II miejsce w II edycji Efantastycznego Konkursu Literackiego
Niebo nad północno-wschodnią Szwecją gorzało od gniewu Thora. Z ciężkich, posępnych chmur sypały się pioruny. Raz po raz, noc na krótką chwilę stawała się dniem. Ziemia drżała w posadach. Rozsądni ludzie nie wyściubiali nosów z kryjówek. Niezależnie od wyznawanej wiary, modlili się, by oszczędził ich śmiercionośny żywioł.
Tylko Ingvar stał niewzruszenie przed wejściem do swojej chaty. Zadarłszy głowę, przypatrywał się strasznemu widowisku, lecz w jego soplowych oczach próżno byłoby szukać śladu emocji. W świetle błyskawic, twarz sędziwego czarownika przypominała oblicze zmarłego.
Ani drgnął, kiedy tuż obok jego lewej stopy grunt wybrzuszył się, a jego powierzchnię przebiła szara pięść. Tłuste palce rozczapierzyły się i wczepiły w ziemię, gdy ciemny alf próbował wydźwignąć z kopca swoje opasłe cielsko. Stanąwszy wreszcie na przykrótkich nogach, zwrócił ohydny ryjek w stronę Ingvara. Jego drobne, czarne oczka zwęziły się. Zazgrzytał:
– Kogo Nali, hi, czuje! Dziwny jesteś, czarownisiu. Kiedy Midgard kwitnie, ty chowasz się w tej, hi, ruderze, ślęcząc nad zwojami i flakonami; kiedy wije się z bólu, jak robaczek w buzi Nalego, ty wychodzisz, hi, żeby sobie popatrzeć! – Chichocząc nieprzyjemnie, karzeł dodał: – Bliżej ci do nas, niż do człeniów!
– Do was najbliżej jest glistom – wycedził pogardliwie Ingvar. – Czego chcesz, Nali?
– Hi? Nali? – zdziwił się ciemny alf. – Ciszy i wilgoci… Czy to dużo?
– Daruj sobie. Przylazłeś tutaj z jakiegoś powodu.
– Ach, to! Bo pani Nalego przysłała go, hi, do ciebie! Chce wiedzieć, hi, jak długo jeszcze ma, hi, czekać… Czarownisiu! Ty zbladłeś!
– Łżesz! – warknął machinalnie Ingvar. Jednocześnie usiłował zapanować nad strachem, jaki obudziły w nim słowa karła. – Powiedz Skuld, że… Powiedz, że proszę o cierpliwość. Potrzebuję czasu. Może nawet… – Zawahał się.
– Może, czarownisiu? Nawet?
– Może nawet kilku lat.
Oczka ciemnego alfa powiększyły się. Wolno, z wyraźnym niedowierzaniem, Nali powtórzył:
– Lat? Kilku?
Nagle zapiał śmiechem. Był to najokropniejszy śmiech, jaki Ingvar kiedykolwiek słyszał. Gdy Nali skończył rechotać, czarownik poczuł ulgę. Jednak ulga prędko ustąpiła miejsca kolejnej fali lęku, bo karzeł oznajmił lodowatym tonem:
– Dziewięć księżyców. – Błyskawica rozdarła ciemności i Ingvar dojrzał w szczurzej twarzy ponurą groźbę. – Hi! Za dziewięć księżyców Nali znowu cię, hi, odwiedzi. I lepiej, żeby…
Ostatnie słowa karła utonęły w ogłuszającym grzmocie. Mimo to, Ingvar wiedział, jak brzmiały.
Lepiej, żeby tamto było gotowe.
Nim przebrzmiał ryk niebios, Nalego już nie było. Karzeł zniknął w ciepłych trzewiach ziemi, pozostawiając po sobie jedynie wielkie kretowisko.
Ingvar przez jakiś czas trwał w bezruchu, gapiąc się bezmyślnie w przestrzeń. W końcu wymamrotał pod nosem plugawe przekleństwo i na miękkich nogach wszedł do chaty.
