Leżał w trumnie już od bardzo dawna. Plecy miał obolałe, ręce zdrętwiałe, a nogi rwące. Przewracał się z boku na bok, szukając ulgi, ale w ciasnej drewnianej skrzyni nie było na nią miejsca. Początkowo widział ciemność. Twardą, wszechobecną i nieprzeniknioną. Trzymała go w objęciach, oślepiając. Zalewała paniką raz po raz i nie pozwalała wziąć ani jednego spokojnego wdechu. Wykrzywiała jego posiniałe wargi w żałosnym wyrazie i wyciskała gorzkie łzy z oczu. Oczu, które dawno zapomniały jak wygląda świat. Ale z czasem przyzwyczaił się do niej. Była przecież jedyną towarzyszką jego niedoli. Zawsze obok.
Po jakimś czasie zaczął widzieć. Jego wzrok nasiąkł ciężkim mrokiem trumiennym wystarczająco, żeby odsłonić przed nim surowe, drewniane ściany więzienia, w którym się znalazł. Od tamtej pory klaustrofobiczna przestrzeń stała się dla niego jeszcze bardziej nieznośna. Nóg nie mógł zgiąć, rąk unieść, a jego myśli, chore i koślawe, krążyły bez celu, ocierając się co jakiś czas o niewyraźną twarz.
Witek czekał. Nie wiedział sam na co, bo myśli o wybawieniu przelały się przez pory drewnianej trumny i wsiąkły w grunt, ale co innego można robić, kiedy nawet już oddychać nie ma czym? Co można robić, kiedy myśleć nie ma już o czym? Co robić, kiedy wszystkie ludzkie uczucia zużyły się i znikły? Kiedyś było ich dużo. Niedowierzanie przelało się w rozpacz, rozpacz wpełzła w strach, strach w histerię, a ta, po wyrwaniu z jego wątłej piersi resztek sił, uleciała. Oswoił je obojętnością, wytresował bladym, szalonym uśmiechem i zabił jednym spojrzeniem. Ale jedno uczucie zostało. Chęć wyjścia. Ona rosła. Karmiła się każdym jego ruchem, każdą wiecznością, która przelała się przez jego zimne palce. Odbijała się od drewnianych ścian, pochłaniała mrok, rozrywając trumnę od środka. Z każdą sekundą paliła go coraz bardziej i bardziej, aż w końcu… Witek zobaczył światełko.
Spadło jaskrawym strumieniem na jego dłoń, porywając ze sobą kawałki ziemi i okruchy spróchniałego drewna. Tępe uderzenia, które wcześniej słyszał w niespokojnym półśnie, przybrały na sile i wdzierały się głęboko w jego głowę. Raz za razem. Coraz głośniej, coraz mocniej. Zastygłą w lodowatym mroku pierś, przeszedł dreszcz ognisty, drętwe usta łapały rzadki tlen. I całe jego ciało, całe ciało rwało się do światła gwałtownie i bez opamiętania.
Był gotów rwać drewno rękami, przedzierać się przez kilometry przegniłej ziemi. Zabijać był gotów, żeby wyjść.
Nie musiał jednak robić żadnej z tych rzeczy. Kawałki trumny były stopniowo i z konsekwencją odłupywane i odrzucane. Plama sztucznego światła rozlewała się leniwie po ciele chłopaka. Szeroko otwartymi oczami przyglądał się jak jego największy koszmar na jawie niknie pod ciężarem uderzeń zardzewiałej łopaty.
Ostatni kawał drewna został wyrwany z przeraźliwym trzaskiem, pociągając za sobą falę gwiazd rozsypanych po nocnym niebie. Chłodne powietrze wlało się w rozkopany dół i zatańczyło w jego włosach. Witek wyciągnął drżące ręce do poświaty przepływającej swobodnie nad powierzchnią ziemi. Jego dłonie znikły nagle w szorstkim uścisku czarnych rękawiczek. Jedno silne szarpnięcie wyrwało go z czarnej otchłani. I stanął.
