Gdyby ktoś znajomy spotkał teraz Rosalie, prawdopodobnie by jej nie poznał. Tusz do rzęs ściekł jej do worków pod oczami, które, choć na co dzień niewidoczne, teraz wyglądały jak pamiątki po dwóch porządnych sińcach, a fakt, że ów tusz miał być wodoodporny, może lepiej pomińmy. Posiniałe powieki wręcz idealnie komponowały się z zaciśniętymi w cienką linię ustami, włosami tak mokrymi, że aż przykro, i prochowcem w jeszcze gorszym stanie. Do tego spojrzenie zimne jak jesienny wiatr i voilá – mamy obraz potencjalnej poszukiwanej listem gończym.
Deszcz rozpadał się na dobre, a Rosalie zaczęła poważnie rozważać wyjęcie słuchawek z uszu i schowanie ich w stosunkowo bezpiecznej kieszeni prochowca, gdzie ryzyko ich zamoknięcia byłoby choć trochę mniejsze. Nagle gdzieś daleko od siebie zauważyła sunący po jezdni, czarny punkt. Kiedy tylko zbliżył się do niej, doskoczyła do krawężnika i zaczęła rozpaczliwie machać rękami. Taksówka zatrzymała się, a Rosalie przez chwilę czuła się jak królowa świata.
Niemal wskoczyła do suchego i cieplutkiego wnętrza samochodu, jeszcze w biegu podając kierowcy adres.
***
Wysiadła przed szarą kamienicą. Była lżejsza o dziesięć funtów i ani trochę bardziej sucha. Woda nadal skapywała z końcówek jej włosów i cudem jest, że taksówkarz nie zażądał dopłaty za pomoczone siedzenia. W słabnącym powoli deszczu dobiegła do drzwi i zadzwoniła pod byle jaki numer.
– Słucham? – odezwał się głos w domofonie.
– Zapomniałam kluczy – skłamała. Po co ma wyciągać swoje i moknąć (swoją drogą, jak inteligentnym trzeba być, żeby nie postawić jakiegoś zadaszenia przy wejściu?), skoro może zająć się tym dopiero pod mieszkaniem?
Weszła po schodach i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu kolorowego pęku. Po chwili mogła już wejść do swojego mieszkania.
Nie było nowe, ale udało jej się obrócić to w zaletę. Dostała je w spadku po babci. W dzieciństwie spędzała w nim tak wiele czasu, że można powiedzieć, że to w nim się wychowała. Znajdowało się znacznie bliżej szkół, do których uczęszczała, niż dużo nowocześniejszy i większy apartament jej rodziców. Zawsze po lekcjach szła więc do babci, potem dołączali do niej rodzice, którzy wstępowali po nią w drodze powrotnej z pracy, wszyscy razem jedli obiad i dopiero wtedy jechali na drugi koniec miasta, do domu.
Kiedy wprowadziła się do mieszkania, oddała rodzicom stare i niezbyt ładne meble babci, a sama kupiła sobie nowe, nadal jednak utrzymane w starym stylu. Dzięki temu otrzymała coś na kształt vintage – kawalerki bogatej i kapryśnej właścicielki dwóch lub więcej kotów.
Była właśnie w trakcie przebierania się w coś bardziej wygodnego niż obcisła garsonka, kiedy rozdzwonił się domofon. Podeszła niechętnie do telefonu.
– Tak? – Zapytała znudzonym tonem.
– Dzień dobry, zapomniałem kluczy – odezwał się męski głos w słuchawce. Rosalie uśmiechnęła się do siebie głupio i nacisnęła na guzik otwierający główne wejście. – Bardzo dziękuję.
***
Następny dzień zaczął się dla Rosalie wspaniale. Fakt, głównie ze względu na to, że akurat rozpoczynała się sobota i nie musiała oglądać wstrętnych paszcz znienawidzonych współpracowników, ale nie liczy się przecież powód, a efekt, prawda? Poza tym, dzisiaj nic nie mogło zepsuć jej humoru. Przyjeżdżały do niej jej dzieci.