Na wnętrze domku Ingvara składała się jedna, nisko sklepiona izba. Teraz pielesze czarnoksiężnika pogrążone było w mroku, lecz światło błyskawic, wpadające przez prymitywne, okrągłe okna, co i rusz wydobywało z ciemności najróżniejsze elementy wyposażenia.
W kącie, na prawo od wejścia, stał troll… A właściwie posąg trolla, zamienionego przez słońce w kamień. Oblicze stwora zastygło w wyrazie tępego zaskoczenia. Ingvar wielce się natrudził, by przytaszczyć statuę do domu, a jeszcze trudniejsze okazało się wepchnięcie jej do środka. Ostatecznie udało mu się tego dokonać. Od przeszło trzydziestu lat, spłaszczony czubek głowy istoty podpierał sufit, z którego zwisały paciorki, żmijowe skóry, zwierzęce i ludzkie kości, a także długie kosmyki włosów o niespotykanej barwie i teksturze. Z kolei tuż obok skamieniałego trolla znajdował się, udekorowany misami i fiolkami, stół alchemiczny.
Wszystko to było jednak niczym w porównaniu z zapierającą dech w piersiach kolekcją ksiąg, tablic i zwojów. Źródła wiedzy magicznej walały się po całej izbie, jak gdyby jakiś wyjątkowo nieokrzesany olbrzym rozrzucił je w przypływie gniewu. Najgrubsza księga spoczywała na blacie niskiego stołu. Przy niej dało się dostrzec wypaloną świecę, cztery zwoje, pióro i atrament.
Wciąż pogrążony w zadumie, Ingvar zapalił nową świecę i umieścił ją na miejscu zużytej. Następnie siadł na spróchniałym pieńku. Spojrzał w otwarty tom. Lewą kartę w całości wypełniały notatki i ryciny. Drugą czarownik zdążył zapisać tylko do połowy.
Za mało! – pomyślał z rozpaczą. Ciągle za mało!
Zgarbiwszy się, zanurzył chude palce w gęstwinie siwych włosów. Och, jak bardzo pragnął stać się kimś innym! Kimkolwiek, czymkolwiek – byle nie czarnoksiężnikiem Ingvarem, tak wielkim i tak nieszczęśliwym! Jak kuszące wydało mu się teraz życie prostego wieśniaka, życie, którym dawno temu wzgardził na rzecz potęgi i sławy…
Lecz przecież nigdy dotąd nie żałował swojej decyzji. W ciągu tych wszystkich lat, nie pojawiła się w jego głowie myśl, iż mógł wybrać inną drogę. Bo niby jaką? Miałby pójść w ślady ojca, Olafa? Ochrzcić się ze strachu, związać z piękną i pustą kobietą, spłodzić potomka? Ingvar wykrzywił wargi w ponurym uśmiechu. Jego ojciec, owszem, uczynił każdą z tych rzeczy – jednak w odwrotnej kolejności.
Nie. Los czarnoksiężnika bardzo Ingvarowi odpowiadał.
Aż do dziś. Do momentu, kiedy usłyszał, że zostało mu zaledwie dziewięć miesięcy na ukończenie Almanachu Ocalenia.
Wszystko zaczęło się sześć lat temu, pewnego zimowego, wyjątkowo mroźnego wieczora.
Ingvar pamiętał dobrze tamten dzień. Mógł nawet przywołać uczucie dojmującego chłodu, przenikającego jego kościste ciało, kiedy włóczył się po puszczy w poszukiwaniu szronowika. Ten unikalny grzyb pojawiał się w lasach wyłącznie zimową porą. Niestety, znalezienie go graniczyło z cudem. Zrezygnowany Ingvar wracał już do domu, kiedy nagle wyrosła przed nim szkaradna postać ciemnego alfa.