Wydawało mu się, że na własnych nogach stoi pierwszy raz w życiu. Że pierwszy raz widzi ciemność inną niż ta, w której topił się przez cały ten czas. Bezmiar przestrzeni wokół niego uderzył mu do głowy nagłym zastrzykiem rzeczywistości. Zimne światło lampy okryło dreszczem jego kulące się ciało. Nagle całe zezwierzęcenie, które tłamsił w sobie od kiedy odebrano mu resztki człowieczeństwa, wybuchło w jego gardle ochrypłym wyciem, które tylko z pozoru przypominało płacz człowieczy. Wypływało nieprzerwanym potokiem w ciemną noc i łączyło się z gorącymi łzami płynącymi po jego policzkach. Pierwszy raz od chwili śmierci poczuł, że żyje.
—
Nie pamiętał czym jest poczucie upływającego czasu. Czym jest przestrzeń. Nie pamiętał czym jest obecność, chociaż czuł ją podświadomie kiedy się przewracał, czuł ją, kiedy kulił się krzycząc i czuł ją, kiedy wydawało mu się, że nie czuje już nic. Płakał tak długo, aż zmęczyła się każda komórka jego ciała. Tak długo, aż jego żal zmienił się z bólu psychicznego w ból fizyczny zamykający w żelaznym uścisku każdy jego drżący i niedoświadczony mięsień. Łzy wyschły na jego policzkach, oddech wrócił na dawne tory. Obecność przełamała kruchą ciszę.
– I czegóż tak płaczesz, nieboskie stworzenie? -Zapytał męski głos nadszarpnięty szponami czasu, wystrzępiony przez używki i po prostu zirytowany.
Witek odwrócił głowę samą tylko siłą zaskoczenia, bo bał się spojrzeć. Bał się jak małe dziecko, chociaż to on przed chwilą wstał z grobu. Jego zastygłym w dawnym potopie oczom ukazała się męska sylwetka obrysowana ostrym światłem lampy. Niezbyt wysoka, nie gruba i nie chuda. Osłonięta od ciekawskich spojrzeń wystrzępionym płaszczem. Łopata kiwała się niecierpliwie w jej dłoni, żądając reakcji.
– Nieboskie? -Szepnął głosem słabym, niepewnym i zniekształconym.
– Po bożemu jest umrzeć, kiedy cię zabiją. -Odparła postać szorstkim głosem.
– Jestem martwy?
– Raczej nie żywy. A teraz wstawaj, chłopcze, pokaż trochę godności.
Mężczyzna, widząc, że Witek nie ma godności do pokazania, podszedł i zdecydowanym ruchem szarpnął go do góry. Postawił go przed sobą i przyjrzał mu się z bliska, mrużąc jasne oczy. Tak jak tylko grabarz może się przyglądać trupowi bez godności.
Jego twarz była przeciętna, ale na swój sposób przejmująca. Obrysowana zmarszczkami złości i zmęczenia, okryta zaniedbanym zarostem i równie zaniedbanym gniazdem poskręcanych włosów sięgających do ramion. Twarz wyrachowana, około czterdziestoletnia. Grubo ciosana. A na głowie czarny, zniszczony cylinder. Najprawdziwszy cylinder.
-Kim pan jest? -Wydusił Witek, otumaniony abstrakcją, która nagle rzuciła się podnosić go z ziemi. Było to jedyne pytanie, które przychodziło mu do głowy w obliczu minionej śmierci.
-Grabarzem. -Odparł dumnie mężczyzna, pomachawszy łopatą dla efektu.
Rzeczywistość zrobiła się jakaś bezkształtna i nawet kontury rzucane przez ostre światło lampy były bezsilne wobec Witkowego pomieszania. “Nie wierzę” pomyślał nagle. Chciał się tej myśli trzymać, złapać ją w skostniałe palce i przyswoić. Chciał nie wierzyć wobec młodzieńczej beztroski, chciał nie wierzyć wobec szkolnej logiki i chciał nie wierzyć wobec mamusinej wiary w Boga. Wobec całej swojej egzystencji chciał nie wierzyć, chciał się zaśmiać, wykpić, zdemaskować. Ale nie mógł.
– Jeśli jestem martwy… Nie boi się pan? -Zapytał mrużąc oczy i odchylając się dla bezpieczeństwa na drżących, wacianych nogach.
