Joel ziewnął przeciągle. Druga z kolei bezsenna noc dawała się we znaki. Głowa, jak się okazało, już nie tak mocna, jak dawniej, ciążyła niemiłosiernie. Nareszcie udało mu się, zbyć kolejnym nieartykułowanym mruknięciem, wylewne pożegnania Darna. Ładnych parę lat nie widział już tego starego gaduły i pewnie nie zobaczyłby, gdyby nie zwykły przypadek. W pierwszej chwili wspomnienie dawnych, lepszych czasów, gdy obaj najmowali się za psie pieniądze jako zbrojna ochrona czy konwojenci u co zamożniejszych kupców lub innych kapitalistycznych krwiopijców, wywołała nawet uśmiech na twarzy mężczyzny. W miarę nagminnego przedłużania się obiecanej „kolejki z dawnym druhem”, towarzystwo przesadnie życzliwego Darna, który zdawał się milknąć jedynie wtedy, gdy przełykał gorzałkę, stawało się coraz bardziej męczące, nawet biorąc pod uwagę, iż to na jego koszt Joel pił. Konwersacja przerodziła się w naprawdę irytującą, dopiero w momencie, gdy okazało się, że Darn także rzucił dawno w czorty wątpliwą karierę najemnego żołdaka i to bynajmniej z zupełnie innych względów, niż sam Joel. Skubany, ożenił się mianowicie w drugiej połowie żywota. Jakby tego było mało, szczęśliwą wybranką okazała się młoda, niebrzydka wdówka po jednym z byłych zleceniodawców. Ów zaś dokonując swego żywota pozostawił żonie znaczny majątek i dochodowy warsztat rzemieślniczy. Przedsiębiorstwo, ma się rozumieć, z dniem powtórnego zamążpójścia, kobieta przekazała nowemu małżonkowi, gdyż sama nie miała zupełnie głowy do interesu.
Tym sposobem gadatliwy Darn, za dnia kupczył sobie w najlepsze i liczył zyski, nocą zaś korzystał z wdzięków nadobnej żonki. Joel natomiast, niezależnie od pory, samotnie chlał po knajpach, od czasu do czasu uzupełniając fundusze poprzez udział w mało widowiskowych, acz krwawych walkach ulicznych. Szedł teraz przygarbiony, dręczony kacem i po raz pierwszy od dawna zastanawiał się, co dalej. Właśnie. Joel nie był już młody, mimo to jedynym czego zdołał dorobić się w życiu, był źle nastawiony po złamaniu nos, kilka nieładnych blizn i ogólne poczucie bezsensu, towarzyszące mu na każdym kroku. Do szklanki zaglądał bardziej z nudów i samotności, niż fizycznej potrzeby.
„Co dalej? Co dalej?”- powtarzało natrętnie jakieś drażniące echo w głowie byłego najemnika. Mężczyzna zatrzymał się przed oszkloną wystawą któregoś z niewielkich sklepików pełnych tanich błyskotek. Przez chwilę przyglądał się odbitej w szybie twarzy, niegdyś podobno przystojnej. Dziś widział tylko porośniętą tygodniowym zarostem, wykrzywioną bolesnym grymasem, zniszczoną gębę podstarzałego moczymordy. Spoglądał w przepite, zmęczone oczy wodnistej, nieokreślonej barwy. Nie pamiętał już kiedy zniknął z nich intensywnie zielony, łobuzerski błysk, który niegdyś zapewniał mu towarzystwo coraz to nowych dziewcząt, sadowiących z upodobaniem jędrne pośladki na jego kolanach. ”Co dalej? Co dalej?” – kołatało pod obolałą czaszką z każdą chwilą głośniej i wyraźniej. Joel wyprostował się gwałtownie i rąbnął pięścią w mur otaczający sklepową witrynkę.
– Właśnie, kurwa! I co dalej?! – wrzasnął patrząc w oczy swojemu odbiciu.