Karzeł przedstawił się jako Nali. Twierdził, że służy Skuld, jednej z trzech Norn, bogiń przeznaczenia. Ingvar wiedział, że domeną Skuld jest niezbadana przyszłość. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z przebiegłości i dwulicowości karłów. Nie od razu więc dał wiarę Nalemu, kiedy ten oświadczył, że Skuld pragnie jak najszybciej spotkać się z Ingvarem, najznamienitszym czarnoksiężnikiem Midgardu. Ostatecznie jednak, zaciekawiony mag pozwolił ciemnemu alfowi zaprowadzić się do jego pani.
Długo wędrowali przez pola i knieje. Noc była jasna, gdyż księżyca dopiero zaczynało ubywać. Ingvar pluł sobie w brodę: żałował, że zgodził się pójść z karłem. Mroczna kreatura najpewniej chciała po prostu spłatać figiel człowiekowi. Jeśli istniała rasa, której ciemne alfy nienawidziły bardziej, niż swoich świetlistych kuzynów, była to rasa ludzi.
– Tu! – zaskrzeczał Nali, gdy stanęli przed wylotem niewielkiej jaskini. Otwór był wąski i przypominał ranę zadaną mieczem.Widok prezentował się niezbyt zachęcająco. Straciwszy resztki zaufania do karła i jego historyjki, Ingvar nie kwapił się, żeby wejść do środka. Ignorując rozeźlonego Nalego, odwrócił się, by odejść, i wtedy…
– Pani! – pisnął ciemny alf.
Czarownik obrócił się na pięcie. W wejściu do jaskini stała imponująco wysoka kobieta. Jej wdzięczną sylwetkę opinały czarne szaty. Światło księżyca padało na dziecięcą twarzyczkę o dużych, błyszczących oczach oraz drobnych usteczkach. Ta twarz zupełnie nie pasowała do reszty ciała.
Nie tracąc rezonu, Ingvar zaczął:
– Czy ty jesteś Sku…
Urwał, czując trzepnięcie w udo.
– Hi! Nie wymawiaj jej imienia! – warknął oburzony karzeł. – Mówiłem, że pani Nalego jest panią Nalego! Po co głupio pytać? I tak nie odpowie!
– Nie? – Ingvar uniósł krzaczaste brwi. – Dlaczego?
– Przeklęte bogi wyrwały jej język. Tak! Za to, że raz, dawno-dawno, ostrzegła człenia przed jego marnym losem. Stąd człenie mają czasami coś, co nazywają, hi, przeczuciem.
<i>Skoro o przeczuciach mowa, to mam właśnie najgorsze</i> – pomyślał posępnie Ingvar.
Niewiasta odwróciła się i zniknęła w mrokach jaskini.
– Iść! – zakomenderował ciemny alf.
Ingvar wahał się. Ostre spojrzenie Nalego pchało go w kierunku szczeliny, zaś rozsądek nakazywał oddalić się od niej jak najprędzej. Ostatecznie mag doszedł do wniosku, że jeśli usłuchanie karła było przejawem lekkomyślności, to zupełną głupotą byłoby wycofanie się w takim momencie. Czuł zresztą, że ani karzeł, ani jego pani – kimkolwiek była, bo Ingvar wciąż nie wierzył, że ukazała mu się sama Skuld – nie pozwoliliby mu tak po prostu odejść.
Wszedł do jaskini, gorączkowo przeczesując pamięć w poszukiwaniu zaklęć mogących wywabić go z opresji. Znalazłszy kilka szczególnie odpowiednich, rozluźnił się. Nawet mlaszczący odgłos kroków drepcącego za nim Nalego przestał działać mu na nerwy. Gotowy prawie na wszystko, mag ostrożnie podążał w stronę migocącego w ciemności, bladoniebieskiego światła.
Źródłem jasności okazała się tajemnicza mgła, unosząca się na wysokości ludzkich piersi. Z całą pewnością nie była ona dziełem natury. W zaczarowanej poświacie, czarownik dostrzegł zarys kobiecej postaci.