Mary i Steve byli w tym samym wieku, choć nie byli bliźniakami. Po prostu Rosalie i jej były mąż zdecydowali się zamknąć tego typu sprawy w jednym roku. Uznali, że tak będzie prościej. Teraz ich dzieci chodziły do prywatnej szkoły z internatem w Yorku, a oni udawali, że się nie znają. To znaczy, Rosalie tak robiła. Peter cały czas próbował to zmienić.
Tak więc cały dzień zleciał im na chodzeniu po restauracjach, sklepach i kinach, nadrabianiu czasu, który dzieci spędziły daleko od matki. Wieczorem starym zwyczajem przyjechał po nie Peter. Niedziele dzieci zawsze spędzały z nim.
Rozsiadła się na kanapie w swoim małym saloniku i włączyła telewizor, planując spędzić ten wieczór na całkowitym odmóżdżaniu się. Przeszkodził jej w tym jednak dzwonek do drzwi.
Westchnęła głęboko, jakby właśnie na jej barki spadł ciężar wszystkich problemów każdego z mieszkańców kamienicy i poczłapała otworzyć.
W drzwiach stał mężczyzna. Był o głowę wyższy od niej, miał jakby szklane, dziwne oczy i szpakowate włosy. Uśmiechał się do niej nieprzyzwoicie szeroko, a w ręku trzymał mały bukiecik lilii. Co było głównym powodem, dla którego patrzyła na niego jak na idiotę.
– Dzień dobry sąsiadce – wypalił. – Przyszedłem podziękować.
– A… za co? – spojrzała na niego podejrzliwie.
– Za wczoraj. To ja dzwoniłem do pani mieszkania.
I to był początek. Nie minął miesiąc, a Luke – jak przedstawił się mężczyzna – i Rosalie stali się parą. I to nie taką parą, że raz na ruski rok przejdą się gdzieś pod rękę. Nie widzieli świata poza sobą, każdą możliwą chwilę spędzali w swoim towarzystwie i tylko o sobie nawzajem byli w stanie mówić.
I wszystko byłoby cudowne, gdyby nie wtrącił się Peter.
Którejś niedzieli przyjechał odebrać dzieci i zrobił Rosalie ogromną awanturę. Nie podobało mu się dosłownie wszystko: a to, że typ jakiś dziwny, a to, że co ona dzieciom za przykład daje i że on sobie nie życzy, a to, że szybko jej poszło otrząśnięcie się po rozwodzie. Luke’owi zaś powiedział, że nigdy nie będzie wart Rosalie i że tak łatwo mu jej nie odda, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami, pozostawiając po sobie jedynie lekki zapach drogiej wody kolońskiej.
Incydent ten wytrącił Rosalie z równowagi, więc położyła się wcześniej. Zasnęła wsłuchując się w wypowiadane szeptem obietnice i wyznania miłości.
Obudziła się po trzeciej. Wyjący wściekle wiatr i trzaskające o okno gałęzie skutecznie przegoniły resztki snu. Bardziej niż warunki pogodowe, jakkolwiek typowe w Anglii, zmartwiła ją nieobecność Luke’a. Nie było go nigdzie. Rosalie uznała, że po prostu poszedł pozamykać okna w swoim mieszkaniu, więc położyła się z powrotem do łóżka, układając się wygodnie na boku i narzucając kołdrę na głowę. Nie mogła jednak zasnąć. Cały czas zrywała się i rozglądała po pokoju, mając wrażenie, że ktoś lub coś się jej przypatruje. Słyszała szmery, które wydawały jej się zbyt bliskie jak na syk wiatru przechodzącego przez szpary w starych oknach.
