Panie doktorze, cierpię
na ciężką depresję. Straciłam sens i chęć do egzystencji. Tak,
można powiedzieć, że wpadłam w marazm. Nie, nie miewam stanów
lękowych, nie słyszę głosów i nie mam halucynacji. Ależ
nie, nie myślę o samobójstwie. Trudno było by się samej
zabić, będąc Śmiercią. Do napadów euforii tym bardziej mi
daleko. Mój problem polega na zupełnie czymś innym. Niechże
pan przestanie zadawać te pytania i po prostu posłucha. Wypaliłam
się zawodowo. Nie odczuwam już satysfakcji z własnej pracy.
Mówiłam już przecież, pracuję jako Śmierć, a pan miał
przestać zadawać pytania i spokojnie mnie wysłuchać. Sens
wszystkiego, co robiłam dotychczas został brutalnie zachwiany.
Nigdy nie spodziewałam się, że cokolwiek mogłoby zakłócić
przebieg mojej działalności, tak przecież harmonijnej,
jednostajnej i spokojnej od zarania dziejów. A jednak. Stało
się. Wczoraj w południe. Przyszłam do pana, bo nie mogę sobie z
tym poradzić. Nie mam pojęcia, co dalej ze sobą począć. Czuję
się zdruzgotana. Hmmm… Skonsternowana to chyba najodpowiedniejsze
określenie. Moment, już mówię co takiego się wydarzyło.
Miał pan słuchać i nie przerywać, prosiłam przecież. Otóż…
Tak się składa, jak zapewne się pan domyśla, wykonuję swoją
pracę odkąd istnieje życie. Zawsze lubiłam tę robotę. Cenię
sobie spokój, a stanowisko Śmierci zapewnia mi go w
zupełności. Tak, właśnie, spokój, harmonię,
jednostajność, czyli to wszystko czego potrzebuję. Nigdy nie
przeszkadzała mi monotonia, lubię wszystko mieć poukładane.
Znaleźć delikwenta, pokazać się, chwilę pogadać, przeprowadzić
na drugą stronę i wracać do siebie. Takie proste, być może
trywialne, ale ja naprawdę byłam przywiązana do takiego trybu
egzystowania. Wszystko, przez miliony lat, było takie samo. Fakt,
świat się zmienia, cywilizacje idą na przód, mentalność,
obyczaje i kultura wraz z nimi. Ludzie jednak się nie zmieniają.
Zawsze popełniali, popełniają i popełniać będą te same błędy.
Odkąd istnieję, zawsze, wszyscy oni bali się mnie. Niezmiennie od
początków ludzkości, towarzyszył im paraliżujący strach
przed śmiercią, przed przemijaniem i niebytem. Tak, dokładnie
wszystkim, co do jednego. Ci, którzy twierdzili, że się mnie
nie boją – kłamali. Za wszelką cenę chcieli zyskać szacunek
innych, przypodobać się uchodząc za twardszych, odważniejszych.
Strach przede mną nie ma jednak nic wspólnego z odwagą, to
tylko kwestia nieumiejętności pogodzenia się z losem. Większość
z nich nigdy tego nie zrozumie. Tak już jest i nie ma co nad tym
dyskutować. Reagują różnie, jęczą, krzyczą, proszą,
błagają, płaczą, trzęsą się, modlą, przeklinają i złorzeczą,
albo zaciskają zęby i zachowują dla siebie swój strach –
ale boją się wszyscy, bez wyjątku. Ludzie boją się nie tyle mnie
samej, co własnej śmiertelnej natury. Dlatego próbują
przedłużać swoje życie na wszelkie możliwe sposoby.
Średniowieczni alchemicy szczycili się nawet, jakoby udało się im
wynaleźć sposób na nieśmiertelność. Bzdura. Wierutna
bzdura, panie doktorze. Nie istnieje taki sposób i nikt nigdy
go nie wymyśli. Nie ma takiej mocy ani alchemia, ani wszystkie
religijne ugrupowania, ani medycyna, ani genetyka, ani żadna z nauk.