– Bliżej, podejdź bliżej! – syknął karzeł.
Początkowo Ingvar starał się nie wdychać podejrzanych oparów. Nie mógł jednak wstrzymywać oddechu w nieskończoność. Zaczerpnął powietrza i prawie natychmiast zakręciło mu się w głowie. Chwilę później, myśli czarownika uległy zmąceniu. Kiedy Ingvar postąpił krok ku kobiecie, mgły szczelnie go otuliły.
Raptem zmaterializowało się przed nim dziecinne, białe jak kreda oblicze. Spojrzał w oczy, czarne i przepastne niczym studnie.
I wówczas to zobaczył.
<i>Ogromne skupisko identycznych bloków z kamienia. Cmentarzysko? Nie. W tych blokach żyją ludzie.Zatem więzienie? Tak. Miasto-więzienie. Mroczne, posępne. Szare budynki, w nich szarzy więźniowie swoich szarych żyć. Wszystko tutaj wygląda tak samo, toteż łatwo zgubić duszę. Duszę? Jaką duszę? O duszach się nie mówi. W tym świecie, dusza jest balastem.Po cóż pielęgnować duszę, skoro nie ma nikogo, kto mógłby nagrodzić dobre życie? Bogowie dawno pomarli z głodu, bo przestano składać im ofiary. Nie istnieje magia. Nie ma tajemnic, mitów, legend. Opowieści o potworach wyparły historie o ludziach.
Na tronie ze zmurszałych instynktów siedzi Technika. To za jej przyczyną ludzi dopada szaleństwo. Wszelkie działanie jawi się jako bezcelowe. Co można było odkryć, odkryto. Co można było stworzyć, stworzono. Nawet wojny straciły sens, a mimo to, dalej są prowadzone. Era bohaterów minęła jednak bezpowrotnie. Ktoś, kto pokona w bitwie choćby i stu mężów, zasłuży raczej na miano kata, niż herosa. Zabijanie stało się dziecinnie proste dzięki kuszom ciskającym płonące pociski oraz potężnym, żelaznym smokom, które plują ogniem z długich i wąskich pysków…
Oszołomiony intensywnością wizji, Ingvar wzdrygnął się, słysząc w głowie poważny głosik małej dziewczynki.
Oto Midgard w Czasach Techniki, najsmutniejszej i najkrótszej erze w dziejach ludzkości. Rozpocznie się ona już niebawem. Poprzedzi Zmierzch Bogów. Ingvarze! Jeżeli świat wraz z jego mieszkańcami znaczy dla ciebie cokolwiek, musisz zrobić wszystko, by odwlec dzień zagłady!
Wizja rozmyła się w błękitnej mgle. Ingvar na powrót znalazł się w jaskini. Przed nim majaczył profil dziewczęcej twarzy. Chociaż drobne usta nie poruszyły się, Ingvar usłyszał wyraźnie:
Stwórz Almanach Ocalenia. Na jego kartach zgromadź tajemną wiedzę, jaką posiadasz i jaką z czasem posiądziesz. Potem przynieś go do mnie. Gdy nadejdą Czasy Techniki, ludzie odnajdą Almanach i odkryją, że prawdziwa magia istnieje. Kiedy to pojmą, odroczony zostanie Ragnarök. Idź już, Ingvarze! Idź i uczyń, jak powiedziałam…
Z drogi powrotnej Ingvar zapamiętał niewiele. Co prawda jego zmysły, uwolnione spod działania zaklętych oparów, odzyskały ostrość, ale czarownik był tak wstrząśnięty wizją, iż nie potrafił myśleć o czymkolwiek innym. Bezwolnie sunął za karłem, zastanawiając się, czy to, co zobaczył i usłyszał, nie było przypadkiem halucynacją.