Kiedy powoli zaczynała się uspokajać i wydawało się, że ma szansę jeszcze zasnąć, w salonie rozległ się odgłos czegoś ciężkiego spadającego na podłogę. Rosalie zesztywniała. Bała się ruszyć, ale wiedziała, że na włamywacza sztuczka z udawaniem śpiącej raczej nie podziała. Powoli wstała więc z łóżka, chwyciła – Boże, zmiłuj się – lakier do włosów stojący na toaletce i ruszyła w stronę salonu. Wyjrzała zza framugi. W pokoju nikogo nie było, zauważyła jednak, że na podłodze leżała książka. Rozejrzała się jeszcze raz. Pusto. Odwróciła się, by wrócić do łóżka i zamarła ze strachu. Przed nią stał Luke.
Uśmiechnął się dziwnie. Inaczej niż zwykle. Podszedł bliżej i delikatnie dotknął zimnymi wargami jej ust. Dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa Rosalie.
– Idź spać, słońce – powiedział. Posłuchała.
Zasnęła od razu.
***
Następnego dnia obudziła się wyspana jak nigdy dotąd. Deszcz siąpił za oknem, a wiatr się nim bawił. Uśmiechnęła się i przeciągnęła. Koło niej leżał Luke. Rozczulił ją widok jego szpakowatych włosów rozrzuconych na wszystkie możliwe strony i przystojnej twarzy wtulonej w poduszkę. Wstała pełna sił. W ciągu godziny zdążyła zrobić ukochanemu śniadanie, ogarnąć mieszkanie i odstrzelić się jak szczur na otwarcie kanału. Przez dobre pięć minut szukała telefonu, który w końcu znalazł się w miejscu zupełnie oczywistym. A jakżeby inaczej.
Wybrała numer.
– Rose? – Przezwisko, które znienawidziła po rozwodzie, tym razem nie zrobiło na niej wrażenia. – Coś się stało?
– Cześć, Peter. Możesz przyjść? – Zapytała rozweselona.
Po drugiej stronie słuchawki przez chwilę panowała cisza.
– No… tak, jasne. Zaraz będę. Powiedz tylko, czy coś..
– To super, pa!
Jej były mąż pojawił się niedługo potem. Stanął w drzwiach z bukietem róż w jednej ręce i babeczkami z jej ulubionej cukierni w drugiej. Zaprosiła go do środka i zaoferowała kawę. Był lekko zdziwiony nagłą zmianą jej zachowania, ale nadzieja na odbudowanie małżeństwa przesłaniała jakiekolwiek wątpliwości. Rozmawiali długo. Wspominali dawne czasy – to, jak się poznali, ich wesele, podróż poślubną, narodziny ich dzieci. Z każdym słowem opuszczającym usta Rosalie Peter zakochiwał się w niej od nowa i wybaczał wszystko.
Nagle z sypialni wyszedł Luke. Były mąż Rosalie spojrzał zszokowany najpierw na nią, potem na jej kochanka.
– Oj, Lily, jeszcze? Myślałem, że szybciej ci pójdzie – powiedział siwowłosy mężczyzna, po czym skrzywił się lekko i wszedł z powrotem do sypialni.
– Pójdzie z czym? – Zapytał Peter. – Rose, o co chodzi? I dlaczego on mówi na ciebie Lily? Przecież…
Rosalie jakby posmutniała. Jak dziecko, któremu przypomni się o zadaniu domowym.
– Bardzo nie lubię, kiedy mówi się na mnie Rose. A Rosalie to tak jakby Rose i Lily w jednym, prawda? Z resztą, Luke uwielbia lilie. Nie dostałam od niego jeszcze żadnego bukietu, w którym nie byłoby choć jednej.
– No dobrze, ale… – Peter posmutniał. Przecież to on zaczął nazywać swoją ukochaną Rose. To, co teraz mu powiedziała, było dla niego jak cios w twarz. – Z czym miało szybciej ci pójść?
Smutny wyraz twarzy Rosalie został zastąpiony całkowitym spokojem i zimną determinacją.
– Z tobą – szepnęła.
