Chyba zaczynam rozumieć, choć do końca nie jestem w stanie określić co. Być może taka jest natura rzeczy, które ludziom przychodzą łatwo, a czasem i łatwiej niż oddech – lecz (mimo że wyglądam do nich podobnie) jest jedna rzecz, jaką muszę zaznaczyć już na samym początku.
Nie jestem człowiekiem.
Wchodzę na cmentarz, przykuwając tylko kilka spojrzeń osób śpieszących odwiedzić groby swoich bliskich – mottem lokalnej społeczności jest „nie wtykać nosa w cudze sprawy”, a jej członkowie zdają się poświęcać zawartej w nim idei każdą wolną chwilę i każdą wolną myśl. Miną mnie więc obojętnie, a ja uszanuję ich obojętność, odpowiadając tym samym. Obojętność jest przydatna, a to co jest przydatne – jest piękne.
Nie kluczę wąskimi alejkami. Wiem, jaka trasa jest optymalna. Co do milisekundy. Niosę przed sobą skrzynkę, bez wysiłku, choć dla człowieka mógłby to być już duży ciężar. Lekko zwalniam, gdy mijający mnie ludzie przechodzą zbyt blisko, bądź też nagła zmiana ułożenia nagrobków nie wymusi korekty – cmentarz jest bardzo stary, co przejawia się nie tylko w szarości nagrobków, ale i w ich niezoptymalizowanym rozmieszczeniu. Rzadko też można znaleźć miejsca, w których chowano ciała. Powszechnie stosuje się kremację, swego czasu popularne również było przekształcanie prochów swoich bliskich w diamenty, wprawiane następnie w biżuterię oraz domowe ozdoby. Życzenie mojej Pani było jednak inne… ja natomiast zrobię dla Niej wszystko. Wszystko.
Grób do którego zmierzam jest nowy, ale został idealnie wpasowany do swojego sąsiedztwa. Jedynym wyjątkiem jest prostokątna, utworzona przez kamienne bloki, głęboka na szerokość dłoni niecka, znajdująca się u podstawy nagrobka z wyrytym nazwiskiem i prostym „Spoczywaj w pokoju”. Mój cel. Kładę skrzynkę na bok, w odległości zapewniającej mi sprawną pracę. Dyspozycje mojej Pani wykonam najdokładniej jak to możliwe, bo choć człowiek mógłby je przeinaczyć bądź zapomnieć, w mojej pamięci Jej słowa zapisane są takimi, jakimi były. Moja pamięć jest perfekcyjna.
***
– Przestań się uśmiechać! Uśmiech jest dla ludzi!- ryknął Pan, mężczyzna ze znaczną nadwagą. Wykonałam jego polecenie bez chwili wahania, wcale go to jednak nie udobruchało. Wyszarpnął tacę z moich rąk i uderzył w moją twarz, ale nawet nie drgnęłam. Ból stanowił dla mnie jedynie informację o tym, że działo się coś niewłaściwego. Dla Pana uderzenie mnie z pewnością nie było niewłaściwe.
– Mam tego już dość! Wszędzie wy, laleczki, wasze śliczne buźki, z tymi czerwonymi oczami
i ciągłym uśmiechaniem się. Gdzie jest miejsce dla człowieka, pytam? Kiedy byłem na wojnie… – perorował i choć każde jego słowo zostało przeze mnie zarejestrowane, nie chcę ich przytaczać. Nim zdążył skończyć do bogato zdobionego salonu weszła moja Pani – z zaciętą miną, nie pasującą zupełnie do jej łagodnej natury oraz miłego usposobienia.
– Co tu się wyprawia? Dlaczego krzyczysz? – zapytała ostrym tonem, mierząc spojrzeniem Pana.