Ludzie są śmiertelni. Koniec. Kropka. Fakt niepodważalny. Dogmat.
Przyzwyczaiłam się do takiego stanu rzeczy. Przywykłam do
wzbudzania strachu, niechęci, często nawet nienawiści. Cóż,
taka robota. Jeden jest nauczycielem, inny szewcem, jeszcze inny
lekarzem, a ja jestem Śmiercią. Rutyna? W zasadzie można nazwać
to w ten sposób, ale ja raczej skłaniałabym się ku
zawodowemu spełnieniu. Tak było aż do wczorajszego feralnego
południa. Szłam sobie zwyczajnie, jak każdego dnia i każdej nocy,
w każdej godzinie, minucie i sekundzie, zatłoczoną ulicą
ruchliwego miasta. Pogwizdywałam jakąś zasłyszaną ostatnio
melodyjkę. Zmierzałam w kierunku skrzyżowania ulic, na którym
wedle wszystkich danych, jakie otrzymałam, miał znajdować się
klient. Wszystko szło jak z płatka, jak zwykle zresztą. Kiedy
dotarłam na miejsce, jak zawsze punktualna co do ułamka sekundy,
rzeczywiście tam był. Stał na przejściu. Mężczyzna, wysoki
brunet, lat trzydzieści dwa, kawaler, bezdzietny, z zawodu adwokat,
spokojny, zawsze uprzejmy. Skąd to wiem? Cóż, taka robota.
Śmierć musi wiedzieć takie rzeczy. Jestem profesjonalistką, nigdy
nie poszłabym po klienta, nie zorientowawszy się uprzednio, kim
jest. To się nazywa podejście indywidualne, nie można przecież
traktować przedmiotowo tych, którzy nas utrzymują, prawda
doktorze? Pan powinien wiedzieć o tym najlepiej. Otóż
właśnie ten klient stał się przyczyną mojego obecnego stanu,
zdołał zachwiać w posadach całe moje dotychczasowe wartości,
cały sens mojego istnienia. Jak? Już mówię. Prosiłam, by
mi pan nie przerywał. Otóż, ów mężczyzna wkraczał
właśnie na przejście dla pieszych, gdy dotarłam na miejsce,
dokładnie tak, jak było zaplanowane. Zza zakrętu, również
zgodnie z planem, wyjechała niezrównoważona emocjonalnie
dwudziestoośmioletnia pracownica banku, która właśnie
nakryła męża z sekretarką, we własnej sypialni. Jechała
czerwonym audi, miała prawie dwa i pół promila we krwi.
Wszystko przebiegało prawidłowo. Rozpędzona babeczka wjechała
prosto na zamyślonego adwokata, faceta rzuciło daleko za krawężnik,
ktoś zadzwonił na pogotowie, ktoś inny próbował go
reanimować, a ja stałam tuż nad jego głową i wpatrywałam mu się
głęboko w oczy. I wtedy… wtedy to się stało. Klient patrząc mi
prosto w oczy wybuchł śmiechem. Krew z jego ust prysnęła w twarz
temu, który wykonywał masaż serca. Stałam i… i nie
wiedziałam co robić. To mnie przerosło. Jego śmiech nie był
zwyczajnym, histerycznym śmiechem maskującym strach. Był to
naturalny, swobodny, spontaniczny wybuch, z leciutką nutą ironii,
szyderstwa. Jeszcze gorsze były słowa, jakie wyszeptał do mnie
zaraz po tym, jak kolejny krwotok uciszył jego śmiech. Najgorsza
była zaś niezwykła lekkość i beztroska jego myśli. Ledwie
słyszalnie, bełkotliwie powiedział mi: „Cóż, i tak byłem
senny”.
Z dedykacją i podziękowaniem za inspirację dla Djibrila.
Paulina Maria “Lorelay” Szymborska–Karcz