***
Otworzyła oczy. Leżała w łóżku, przykryta po samą brodę. Głowa bolała ją tak bardzo, że niemal nie była w stanie myśleć. Podniosła się z łóżka i podreptała do kuchni, żeby szybko coś zjeść i móc wziąć tabletkę.
Czuła się brudna, jakby warstwa kurzu pokrywała jej skórę.
Siedziała w piżamie przy stole, chowając twarz w dłoniach i czekając, aż lekarstwo zacznie działać. Próbowała sobie przypomnieć, co robiła poprzedniego dnia. Bezskutecznie.
No nic, pomyślała. Czas się umyć i coś ze sobą zrobić.
Zastanawiała się, gdzie jest Luke. Pamiętała, że kiedy kładła się do łóżka, on już w nim był. Był to jeden z nielicznych przebłysków pamięci, jakie miała. Wiedziała też, że było wtedy jeszcze wcześnie. Jakby w południe, czy chwilę później.
Otworzyła drzwi do łazienki.
Przywitało ją w niej leżące na podłodze ciało Petera.
Najpierw krzyknęła krótko, potem patrzyła tylko martwym wzrokiem na posiniałe pręgi na szyi jej byłego męża, na otwarte szeroko oczy, teraz ciemniejsze niż kiedyś. Chciała zadzwonić po pogotowie, policję, kogokolwiek. Zamiast tego uklęknęła na zimnych kafelkach. Niepewnie dotknęła szyi męża, przyłożyła swoje palce do sinych śladów. Ich kształty idealnie się pokrywały.
Poczuła chłodną dłoń na swoim ramieniu. Obejrzała się. Za nią stał Luke. Uśmiechał się do niej słodko, rozbrajająco. Kiedy tak patrzyła na jego twarz, zaczęła sobie wszystko przypominać.
Strach i przerażenie, kiedy zobaczyła jego oczy tamtej nocy, kiedy sądziła, że ktoś włamał się do jej mieszkania. Ich jaskrawożółty kolor, to, jak świeciły niczym u dzikiego zwierzęcia. Bladą skórę, zapadnięte policzki, zimne palce. I słowa. Gorsze od wszystkiego, co ją kiedykolwiek spotkało.
– Kiedyś już mieszkałem w tej kamienicy – powiedział wtedy. – Dokładnie w tym mieszkaniu. To było bardzo dawno, jeszcze przed narodzinami twoich rodziców. Jestem… byłem pierwszym mężem twojej babci, Lily.
Tak się składa, że kiedy zakochała się w twoim dziadku, dla mnie nie było już miejsca w jej życiu. Nie chciała za mną być, ale też nie wyobrażała sobie, że mógłbym pokochać kogoś innego. Tak, twoja krucha, słodka babcia Lilian – to po niej cię tak nazywam, skarbie – zabiła mnie, cały czas przepraszając. Wbiła mi nóż w serce, tylko po to, żebym nigdy nie był szczęśliwy z kimś innym.
Na moim grobie złożyła wieniec z lilii, a jakże. Ten cholerny chwast towarzyszy mi od zawsze. Od zawsze… Dlatego, kiedy ty się tu wprowadziłaś, postanowiłem sobie odebrać, co moje. Trochę poczekałem, popatrzyłem… Nie mogłem mieć Lilian, to zażyczyłem sobie ciebie. Ale w twoim przypadku też mam konkurenta. Dlatego jutro go zaprosisz i zabijesz. Dobrze?
Teraz przypomniała sobie – Luke ją opętał. Opętał, żeby się zemścić.
Patrzyła na niego z przerażeniem. Teraz widziała go takiego, jakim był naprawdę – pozbawionego iluzorycznej powłoki przystojnego, wiecznie uśmiechniętego mężczyzny. Dostrzegała to, co tamtej nocy. Wtedy, kiedy kazał jej… poprosił ją, żeby udusiła swojego byłego męża.
– Widzisz, Lily? – uklęknął przy niej. – Teraz wreszcie możemy być razem.
Zuzanna Karbowska