-A co to za grabarz, który boi się martwych? -Zapytał mężczyzna tonem zarezerwowanym dla spraw oczywistych. -Nie, dziecko. Ja przez całe swoje życie widziałem ich więcej, niż ty żywych i, uwierz mi, czasem ciężko odróżnić… Każdy człowiek jest martwy w mniejszym lub większym stopniu. -Grabarz wyglądał, jakby miał zamiar wygłosić przełomowe przemówienie, ale widząc wyraz twarzy Witka urwał, cmoknął z rezygnacją i spojrzał na niego łagodnie. -A z resztą, spójrz na siebie… Nadpsuty, rozbity, ledwo się trzymasz na nogach. I… ile ty masz lat? 12?
-14… -Szepnął Witek. -Mam 14… miałem… i pół. -Szeptał coraz ciszej, coraz mniej składnie. Był przekonany, że ma do czynienia z wariatem najgorszego sortu.
Wariat zignorował jego słowa i odwrócił się do niego plecami. Przeszedł kilka kroków i spojrzał na kamienny nagrobek, przechylony smętnie w jedną stronę.
-Bać się martwych, wymyślił sobie… -Mamrotał z ponurą kpiną w głosie. -Przypomnij sobie, co zrobili ci żywi ludzie.
Nagle zapanowała głucha cisza. Jasne spojrzenie mężczyzny skierowało się na poszarzałą twarz chłopca. Na jego puste, przerażone oczy.
Przypomniał sobie. Przypomniał sobie wszystko.
—
Wypchnięty na margines społeczeństwa, wdeptany w ziemię i obarczony winą za własne istnienie, Witek egzystował z dnia na dzień, przekradając się między godzinami na wdechu, na czubkach palców. Mijając znajome twarze tak bardzo starał się nie istnieć, że nawet nie czuł już bólu uderzeń, że już nie słyszał obelg. Wszystkie uczucia zlały mu się w jedno. Sprane, znoszone i jakby nie jego. Jakby odziedziczone po starszym bracie. W coś obcego, bezkształtnego, pozwalającego mu znieść wszystko bez zaciskania pięści i żyć bez woli i sensu.
Apatia okryła jego wyniszczoną duszę jak pośmiertny całun. Otuliła wijące się ciało i słabym mięśniom pozwoliła na rozprężenie.
Witek przeżył po samym sobie żałobę tak głęboką, że prawie pamiętał jak był na pogrzebie i gotowy był palić świece. Zapomniał o tym, że żyje i trwał w upojeniu, trwał w cichej nirwanie nieistnienia. Na pograniczu pustki i szaleństwa witał każdy następny dzień.
Jadł, pił i spał popychany jakimś dzikim instynktem przetrwania, który był dla niego tak obcy, że tylko dzielił z nim ciało. Chodzenie do szkoły, rozmowa, obowiązki wykonywane bezrefleksyjnie, automatycznie i po omacku były tylko wypełniaczami godzin i wszystkie były tak samo obojętne i zbędne.
A każdy dzień taki sam. Rozdzielony na godziny, przeliczony i przeczekany w martwej ciszy. Każdy był tylko kontynuacją poprzedniego i poprzednikiem następnego. I ten ostatni dzień też miał taki być. Niczym się nie zdradził, mijał od rana jak zawsze. Nikt nie mógł się spodziewać, że będzie wielkim finałem, kumulacją bólu, podsumowaniem wszystkiego, co Witek zostawił za sobą.
Nad stawem przy cmentarzu zawsze było spokojnie. W czarnej, martwej wodzie nie można było łowić, nie można było się kąpać. Rozklekotany, spróchniały pomost nie wyglądał zachęcająco, więc nikt nawet nie próbował na niego wchodzić. Nikt, poza jedną osobą. Witek siadywał tam regularnie, wpatrywał się w krzyże wystające zza wyszczerbionego cmentarnego murka i mącił czarną wodę czubkiem buta, a ona kołysała się delikatnie i zapraszała go w swoje objęcia. Wtedy wyobrażał sobie, że powoli się w nią zsuwa, zasypia bezboleśnie i znika z powierzchni ziemi, schowany przed całym światem w zastygłej jeziornej toni. Całe zło życia po prostu się rozpływało. Obezwładniający spokój ogarniał jego ciało, przeszywał go do szpiku kości, zamykał oczy zmęczone światłem dnia…
Jęk desek pomostu rozszedł się po wodzie jak uderzenie pioruna. Witek odwrócił się z oporem. Iskra gniewu rozpaliła jego nieobecny wzrok. Ktoś burzył jego spokój. Czyjaś drobna sylwetka przesuwała się z wahaniem po wypaczonym drewnie. W jego stronę. Krok po kroku, chwila po chwili. Przebijała się przez gęstą atmosferę bólu i niechęci, wchodziła w przestrzeń osobistą. W przestrzeń tak ciasną i zamkniętą, że oddech zamarł w dziewczynce na krótką chwilę. W ułamku sekundy rozegrała się mordercza walka między zwierzęcym instynktem ucieczki a siłą woli. Dziewczynka usiadła obok Witka. Siła woli wygrała. Siła zawsze wygrywa.
