Wciąż zatapiam się w tych
niezwykłych oczach coraz głębiej i głębiej. A może on
rzeczywiście był bogiem? Nie… bogowie się nie boją. Czy bóg
dałby się zabić tak po prostu, w najpodlejszy sposób? To
takie… nie-boskie.
Oczy nieokreślonej barwy wciągają
mnie, jak spirala, jak wir, jak…
Już mnie nie ma. Przyglądam mu się
oczyma Jana. Tego siedzącego najbliżej, apostoła o pięknej,
niemal kobiecej twarzy. Patrzę z uwielbieniem i czcią na męskie,
silne dłonie łamiące chleb. Chcę, by mnie dotykały, pieściły.
Nie rozumiem nic, z tego co mówi. Zdrada? Śmierć? Ech…
lepiej mnie pocałuj!
Siedzę już w innym miejscu. Patrzę
oczami Piotra. Co, on u licha…? Słowa przyjaciela nie mieszczą
się w moim prostym, chłopskim rozumie, nie pasują do racjonalnego
spojrzenia na świat. Zwariował!
Obraz przed oczami wymyka się spod
kontroli, zachodzi mgłą. Spoglądam teraz przerażonym, nic nie
rozumiejącym wzrokiem Mateusza. W moim konkretnym, do bólu
ścisłym umyśle, przystosowanym do obliczeń i kalkulacji zysków
i strat, panuje chaos. Staram się go ogarnąć. Ściągnąwszy brwi
wpatruję się w tego, który mnie wyrwał od ludzkiej
nienawiści, od zemsty dłużników, którym bez litości
wydzierałem to, co należne cezarowi. To dzięki niemu udało mi się
stamtąd uciec. Trzymam się go, bo tak jest najbezpieczniej. Tak mi
się przynajmniej wydawało. Do dzisiaj… Co on wygaduje, u licha? W
co on się pakuje? W co pcha mnie, nas wszystkich?
Już się nie boję. Mateusz zniknął.
Ja, Tomasz, zaciskam dłonie na krawędziach ławy. Paznokcie wbijają
się w drewno, kolana drżą. Chcę zerwać się, krzyknąć, że
pójdę z nim, choćby i na śmierć. Nie zostawię go samego!
Zbieram siły, by wykrzyczeć mu to prosto w twarz. Podnoszę się.
Poruszam ustami. Wydobyć z siebie głos, pod jego karcącym
spojrzeniem, nie jest łatwo. Tak, on patrzy wprost na mnie, niemal
błagalnie. Kręci głową z dezaprobatą. Zatrzymuje mnie dyskretnym
gestem. Opadam zrezygnowany na miejsce. On nie chce… Gardzi moją
wiernością, a ja oddałbym za niego życie. Niewdzięcznik.
Gorzki żal Tomasza przemija, jak
wcześniej jego zapalczywość. Ja już nie jestem Tomaszem. Jestem
Jakubem. Ciskam pioruny z płonących oczu, osadzonych głęboko w
poczerwieniałej ze wzburzenia twarzy. Nie bez przyczyny zwał mnie
Synem Gromu. Wzbiera we mnie gniew. On spokojnei łamie chleb, unosi
kielicha, a we mnie gotują się wnętrzności. Nie wytrzymam.
Wybuchnę. Czuję to. Jeszcze chwila i nie powstrzymam się. Gniew
przejmie kontrolę. Nie ważne przeciw komu go skieruję. Za chwilę
nic nie będzie ważne.
Jestem już spokojny. Ja, Andrzej.
Spokojny i rozczarowany. Piotr tak mu ufał, tak kochał. Pokładał
takie nadzieje w tym proroku. Mnie było wszystko jedno. Poszedłem
za bratem. Nie umiałbym opuścić jedynego krewnego, jaki został mi
po śmierci rodziców. Byłem młody. Nie poradziłbym sobie
bez stanowczego, zaradnego i silnego, starszego brata. Nie chciałem
zostać sam. Wciąż jeszcze potrzebowałem opieki. Brakowało mi
hartu ducha, wiary w siebie, umiejętności przetrwania. Poszedłem
więc, tam gdzie Piotr. Zostałem uczniem proroka. I co mi z tego
przyszło? Było nam zostać w naszym skromnym, ale własnym domu nad
jeziorem. Mieliśmy przecież dobre łodzie i sieci po ojcu. Było
nam zostać i łowić ryby, jak porządnym rybakom wypada. Ale on się
uparł. Wiedziałem. Przeczuwałem. Mówiłem mu, że z tego
będą tylko kłopoty. Tym razem to ja miałem rację. Ten jeden raz
w życiu okazałem się roztropniejszy. Spoglądam z wyrzutem. Nie na
Jezusa, lecz na mój niedościgniony wzór. Patrzę na
męskiego, silnego i mądrego starszego brata, który się
mylił.