Nie – pomyślał wtedy. <i>To się wydarzy, jestem pewien. Kataklizm nastąpi. Już teraz widzę na horyzoncie szarą łunę; podnoszą się fale sztuczności i nijakości. Lecz jeśli to, co objawiła mi Skuld, pewnego dnia stać się musi – wszak w innym wypadku nie nosiłoby znamion przyszłości – czy moje poświęcenie na coś się przyda? Skoro magia musi umrzeć – a ja to widziałem, na Odyna! – to czy mój Almanach może ją ocalić? Czy na pospiesznie zapisanych kartach, prastara Moc, niczym ów Nö z chrześcijańskich podań, przetrwa grożący światu potop?</i>
Sześć lat intensywnej pracy nad Almanachem zmodyfikowało światopogląd Ingvara. Wątpliwości przyjęły zgoła odmienną postać. Zwłaszcza teraz, po kolejnej wizycie Nalego, w głowie czarownika kołatała się jedna, przyprawiająca o strugi potu, myśl:
Czy podołam?
Czas pędził, jak szalony. Ingvar przestał zauważać skutki jego upływu. Dnie i noce zlewały się w bezpłciowe doby. Czarownik odnosił wrażenie, że cały Midgard zamarł, obserwując jego starania, od których zależeć miał los wszystkich światów.
Osiem miesięcy minęło, jak z bicza strzelił. Do powrotu Nalego pozostał już tylko jeden. Ingvara opuściły resztki nadziei. Wkrótce, na gruncie najczarniejszej rozpaczy wyrosło zobojętnienie. Mag coraz częściej odkładał pióro. Marnotrawił całe godziny na snuciu rozważań, wkraczających niekiedy na bardzo dziwne tory.
I właśnie z tych rozmyślań wynurzyła się, niby wąż Jormungand ze wzburzonych wód oceanu, odpowiedź.
Kobieta o dziecięcej twarzy krążyła w podnieceniu po jaskini. Z niecierpliwością wypatrywała nikczemnej postaci Nalego oraz wyższej sylwetki Ingvara, niosącego to, czego tak bardzo pożądała. W oczekiwaniu na ten moment wytrwała siedem lat, lecz teraz, kiedy triumf był na wyciągnięcie ręki, chwile dłużyły jej się niemiłosiernie.
Siedem lat! Ileż receptur, ileż zaklęć mógł przez ten czas zawrzeć Ingvar na kartach swojej księgi! Almanach Ocalenia… Że też mag dał się nabrać na coś równie absurdalnego! Kobieta zarechotała grubym głosem. Zanim zwabiła czarownika do tej jaskini i omamiła przy pomocy magii iluzji – którą opanowała do perfekcji – nie sądziła, że okaże się to takie proste. Już samo podawanie się za Skuld, boginię przyszłości, niosło ze sobą znaczne ryzyko. Wiedźma liczyła się z niepowodzeniem, zwłaszcza, że znała budzące respekt opowieści o Ingvarze. Tymczasem on wpadł w jej pułapkę, jak niedoświadczony szczeniak. Poniekąd czuła się zawiedziona. Później wielokrotnie zastanawiała się, czy aby na pewno nie pomyliła się co do czarownika. Gdyby tak było, jej plan, mający na celu poznanie sporej części magicznego dorobku ludzkości, spełznąłby na niczym.
Podskoczyła, słysząc pisk Nalego:
– Pani!
Karzeł wyłonił się z ciemności. Był sam. W szarych, mięsistych ramionach niósł skórzane zawiniątko. Kobieta zmarszczyła brwi.
– Gdzie Ingvar?
Nali umknął spojrzeniem w bok. Wymamrotał:
– W Niflheimie.
Oczy wiedźmy rozszerzyły się.
– Zabiłeś go? – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Nagle cała jej postać zaczęła się rozrastać. Szaty wydęły się pod naporem pęczniejącego ciała. Dziecięca twarz przekształciła się w ohydne, gęsto usiane brodawkami, oblicze staruchy.