A Witek nie miał ani siły, ani woli wstać. Później to było już nie możliwe. Atmosfera zrobiła się za ciężka i zbyt wiążąca na dezercję. Delikatne palce drobnej istoty już wbiły szpony w jego świat, już w nim zanurkowały i wyrzucanie jej z myśli byłoby zbyt trudne, żeby mógł tego dokonać. Nie, jego życie opierało się na płynnym omijaniu przeszkód, na dryfowaniu we własnej skorupie po oceanie zdarzeń. Powłoka była twarda, odpychająca, chroniona po mistrzowsku obojętnością myśli, ale to, co było w środku było tak słabe i zniszczone, że umierało od muśnięcia. Teraz, kiedy coś przedostało się do środka, trzeba było uciec wzrokiem, wstrzymać oddech, wszystkie akcje życiowe odłożyć na potem. Przeczekać w bezruchu, błagać w myślach o litość. Zrobić wszystko, wszystko, żeby tylko się ratować.
Dziewczynka zaczęła mówić, ale on był zbyt przerażony, żeby słuchać. Obce ciało nacierało na jego sparaliżowane strachem wnętrze zupełnie tak jak fala tsunami sunie nieubłaganie w kierunku małej wysepki. I tak jak fala, nie do zatrzymania, zbliżała się, rosła w siłę, stawała się przy nim większa, śmielsza, bliższa, wzburzona i potężna. Rycząca ogłuszającym szumem słów, z coraz większą prędkością pokazywała swoją wściekłość, aż w końcu nakryła zastygły w panice ląd, nieskończonym cieniem szału.
Witek spojrzał. Wzburzona, nad nim, z twarzą wykrzywioną złością i grozą, unosiła szczupłe ręce. Chciała odpowiedzi. Chciała jej natychmiast. Chciała reakcji. Chciała strachu, bólu, płaczu, błagań, nędznych spojrzeń, słabości. Agonii chciała, śmierci, krwi. Oczy chłopca otworzyły się szeroko, skorupa pękła, wypuszczając z wnętrza panikę i ból. Jego dłonie uniosły się słabo w jakimś niezrozumiałym geście, usta rozchyliły się jak do cichej modlitwy, a serce zamarło. Zanim zdążył opanować paraliż zalewający jego piersi, zanim zdążył złapać szorstkie deski drapiące jego ciało, nakryła go woda. Fala uderzyła.
Raz- wpychając go w czarną otchłań. Drugi raz- łapiąc go za napiętą szyję, wyduszając ostatni haust powietrza i powstrzymując jego wijące się w panice ciało. I trzeci raz. Popychając go lekko w dół, kiedy ostatkiem sił próbował sięgnąć nieba.
—
Długie, ciche minuty zaległy jak mgła między cmentarnymi nagrobkami. Grabarz nie śmiał się odezwać, Witek nie był w stanie. Stał sparaliżowany wspomnieniami, porażony wizją śmierci. Jego usta delikatnie drżały, puste oczy zachodziły szklaną kurtyną. Całe jego ciało balansowało na granicy katatonii i rozpaczy. Witek sam nie potrafił pójść w żadną ze stron i jakby czekał na ponowną śmierć. Kiedy nie nastąpiła, wyszeptał przez zaciśnięte gardło:
-Boże…
I zamilkł znowu, bo zdał sobie sprawę, że Bóg go opuścił.