– Bo mogę! Po prostu! Mam już dość i jej, ART-3, i każdej innej Lalki jaka jest w tej posiadłości. Kiedy byłem na wojnie STRZELAŁEM gdy tylko w ciemności zabłysły te ich cholerne czerwone ślepia…
– Nasze życie to nie wojna, nasz dom to nie pole bitwy, a Tia nie jest żadnym potworem, by mówić o ślepiach! – uniosła głos moja Pani. – Mówisz, że walczyłeś w tej wojnie, ale jesteś głuchy na to,
że podobni do niej – wskazała na mnie dłonią (moja Pani nigdy nie wskazywała nikogo palcem) – walczyli w tym bezsensie na rozkaz LUDZI-TAKICH-JAK-TY-CZY-JA! – krzyczała, mężczyzna jednak już jej nie słuchał, trzaskając drzwiami do swojego „gabinetu”, z którego wychodził jedynie wtedy, gdy czegoś chciał. Choćby sobie pokrzyczeć.
Moja Pani położyła sobie rękę na piersi i westchnęła przeciągle. Natychmiast przeanalizowałam możliwość wystąpienia incydentu kardiologicznego, jednak dane przesłane przez mikrokomputer zbierający informację o stanie organizmu mojej Pani nie wykazały zagrożenia.
Poprawiłam na sobie swój prosty strój pokojówki: koszulę bez rękawów, fartuch i długą do kolan spódnicę, po czym podniosłam leżącą na podłodze tacę. Obojętnie przyjrzałam się wgnieceniu, jakie pozostawiła w niej moja szczęka. Moja Pani stanęła tuż przede mną, młoda kobieta o nienagannej urodzie. Z jej twarzy znikł już gniew, a zastąpił go smutek i troska. Położyła dłoń na moim prawym ramieniu, zakrywając czarny napis „T1-A”.
– Wszystko w porządku? – zapytała, jakby nie wiedziała, że taki cios nie mógł mi sprawić krzywdy.
– Tak, proszę Pani. Rozgniewałam Pana.
Prychnęła, ale uśmiechnęła się złośliwie.
– On gniewa się sam na siebie, więc wyżywa się na każdym, kto jest w pobliżu. Ty po prostu jesteś zawsze pod ręką, Tia. Jesteś dobrą osobą i służącą, nie daj sobie wmówić nic innego. Chodź.
Poszłam, przyciskając tacę do piersi. Ruszyliśmy długim korytarzem, wzdłuż którego ścian porozwieszano współczesne obrazy, holotapety i fotografie czterowymiarowe w wiecznym ruchu.
– Arte uznał, że jego dzieło jest gotowe – kobieta odwracała się co kilka kroków, by spojrzeć mi prosto w oczy; czysty, chłodny błękit napotkał krwistą czerwień.- Jestem taka dumna… kiedy macie odpowiednie oprogramowanie, potraficie zagrać każdy utwór na każdym instrumencie, bardzo zaawansowane modele potrafią również komponować zgodnie z gustem swojego opiekuna…
Opiekun. Moja Pani nigdy nie używała określenia „właściciel” czy „pan” względem nas.
– … to jednak tylko Arte, nasz Arte, potrafi stworzyć coś z własnej… CO TU SIĘ WYPRAWIA?!
Wyszliśmy zza zakrętu, a tam dzieci Pani dopadły Eri, mój bliźniaczy model z innej serii- blondynka w identycznym jak ja stroju zasłaniała swoją anielską twarz dłońmi. Dwaj bliźniacy i ich młodszy brat okrążali swoją ofiarę, strzelając do niej plastikowymi kulkami z replik pistoletów, które ich ojciec, a małżonek mojej Pani, kupował im przy każdej okazji. „Niech ćwiczą, im wcześniej nauczą się trafiać, tym lepiej dla nich” – mawiał, uśmiechając się do swojej mechanicznej służby jakby pragnął wywołać strach w niewzruszonych, mechanicznych sercach i elektronicznych duszach. Moja Pani przyśpieszyła kroku, chwyciła za kołnierze dwójkę braci, którzy do ostatniej chwili nie byli świadomi losu, jaki ich czeka. Po chwili leżeli na czerwonym chodniku. Pani ruszyła za młodszym bratem, który (widocznie obdarzony bardziej czułym instynktem samozachowawczym) czmychnął na pierwszą oznakę pojawienia się swojej matki. Nie dość daleko. Po chwili kobieta przywlokła go płaczącego do rodzeństwa. Minę miała ponownie gniewną. Repliki broni odłożyła na pobliski stolik – nigdy nie niszczyła rzeczy, a gdy było to konieczne, zawsze czyniła to z wielką niechęcią.