Oparł czoło o przyjemnie chłodną taflę. Przymknął oczy. Trwał w tej pozycji dłuższą chwilę starając się nie myśleć, jak zawsze gdy nachodziły go niepotrzebne, wybiegające za daleko poza dzień bieżący, rozważania. Nagle zerwał się na dźwięk rozbrzmiewający tuż nad obolałą głową. Świdrujący, rozdzierający krzyk dobiegał z otwartego okna kamienicy, znajdującego się dokładnie nad sklepem z tandetną biżuterią. Przechodził płynnie w nieludzkie wycie, wydawane jakby na jednym oddechu. Joel zmiął w ustach przekleństwo zasłaniając uszy dłońmi. Drażniące tony nie milkły, co więcej, zdawały się wzmagać. Mężczyzna podniósł głowę, chcąc zawołać w stronę okna, by z łaski swojej się przymknięto. O dziwo, w przebłysku logicznego myślenia, uświadomił sobie, że jego głos nie ma szans przebicia się przez szaleńczy wrzask.
– Jakby kogo ze skóry obdzierali… – mruknął zrezygnowany.
***
Wciąż lekko podchmielony Darn brnął wąską uliczką w stronę zakrętu, zaraz za którym stała jego kamienica. W zasadzie akurat ona nie do końca była jego własnością. Jeszcze. Tę część majątku żona zachowała zapisaną na siebie, jemu zaś oddając całkowite prawa do przedsiębiorstwa odziedziczonego po pierwszym mężu nieboszczyku.
Mimo lekkiego szumu w głowie, Darn myślał intensywnie. „Co też wyrosło z tego młodego Joela?”- zadawał sobie po raz kolejny bezsensowne pytanie. Zawsze nazywał Joela „młodym”, mimo, że dzieliło ich w rzeczywistości pięć, góra siedem lat różnicy. Joel, jakiego znał, miał branie u dziewek, twarde łapsko i głowę. Przede wszystkim jednak posiadał coś, czego Darn po cichu zawsze mu zazdrościł – pewien swoisty wdzięk, pełne młodzieńczego uroku spojrzenie, zielonych, roześmianych oczu. A teraz? Teraz był zgarbiony, niedomyty, zgorzkniały i smutny. Śmierdział gorzelnią i emanował pustką. Nade wszystko „młody” Joel był jednak samotny i stary. Darn liczył sobie więcej przeżytych lat, lecz to Joel był stary, zniszczony i zmęczony życiem pozbawionym sensu i celu. „Szkoda chłopaka…” – myślał kiwając sobie głową potakująco, w rytm stawianych leniwie kroków – „Oj, szkoda…”
– Panie, weźcie dla córki – usłyszał nagle tuż nad uchem czując jednocześnie, jak odbija się od czyjegoś pokaźnego brzucha, a w nozdrza wdziera mu się ostry zapach tabaki.
Już miał protestować, tłumacząc, że nie ma córki, kiedy gruby jegomość wepchnąwszy mu do rąk zawiniątko, okręcił się na pięcie i machając połami płaszcza przed nosem zdębiałego Darna, znikł w tłumie.
– Hej, panie! Coście… – próbował zawołać za nieznajomym, zdając sobie jednak sprawę z bezcelowości tego kroku. Zamilkł machnąwszy ręką z rezygnacją.
***
Abigail klęczała u stóp kołyski, miętosząc w palcach szaro-bury skrawek materiału. Krzyczała. Nie czuła chłodu ciągnącego od otwartego na oścież okna, ani delikatnych muśnięć, tańczącej na wietrze firanki, obijającej się miarowo o jej mokry, gorący policzek. Z rozpaczliwym jękiem wypuściła z drżących dłoni szmatę. Porcelanowa twarz lalki roztrzaskała się upadając na kamienną posadzkę. Odgłosowi tłuczonego tworzywa towarzyszył spazmatyczny szloch kobiety.
Paulina Maria “Lorelay” Szymborska–Karcz