-Już? -Zapytał niepewnie Grabarz. Od kilku minut rozgrzebywał górkę ziemi łopatą, nie wiedząc co ma zrobić z rękami. Spojrzał na chłopca podejrzliwie, próbując ukryć za tym spojrzeniem poczucie winy. W odpowiedzi usłyszał tylko ciche westchnięcie. Chłopiec zaczął się kołysać, pocierać twarz dłońmi. Powoli zaczynał się poruszać w rzeczywistości, do której trafił. Bez żalu, bez zbędnych pytań. Apatia dotknęła go znowu.
-Tak. Myślę, że tak… -Szepnął i spojrzał na Grabarza nieobecnym wzrokiem. -Dlaczego Pan mnie wykopał?
-Dla własnych celów, oczywiście. -Oznajmił mężczyzna, podchodząc. Jeśli wcześniej czuł się winny, to wystarczyło kilka słów, żeby mógł przeskoczyć na drugi biegun.
-Znaczy… Do jakich? -Witek zmarszczył brwi. Patrząc na paskudny uśmiech człowieka stojącego przed nim, był w stanie zapomnieć o własnej śmierci.
-Pomyśl. Czego taki mężczyzna jak ja może chcieć od takiego martwego dzieciaka jak ty?
-Pan jest obrzydliwy! -Zawołał chłopak, cofając się. Zaledwie o krok, ale z wystarczającym rozmachem, żeby powiedzieć “nie podchodź”.
-Sam jesteś obrzydliwy! I do tego zdeprawowany! Chryste panie… daj mi siłę, co to za młodzież w tych czasach… -Lamentował Grabarz, kręcąc głową. Poskręcane włosy przeskakiwały przez jego ramiona i zasłaniały coraz bardziej zdegustowaną twarz. -Czy tobie się wydaje, że każdy, kto pracuje przy zmarłych jest nekrofilem? Otóż nie. Pomijając już fakt, że jesteś zimny, gnijesz i nie grzeszysz inteligencją, JA mam odrobinę wyższe cele. Pracę naukową. -Zaczął tłumaczyć rzeczowo i spokojnie. Tak, jak tylko grabarz może tłumaczyć coś trupowi nie grzeszącemu inteligencją. -Badam takich martwych chłystków jak ty. Próbuję się dowiedzieć dlaczego ożywacie. Sam przyznasz, że to dość poważne badania. -Powiedział z dumą w głosie i błyskiem w oku. -Ale potrzebuję do nich odpowiednich zasobów ludzkich, a ty będziesz idealnym… zasobem. -I uśmiechnął się. Tym razem tak ładnie, jak tylko potrafił. Czyli wciąż niezbyt wiarygodnie. -To jak będzie, chłopczyku? Pomożesz mi? W końcu i tak nie masz już nic innego do roboty, prawda?
-Nie. -Odpowiedział Witek. Nagle przejęło go coś, co powinno było go zostawić dawno temu. Złość. -Mam jedną rzecz do zrobienia. Znaleźć…
-Tą rudą zgręzę, która cię zabiła?
-Tak. Skąd… skąd pan wie?
-No halo. Kotłowaliście się tuż przy moim miejscu pracy. Dokładniej tam. -Powiedział wywracając oczami z irytacją i wskazał dłonią przestrzeń skąpaną w nieprzeniknionym mroku.
-I pan nic nie zrobił?!
-A co się będę…? Co to, moja sprawa, że ktoś dzieci nie umie wychować? -Przez kilka długich sekund znowu panowała cisza. -Z resztą… Jeszcze by mnie wzywali na świadka, ciągali po sądach, na policję i po co mi to? Tobie by to i tak już nie pomogło…
-To znaczy… Ona wciąż nie została w żaden sposób ukarana? -Wzrok Witka opadł na uschnięte liście pod jego stopami. Nie ważne jak bardzo zraniony- zawsze był pewien, że sprawiedliwość istnieje na tym świecie. Tymczasem okazywała się być tylko bajką zrodzoną z przypadków. Przywilejem szczęśliwych. Kiedy zbrodnia dotykała takich ludzi jak Witek, nie można było liczyć na nic więcej niż zapomnienie.
-Nie. Ale wiem gdzie mieszka. Chcesz, żebym cię tam zaprowadził? -Mężczyzna delikatnie nim potrząsnął, usiłując odzyskać rwący się kontakt.
-Tak… Ale dlaczego pan to robi?
