***
Dzień szósty miesiąca Tebbress, 1287 rok IV Ery
Ten dzień miałem zapamiętać do końca życia. Zaiste, z pewnością zapamiętam.
Był to dzień mojej koronacji. Zostałem królem, bynajmniej formalnie. Miał to być mój wielki dzień. Dzień mojej chwały. Tak mówił Torn. On z zasady zwykł wiele mówić. Trzeba mu jednak przyznać, że ceremonię opisał mi wiernie i ze szczegułami. Rzeczywiście, była pięknym spektaklem. Panny nadobne rzucające kwiaty pod moje stopy, szeregi wojska w galowym rynsztunku przyklękające ze czcią na jedno kolano, gdy przechodziłem, tłumy gapiów na moją cześć wygłaszające „ochy” i „achy”, kapłani w strojach rytualnych podający mi insygnia wypowiadając błogosławieństwa, muzyka najsłynniejszych bardów w całym odkrytym świecie… wszystko to było piękne. Uczta mająca zwieńczyć ten radosny dzień chwały zapewne nie byłaby mniej wspaniała, gdyby nie… najpiękniejszy punkt owego spektaklu…
Zaiste, nieskończenie piękny był Torn, sędziwy starzec, zaufany doradca trzeciego już pokolenia geheimskich władców. Trzeciego, jeśli liczyć mnie. Piękny on był, kiedy tak zszedł z piedestału na którym stał tuż przy najwyższych kapłanach, za samym Mistrzem Ceremonii. Śnieżnobiała broda sięgająca niemal kolan, dodawała mu uroku, podobnie jak długa po kostki szata tej samej barwy, przewiązana jedynie pasem przeszytym srebrną nicią, nie mówiąc już o lasce zakończonej gałką z czystego srebra, którą podpierał swoje wiekowe ciało. Nic nie szkodzi, że wartością monetarną takiej gałki możnaby wykarmić z górą połowę głodujących dzieci królestwa, nie zmienia to przecież faktu, że Torn wyglądał pięknie.
Pięknie brzmiał też jego silny głos, gdy przemawiał. Mniej piękne zdały mi się tylko jego słowa, ale to rzecz oczywista, jedynie moja subiektywna opinia. Kto by się zresztą przejmował opinią benkarta. Tak, bękarta. Owe słowa Torna, które mnie nie zachwyciły, traktowały właśnie o tym, o okolicznościach mego poczęcia mianowicie.
Torn oświadczył, dokładniej rzecz biorąc, jakoby moja matka; niech jej bogowie w spokoju odpoczywać dadzą, ziemia niech jej lekką będzie i niech nie dowie się nigdy, jaki pośmiertny szacunek jej okazano; łożnicę dzielić wzykła z licznym gronem możnych i dworzan. To zaś nic jeszcze względem tego, co miał Torn do powiedzenia o ojcu moim, znaczy się królu nieboszczku. Wedle odzianego w biel mądrego starca, zmarły władca był jedynym, z którym matka moja nie sypiała, a to dlatego tylko, iż on w kobietach nie gustował wcale. Takoż wniosek z tego jeden; poza rzecz oczywista o pomstę krzyczącą do niebios, hańbą dla mych umiłowanych rodzicieli; ojciec mój, król nieboszczyk znaczy, ojcem mym być nijak nie mógł.
Dzień chwały tedy był to. I cóż, że nie mojej? Tak oto zakończyła się koronacja bękarta, znaczy się mnie, a rozpoczął dzień chwały Torna.
Vilyar
Tyel Assedd, niedoszły król Gehaimes.
***
– A ja wam mówię, że uradzić coś trzeba nareszcie – jeden ze starców podniósł się gwałtownie i postąpił krok w przód uderzając o kamień posadzki trzymaną oburącz drewnianą lagą.
– Co tu radzić? Tu nie ma co radzić, przeca – oburzył się drugi starzec, dzierżący laskę zakończoną okrągłą gałką z czystego srebra.