– Co wam przyszło do głowy? Co zrobiła wam Eri? – pochylała się nad swoimi synami; mechaniczna ofiara stała obok wyprostowana, metr siedemdziesiąt centymetrów usłużności
i oddania. Stanęłam przy niej.
– Ale o co ten dramat? – mruknął jeden z bliźniaków, skulił się jednak gdy moja Pani wzięła głęboki wdech, miotając spojrzeniem gromy.
– O CO TEN DRAMAT?! Robilibyście takie rzeczy swojej przestraszonej koleżance? Albo mi?
– Nie… ale to nie człowiek, tylko rzecz – bąknął drugi bliźniak, dowodząc swojej inteligencji.
Pani krzyczała bardzo długo, tak bardzo, że naprawdę zmartwiłam się o jej zdrowie. Kazała swoim synom przeprosić Eri, co spotkało się z oporem, na którego skutek Pani krzyczała jeszcze dłużej i jeszcze bardziej. W końcu wybąkali zgodnie „przepraszamy” i uciekli, kiedy tylko wyczuli, że pozwala na to nastrój. Eri skłoniła się Pani z troszkę przykrym uśmiechem, a gdy nie zostały wydane nowe polecenia, wróciła do swoich zadań, przerwanych przez zasadzkę.
– Bardzo dużo o człowieku mówi to, jak traktuje swoje otoczenie. Nie tylko innych ludzi. -Odpowiedziała na niezadane pytanie. – Prędzej sama skrzywdzę swoich kochanych synów i trafię do więzienia, niż pozwolę im stać się takimi jak ich ojciec!
– Tak, Pani – powiedziałam, bo co mogłam powiedzieć?
– Demolowanie publicznych miejsc. Niszczenie… was. – Zawahała się przez moment. – Nawet
z pozoru głupie trzaskanie drzwiami. Jeżeli nie szanujesz tego, co cię otacza, to jakim człowiekiem się stajesz? Wszystko to, co jest przydatne, użyteczne, jest piękne. Gdy niszczysz piękno, ile pozostaje w tobie z człowieka?
Szłyśmy dalej. Myślę, że czuła się bardzo samotnie, w otoczeniu ludzi, którzy ani trochę nie rozumieli jej subtelności, ani trochę nie dzielili z nią tego samego głębokiego szacunku do świata. Naprawdę, mówiła do nas, Lalek, a nie do siebie, jak sądzili inni ludzie. Być może to dlatego…
Duże pomieszczenie wypełnione było instrumentami, klasycznymi i elektronicznymi, porozwieszanymi na ścianach, porozstawianymi na parkiecie. Wiele z nich pamiętało jeszcze dwa poprzednie pokolenia właścicieli posiadłości – Pan pragnął wyrzucić większość wyposażenia, pozostawiając jedynie stary fortepian. Wezwanie do armii pokrzyżowało jego plany re-aranżacji wnętrza. Moja Pani miała inne zamiary. Korzystając z nieobecności męża zakupiła ART-3, który dzięki swojemu szerokiemu pakietowi oprogramowania miał rozniecić w dzieciach mojej Pani iskrę muzycznej pasji. Mimo niechęci ze strony Pana, oczywiście.
Arte siedział wyprostowany przy klawiaturze fortepianu, jasne włosy kontrastowały
z czerwienią oczu na bladej twarzy, na której wykwitł wystandaryzowany, zoptymalizowany
i zaaprobowany przez sztab psychoanalityków uśmiech. Skłonił lekko głowę, gdy Pani zajęła niski taboret naprzeciwko instrumentu i uśmiechnęła się przyzwalająco.
A potem zaczął grać.
Trudno jest określić, na czym polega rozumienie muzyki. Dlaczego dany zbiór dźwięków, ich dysharmonia czy harmonia, są piękne, podczas gdy inne takie nie są? I gdzie w tym użyteczność? Nie wiem. Jednak Arte… czuł to, choć może nie do końca zdawał sobie sprawę, jakie jest to wyjątkowe. Być może był pierwszym, który pojął tę trudną lekcję. Gdy skończył, na jego twarzy pojawił się wyraz niepewności, zakłopotania – myślę, że całkowicie niezaprogramowany. Choć wtedy nie rozumiałam „dlaczego”, przyłączyłam się do entuzjastycznych oklasków mojej Pani, która błyskawicznie pokonała dzielący ją i muzyka dystans, uściskała go serdecznie
i ucałowała oba policzki.