Mgła po raz kolejny przesłania
widoczność. Otwieram szerzej oczy. Ja, Jakub syn Kleofasa. Własnym
oczom nie wierzę. Do czego mógł doprowadzić mój
własny krewny… A ja? Nie mogę nic zrobić. Nie potrafię, choć
obiecałem. Przyrzekałem mojej i jego matce chronić go, pilnować,
by nie wyrządził sobie krzywdy. Był taki od dzeciństwa. Zdążyłem
przywyknąć. Ile razy musiałem jednak reagować, gdy któryś
z dzieciaków z sąsiedztwa wszedł z nim w konflikt? Ile razy
dałem komuś w mordę, kiedy wyzywał go od wariatów, śmiał
się z niego, szydził? Jezus po prostu był inny niż wszyscy. Teraz
także miałem iść z nim, by czuwać nad bezpieczeństwem jego
samego i tych, których za sobą pociągnął. Nie zdołałem.
Przepraszam matko…
Wraz z mrugnięciem powieki, obraz
zmienia perspektywę. A ja, Szymon, jestem poirytowany,
zdezorientowany i trochę się boję. Nie tak miało być. Przecież
on nas miał wyzwolić. Plecie bzdury o śmierci, żegna się… A co
z powstaniem? Co z obaleniem władz? Co z rozerwaniem okowów
Rzymu? Wygląda na to, że Jeszua wystawił nas do wiatru. Ręczyłem
za niego. Sam zgłosiłem się do tej roli. Myślałem, że mam go w
ręku. Potrzebowaliśmy jego charyzmy, zdolności przywódczych,
daru przekonywania. Nikt poza nim nie potrafił nigdy tak porywać
ludu. Co na to wszystko powie Eleazar?
Świat wiruje mi przed oczami. Nie, to
kotłują się nieskładne myśli w mojej głowie. Ja, Tadeusz,
którego on nazywa Judą, próbuję zrozumieć słowa,
które przed chwilą padły przy tym stole. Powiedział do
mnie: “Jeżeli mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę,
a Ojciec mój umiłuje go i przyjdziemy do niego i mieszkanie u
niego uczynimy. Kto nie miłuje mnie, ten nie zachowuje słów
moich. A nauka, którą słyszycie, nie jest moja, ale Tego,
który mnie posłał – Ojca”. A ja? Nic nie zrozumiałem.
Zupełnie nic… Ktoś podaje mi ułamany kawałek chleba. Kielich
wina wędruje od człowieka do człowieka. Teraz ja zanurzam w nim
usta. Tak, muszę się napić. Zdecydowanie. Jego nigdy nie dało się
zrozumieć po trzeźwemu.
“Pokaż nam Ojca, a to nam
wystarczy” – powiedziałem mu. Niech pokaże, niech da dowód.
Wciąż tylko mówi. Słowa są jak piasek rzucony na wiatr.
Niech wreszcie przestanie gadać i przejdzie do czynu. Nie mogę tak
dłużej. Poszedłem za nim, bo porwała mnie jego osoba. Nie słowa,
ale aura, jaką wokół siebie roztacza. Widziałem jak leczy.
Jest potężny. Jest wielkim magiem i wspaniałym retorem. Tylko to
drugie ostatnio przewyższa pierwsze, a z nim dzieje się coś złego.
Oczekiwałem czynów, nie nieustającego, niekończącego się
słowotoku, w którym utonąłby najwytrwalszy. Dlatego
wreszcie zdobyłem się na odwagę, by mu przerwać. Odpowiedział mi
kolejną zagadką. “Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze
mnie nie poznałeś? Kto Mnie widzi, widzi także i Ojca” – rzekł.
Teraz wiem to na pewno. On bawi się nami. Zagadał nas – prostaków
– do utraty świadomości i własnego ja, aż wreszcie przestaliśmy
myśleć samodzielnie. To dobra taktyka, ale niesprawiedliwa.
Teraz rozglądam się wokół.
Patrzę po twarzach towarzyszy oczyma Natanaela syna Tolomaja. Szukam
w ich oczach zrozumienia. Próbuję odgadnąć ich myśli.
Nigdy nie potrafiłem sam oddzielić prawdy od fałszu. Na każde
słowo potrzebowałem potwierdzenia, choćby w spojrzeniach innych
ludzi, potakujących skininiach głów. Przez całe życie nie
śmiałem odezwać się bez pozwolenia, pomyśleć bez aprobaty ze
strony reszty. Dlatego tu jestem. Pewnie czuję się tylko w grupie,
a silny autorytet dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Już nie
daje… Zostali tylko oni. Niech ktoś na mnie spojrzy. Czuję się
taki zagubiony. Niech ktoś mi powie, co mam robić, co myśleć.
Znów wszystko się zmienia. Tym
razem nie siedzę przy stole. Stoję niedaleko drzwi. Pocą mi się
dłonie. Chcę stąd wyjść. Natychmiast! Nie… muszę czekać na
właściwy moment. Patrzę na niego, spoglądam z mieszaniną lęku,
wstydu, ale i pogardy. Nawiedzony świr. Chce odegrać mesjasza?
Proszę bardzo, załatwię mu to. Przynajmniej kilka groszy wpadnie,
a on nareszcie sprzestanie męczyć nas tymi swoimi chorymi ambicjami
zbawiania świata.
To znów ja. Stoję na
marmurowej posadzce, wpatrując się w niezwykłe, głębokie oczy
spoglądające wprost na mnie z płótna obrazu.
Paulina Maria “Lorelay” Szymborska–Karcz