– Jaśniej, bracie i do rzeczy – wtrącił się trzeci, do tej pory milczący.
Przedmówca spojrzał na niego z pod oka, uniósł lekko białą, krzaczastą brew.
– Co by jasno i do rzeczy było, chłopaka jeno usunąć
trzeba, co trudnym nie będzie.
– Lud się postawi. Jeszcze jakiej rebelii nam tu
brakuje.
– Komu lud uwierzy? Nam, zaufanym ich królewskich mości trzecim z rzędu pokoleniem, czy li jakiemu chłystkowi, co ledwie piastunki spódnicy się puścił?
– Aleć przeca syn królewski…
– Łajno tam, nie syn królewski! Bękart z matki latawicy i ojca… – wzniósł oczy ku niebu świętobliwie, najwidoczniej z uwagi na bogobojność nie ważąc się wypowiedzieć wyjątkowo plugawego słowa.
– Nawet jeśli… to… – nie dawał za wygraną pierwszy starzec, choć ton jego głosu za każdym razem, gdy udało mu się dojść do głosu, stawał się coraz to bardziej niepewny – to… co z chłopakiem…potem?
– Rzecz w tym, cny bracie – odparł tamten, zaciskając palce na srebrnej gałce – że dla niego nie będzie żadnego potem.
***
Dzień piąty, miesiąca Tebbress, 1287 rok IV Ery
Pachniała jaśminem, a oczy miała zielono- złociste niczym kot. Przenikliwe spojrzenie onieśmielało mnie do granic możliwości. Pozwoliłem jej na wszystko. Torn wybrał ją dla mnie z pośród dwóch setek najszlachetniejszych niewiast Gehaimes, by wprowadziła mnie w tajniki mojej pierwszej nocy. Potem… potem miała zostać moją królową. Tak nakazuje wszak obyczaj, przyszła królowa uczynić ma mężczyznę z przyzłego króla nocy ostatniej przed koronacją. Wybranka na żonę królewską winna być przy tym niewiastą w grze ciała obytą, sprawną i o krwi gorącej. Nie jeden raz wyobrazić sobie próbowałem taką. W najśmielszych marzeniach jednak imaginować nie śmiałem, tego com przeżył w ramionach mojej Arrien. Dziś jeszcze, to pisząc, gdy po nocy owej słońce zbliża się już w kierunku południa, czuję wciąż zapach jaśminu w moich włosach i oddech jej prędki, niespokojny, na mojej szyi. Widzę oczy jak u kota błyszczące w ciemnościach, mieniące się jaskrawą zielenią i szczerym złotem. Czuję dotyk niecierpliwych jej palców w każdym skrawku ciała, pod palcami moimi zaś mam nadal miękkość jej piersi, jedwab pośladków. Na ustach spragnionych smak jej pocałunków miesza się ze słodyczą miodu, który podała mi w pucharze ze szczerego srebra, bym jakoby męskiej sprawności nabrał i ochoty (jakby mi czego więcej ponad nią było ku ochocie trzeba!), a trunek ów rozgrzewał tak przyjemnie. Wspomnienie samo na wodzy nie pozwala utrzymać męskości.
Vilyar Tyel Assedd, przyszły król Gehaimes, u boku królowej Arrien. (jakże to pięknie brzmi!)
***
Wypadł jak strzała z sali tronowej. Nikt go nie zatrzymał. Czy ktokolwiek próbował? Skąd miał wiedzieć, skoro nie oglądał się wcale za siebie. Biegł na oślep co rusz potykając się o coś lub kogoś, nie istotne. Pędził przed siebie do chwili, gdy nagle zabrakło mu tchu. Chciał się zatrzymać. Nie zdążył. Poczuł jak upada. Chaos, ból i szum w uszach… Ostatnia myśl.
– Arrien…
zapomniałem…zabrać cię z sobą… – wydał z siebie ostatni, niemal bezgłośny szept.
Potem zamilkł.Wiedział już jak to jest, gdy się spada.
Paulina Maria “Lorelay” Szymborska–Karcz