąpienia do chrztu jego małżonki
Słowianki Ładogi. Niech pan nasz wszechmocny i miłosierny zmiłuje
się nad nim i przebaczy mu jego grzechy a przez śmierć niech
wyjednamy mu odpuszczenie grzechów i życie wieczne u boku
najwyższego. Amen”
Kapitan posłusznie położył głowę
na pieńku i wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą. „Za
Arakiela, za moją Saulael, wybacz mi panie” wyszeptał. Jego
jasnowłosa głowa potoczyła się wprost pod stopy stojącego
nieopodal w asyście znamienitych inkwizytorów biskupa. Jego
ekscelencja już chciał kopnąć niepożądany w tym miejscu łeb,
gdy spostrzegł jak przenikliwie wpatrują się w niego błękitne
jak bystry nurt Wistuli martwe oczy. Odwrócił się i
zwymiotował za siebie.
Paulina Maria “Lorelay” Szymborska–Karcz