Zarzuciwszy łopatę na ramię, Grabarz spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem.
-Jesteś odpowiedzialny za to, co wykopiesz.
—
-No, Wituś. Dlaczego ta zołza cię zabiła?
Szli opustoszałą wiejską drogą, która zdawała się prowadzić donikąd. Widzieli jej tylko tyle, ile odsłaniało przed nimi światło lampy naftowej.
-Sam nie wiem… -Mruknął Witek, wpatrując się w eleganckie buty, które dostał do trumny. Wcześniej nie wolno mu było ich nosić. -Chyba chciała być fajna.
-Fajna? To ma być fajne? Zabijanie jest fajne? Dzieci, dzieci… -Wzdychał Grabarz.
-Nie. Zabijanie nie jest fajne. To przezywanie, poniżanie. To bicie mnie jest fajne. Znaczy… było. Kiedy jeszcze żyłem… I nawet nie wiem dlaczego. Nigdy się nie dowiem. Ludzie są okropni…
Plama światła kołysała się w przód i w tył, do rytmu wybijanego ciężkimi buciorami mężczyzny. Skrzywił się ze współczuciem.
-Dlatego wolę martwych.
—
Wieki minęły zanim doszli na miejsce i Witek zdążył już zwątpić, że ktoś taki jak Grabarz może w ogóle wiedzieć co robi i dokąd idzie. Ale dotarli. Dom w którym miała mieszkać morderczyni był duży i drewniany. Złowrogo milczał w zmowie z nocą. Ukryty między drzewami, nieprzystępny. Wszystkie oczy zamknięte na głucho, nieprzytomne. Jedno, jedno tylko błyszczało mdłym światłem lampki nocnej, otwarte i wystraszone nocną pustką. Do tego właśnie okna, jako do swojego jedynego wyboru, podeszli dwaj niecodzienni goście- Grabarz i trup.
Witek, mimo że martwy, zdążył się zdenerwować i zwątpić w we wszystko o czym myślał, kiedy wychodził za mury cmentarza. Czy na prawdę chciał ją oglądać? Z jakiegoś powodu bardzo na to czekał- być może to było jedyne, co mu jeszcze zostało. Ale zobaczy ją… i co potem? Coś jej zrobi? Coś się stanie? Im bliżej strumienia światła wypływającego zza szyby, tym bardziej się wahał nad kolejnym krokiem. Sparaliżował go strach. Strach przed wspomnieniami, strach przed bólem, strach przed tym, co może zrobić, kiedy załamią się w nim resztki wiary w samego siebie. I najgorszy strach. Strach przed rozczarowaniem.
Nagle poczuł na plecach nieprzyjemny dotyk łopaty i zrobił krok do przodu. Zobaczył ją.
Leżała w wymiętej, przepoconej pościeli, zaciskając kurczowo powieki. Całe jej ciało spinało się do upadku w sen, ale sen nie chciał do niej przyjść. Przewracała się po łóżku, rzucała się ze złością, przecierając pobladłą, umęczoną twarz. Podnosiła się, znowu kładła, wstawała i chodziła po pokoju, krążąc między porozrzucanymi przedmiotami i odłamkami zbitego lustra. W końcu upadła bezwładnie na podłogę. Witek drgnął i zastygł w oczekiwaniu, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w bladą postać. Usłyszał płacz. Najpierw cichy, przypominający wycie. Potem coraz głośniejszy, rozdzierający, przeszywający i straszliwy, jakby dobiegał z samego wnętrza rozerwanej żywcem duszy. Nagle przerodził się w ochrypły krzyk.
-Przebacz mi, przebacz! -Wyła dziewczyna, kuląc się w spazmach. Szkło wbijało się w jej białe ciało.
Chłopak cofnął się w strachu i uderzył plecami o Grabarza, który pochylił się nad jego ramieniem.
-I co, Wituś? Nie chcesz wysłać jej do piekła?- Zapytał szeptem. Nagle wszystko w nim sprawiało wrażenie dobrotliwego. Uśmiech, ton głosu, postawa. Tylko łopata kiwała się w jego dłoni jak złowrogie wahadło.
Jedno ciche, zdławione zdanie zapadło grozą w noc.
-Ona już jest w piekle.
Magdalena Pieńkowska