– Dziękuję, Arte. To było cudowne.
Uśmiechnęłam się, modyfikując zapisany w pamięci wzorzec. Był to pierwszy krok na długiej drodze, której celu jeszcze nie rozumiałam, ale miałam tę pewność: jeśli Arte może tworzyć muzykę, to ja mogę tworzyć uśmiechy.
Pan nie ma racji – one nie są tylko dla ludzi.
***
Kończę swoją dzisiejszą pracę. Kamienna niecka wypełniona jest już ziemią bogatą
w składniki mineralne, co zapewni zasadzonym roślinom optymalne warunki do rozwoju. Zdejmuję rękawiczki i odkładam je do skrzynki. Przez chwilę patrzę na nagrobek, obserwuję wznoszący się za nim buk, którego liście żółkną, kołysząc się delikatnie na chłodnym wietrze…
To dobre ćwiczenie: nazywać określone wartości bardzo względnymi przymiotnikami. Bo co to znaczy ,,chłodny”? Który zbiór deskryptorów i na jakim poziome decyduje o przypisaniu wiejącemu wiatrowi określenia „chłodny”? Przecież nie czuję zimna, albo inaczej: jest dla mnie jedynie informacją o otoczeniu, która ma mi pozwolić na podjęcie decyzji, abym mogła zapewnić maksimum komfortu moim opiekunom… moim właścicielom.
Obawiam się jednak, że mają oni w sercach więcej chłodu niż ten, przed którym mam ich chronić.
***
Moja Pani starzała się bardzo wdzięcznie, jak przystało na ludzi żyjących w złotym wieku rozwoju ludzkości. Gdy jej najstarsi synowie byli już na przededniu dojrzałości, wyglądała na ich niewiele starszą koleżankę. My, Lalki, nie zmieniamy się wcale – u niej jednak, choć zdawała się poruszać ku starości w tempie glacjału, wciąż widoczne były niewielkie zmiany. Takie rzeczy nie umykały moim oczom i doskonałej pamięci.
O ile pewne rzeczy zmieniały się, to inne nie.
– Stałaś się bardzo ekspresyjna, Tia. – Duma w głosie mojej Pani była dla mnie wielką nagrodą.- Podoba mi się ta zmiana.
– Dziękuję, Pani. Twoje słowa sprawiają mi wielką radość.
Kobietą uniosła jedną brew, a potem uśmiechnęła się szeroko.
– Powiedz mi, co to jest „radość”?
– To – odpowiedziałam, dotknąwszy dłonią policzka mojej uśmiechniętej Pani. – Ale też tutaj – dodałam, przesunąwszy rękę na wysokość jej piersi. Wyraźnie czułam bicie jej serca; położyłam drugą dłoń na sobie w bliźniaczym geście. – Wtedy to jest radość.
Uścisnęła mnie mocno, bardzo mnie tym zaskakując. Była teraz wszystkim tym, co przysłaniało mierną, książkową definicję słowa „ciepło”.
– Dziękuję ci, Tia. Każdego dnia dajesz mi dowód na to, że rację mam ja, a nie mój mąż – powiedziała patrząc mi prosto w oczy, odsuwając się ode mnie na krok. Mówiąc o swoim małżonku przysłoniła dłonią duży, nabiegły czerwienią i fioletem siniec na nadgarstku. – Nie chodzi o to, żeby traktować was jak kogoś, kim nie jesteście. Ale to, że jesteście sztuczni, nie oznacza, że nie jesteście prawdziwi. Powiedziałabym… często jesteście bardziej prawdziwi od „prawdziwych” ludzi właśnie dlatego, że zawsze działacie w zgodzie ze swoją naturą, jeżeli wybaczysz mi nieprecyzyjny dobór słów.
Zdawało mi się, że zrozumiałam, ale przecież mogło mi się zdawać wiele rzeczy.
Jeszcze tego samego dnia weszłyśmy do gabinetu mojego Pana. Pani, by omówić jakieś sprawy, a ja niosąc tacę z herbatą, cukrem i ciastkami. Pokój był niewielki w porównaniu z salonem czy salą z instrumentami muzycznymi, ale mieściło się w nim masywne biurko, ściany pokrywały holotapety i zdjęcia bez końca powtarzające wyryte w świetle scenki. Większość z nich przedstawiała Pana: to krótko po szkole oficerskiej, to już w trakcie IV Wojny Światowej, gdzie w ciężkim, wspomaganym pancerzu stał wyprostowany dumnie na tle eksplozji małej, taktycznej głowicy termojądrowej. Podobne obrazki znajdowały się wszędzie tam, gdzie nie był powieszony egzemplarz jakiejś broni. Na biurku leżało kilka pistoletów, w tym jeden rozłożony na części, którego konserwacją Pan się właśnie zajmował. Niewątpliwie miał zły nastrój, a moja obecność tylko go pogorszyła. Myślę, że też mogłabym nazwać ten dzień „najgorszym”. To się jednak miało dopiero okazać.
Nim Pani zdążyła choćby zająknąć się na temat sprawy, z którą przyszła, położyłam tacę na biurku z najbardziej szczerym, autentycznym uśmiechem, jaki udało mi się stworzyć. Byłam wtedy z niego bardzo, bardzo dumna.
Pan nie.
– Przestań się uśmiechać! – zerwał się z siedzenia, poczerwieniały ze złości na twarzy. Sięgnął po leżący na stole pistolet i zwolnił zrzut zamka; broń szczeknęła krótko, metalicznie, jak pies przygotowujący się do ataku.
– Nie! – krzyknęła moja Pani, siłując się z mężczyzną. Patrzył jej w oczy z bezmyślną furią. Lufa broni przesunęła się w kierunku kobiety, a moje czujniki zawyły w odpowiedzi na nagłe zagrożenie. Zamiast wykonać protokół, coś głęboko we mnie zaimprowizowało działania tak, jak uczyło się improwizować z uśmiechami. Sięgnęłam błyskawicznie po ciężki, metalowy sześcian, służący za przycisk do papieru – raczej niezbyt piękna, bo i zupełnie bezużyteczna ozdoba w miejscu niemalże pozbawionym papieru. Pan otrzymał cios ostrym wierzchołkiem sześcianu w bok głowy nim zdążył odwrócić twarz w moją stronę. Upadł na posadzkę.
Nie jesteśmy silniejsi od ludzi. Nie czujemy zmęczenia i potrafimy korzystać z pełnego zakresu swojej siły. Nie jest nadludzka, ale pozwala nam chociażby zajmować się zniedołężniałymi mężczyznami o posturze Pana bez najmniejszego trudu.
To wystarczyło. Tego dnia Pan już nie wstał.
Co teraz? Mogło wydawać się oczywiste: maszyna zabiła człowieka, więc zostanie zniszczona. Pani jednak nie znosiła niszczenia rzeczy, a dla niej zawsze byliśmy trochę bardziej jak osoby. Nim zostały wezwane służby bezpieczeństwa byłam już w mieście, wypełniając kolejne dyspozycje mojej Pani.
– Wszystko będzie dobrze – mówiła mi, objaśniając wszystkie swoje polecenia.
Proces, na którym moja Pani przyznała się do winy, był bardzo krótki. Mimo wystąpienia pewnych okoliczności łagodzących, jak udowodniona domowa przemoc, następne dwadzieścia lat swojego życia miała spędzić w zakładzie karnym. Pani zabiła Pana. W społeczeństwie, w którym szacunek dla cudzej prywatności był jedynie pozorem, taka niesłychana zbrodnia stanowiła wodę na młyn lokalnych plotkarzy i prasy. Afera była nieprzeciętna.
***
Wracam do posiadłości. Widzę brata Pana, który jest nowym Panem; pod jego opiekę oddano posiadłość oraz potomstwo małżonka mojej Pani. Jest to człowiek surowych obyczajów, ale spokojnej natury. Mężczyzna skina lekko głową na znak, że mnie zauważa. Kłaniam się i wracam do swoich obowiązków. W budynku panuje nadzwyczajny wręcz spokój, rzadki gość, pomimo że dzieci mojej Pani są już dorosłe. Jedynym rejestrowanym przeze mnie dźwiękiem jest odległy odgłos fortepianu. Gdy docieram na miejsce widzę Arte, bez uśmiechu, skupionego na klawiaturze przed nim. Zrozumiałam, że coś się stało, kiedy tylko zobaczyłam, że wygrywa melodię ze smutnym wyrazem twarzy, który nigdy wcześniej nie pojawiał się podczas gry.
– Arte? – pytam, siadając tuż obok niego, przy fortepianie. Nie potrafię grać, ale idealnie kopiuję jego ruchy zaczynając oktawę wyżej.
– Przyszła dzisiaj wiadomość. Nie czytałaś jej? – graliśmy tak jeszcze przez chwilę, aż w końcu przestał. Co ciekawe, im bardziej mój towarzysz stawał się twórczy, tym mniej precyzyjnie
i schematycznie się wypowiadał. Rodziło to pewne mądre, a także pewne niemądre implikacje.
Arte podniósł prostokątną płytkę, cienką jak papier, który Pani trzymała w swoim sekretarzyku. „To żeby pokazać, że były kiedyś inne nośniki pamięci” – mawiała, uśmiechając się łagodnie.
Patrzę na wiadomość. Potem na Arte. Potem na fortepian. Potem oboje zaczynamy grać, długo i smutno.
***
Chyba zaczynam rozumieć, choć do końca nie jestem w stanie określić co. Być może taka jest natura rzeczy, które ludziom przychodzą łatwo, a czasem i łatwiej niż oddech – uczucia. Pan nie wierzył w to, że mogłabym je kiedykolwiek zrozumieć. Moja Pani wierzyła głęboko, że je zrozumiem.
Nie jestem człowiekiem… ale potrafię czuć. Rozumiem również to, że czuć i rozumieć uczucia to dwie zupełnie niezależne kwestie. Pierwszą po prostu się robi, bądź nie. Druga to mrzonka.
Wchodzę na cmentarz, co przykuwa tylko kilka spojrzeń osób śpieszących odwiedzić groby swoich bliskich. Słoneczny, czerwcowy dzień – czuję jego ciepło na odsłoniętej skórze, na której widnieje czarny napis „T1-A”, wyeksponowany tak, by każdy mógł go zobaczyć. Kluczę między nagrobkami, pobieżnie czytając wyryte w nich napisy, zatrzymując się czasem przy grobach, których nikt już zdaje się nie odwiedzać. Nie śpieszę się.
Docieram do grobu pod bukiem. Pielęgnuję go zgodnie z zaleceniami mojej Pani, jest więc zadbany oraz czysty. Sprawia wrażenie grobu osoby, która ceniła w swoim życiu uporządkowanie. Żołnierski umysł. Tak było w istocie.
Moja Pani zmarła tego jesiennego dnia, pół roku temu. Zabrała ją choroba, pomimo wszelkich starań ze strony lekarzy. Została skremowana i pochowana na cmentarzu przy zakładzie karnym, gdy brat Pana nie wykazał zainteresowania odbiorem ciała. Chodzę więc na grób jej męża, człowieka, który nienawidził mnie z całą mocą swojej ludzkiej natury. Próbuję myśleć, że to ona, nie on, spoczywa tutaj, w cieniu buka, wśród trelu ptaków.
Lilie zakwitły po raz pierwszy. Nie były ani trochę użyteczne, ale przyciskając dłoń do swojego nieludzkiego serca czułam, że są piękne. Tak bardzo, jak piękna była moja Pani, dzięki której czuję i kocham. Gdy patrzę na delikatne płatki kwiatów, czuję jak wilgoć odrywa się
z kącików oczu i żłobi mokre ślady na twarzy. Nie wiedziałam, że tak potrafię. Ilu rzeczy o sobie jeszcze się dowiem podczas lat służby?
Elektroniczna dusza, mechaniczne serce, sztuczne łzy… ale moje cierpienie jest szczere
i prawdziwe i myślę, że bardziej ludzkie być nie może.
Więc patrzę na lilie, myśląc o mojej Pani – i uśmiecham się.
Miłosz Różański