Olbrzymka Hulda wycelowała gruby palec w skurczonego ze strachu Nalego i wrzasnęła:
– Ty głupi, żałosny pomiocie szlamu! Zakazałam ci!
– Hi! Pani mówiła, że… że po wszystkim, Nali może…
– Po wszystkim, durniu! Ta ludzka wesz mogła mi się jeszcze na coś przydać! A teraz… Ale mniejsza o czarownika. Almanach! Daj mi Almanach!
Nali pospiesznie wręczył jej zawiniątko. Wiedźma rozpruła je… i zamarła. Żądza spełzła z jej lic, zastąpiona grymasem tępego zdziwienia.
– Zwój? Jeden zwój?! Co…
Gorączkowym ruchem rozpieczętowała rękopis, rozwinęła go i przeczytała:
To, co było, nie bardziej jest osiągalne, niż to, co będzie. A jednak inspiruje nas jedno i drugie. Przeszłość, niby miecz – ostygłe, stwardniałe dzieło kowala – dodaje nam odwagi, gdy stajemy do boju z mroczną przyszłością. Zerkając za siebie, upewniamy się, że nie prześladuje nas żaden demon, i, z westchnieniem ulgi, dalej idziemy ku nowemu i nieznanemu. Z kolei to nowe i nieznane pociąga nas, bo tylko ono może nadać sens naszym działaniom. Tylko ono może dać odpowiedź.
Przyszłość jest niezmierzonym oceanem Mocy. To z wód tego tajemniczego zbiornika czarodziej czerpie energię niezbędną do formowania rzeczywistości. Bo władać magią – to znaczy: umieć przekształcać rzeczywistość, naginać ją wedle uznania. Czarodziejem jest więc człowiek, który z zaklęciem „poradzę sobie” na ustach, dąży do spełnienia pragnień i zazwyczaj osiąga swój cel. W efekcie budzi podziw, nieufność i zazdrość laików, którzy wnet zaczynają psioczyć na maga i jego niezwykłe zdolności. Niektórzy żądają od czarodzieja pomocy, inni nieustannie patrzą mu na ręce, by pozyskać dowód na to, że nieuczciwie dorobił się szczęścia oraz fortuny. Potem wreszcie alarmują władze, jeszcze mniej lubiące osobników parających się tajemnymi sztukami.
Tak więc uprawianie magii jest niczym innym, jak chwytaniem żelaza przyszłości i kuciem go młotem czynu, tak, by powstał miecz doświadczeń. Potrzebowałem wielu lat, by to pojąć. Lecz jak, wobec tego, powinienem rozumieć wizję świata bez magii? Czy to możliwe, że w przyszłości nie będzie przyszłości? Czy, upośledzeni na wyobraźni, ludzie Czasów Techniki zgorzknieją tak bardzo, iż przestaną marzyć, zadowalając się samymi tylko ochłapami szczęścia?
Trzeba wam, Pokolenia Nowego, pamiętać o jednym. Z upływem lat, wszyscy ubożejemy w marzenia, za to bogacimy się we wspomnienia. Szczęśliwy ten, co umierając, myśli: „praca skończona: mój dom stoi mocno i niegroźny mu nawet Ragnarök”; biada zaś temu, kto, nie zdążywszy za życia położyć dachu, na łożu śmierci widzi pełne możliwości niebo.
Zdawało się, że oczy Huldy lada chwila wyskoczą z orbit. Olbrzymka raz jeszcze przebiegła wzrokiem po runach. Rozumiała każde słowo, a mimo to…
Nie rozumiała niczego.
Ryk wściekłości wstrząsnął jaskinią. To pomogło Nalemu w podjęciu decyzji. Mamrocząc pod nosem, karzeł dał susa w kierunku wyjścia.
Nie zdążył. Zaklęcie trafiło go w szerokie plecy. W mgnieniu oka, jego ciało zwinęło się, skurczyło i porosło czarnym futerkiem. Wyjątkowo tłusty kret zakwilił rozpaczliwie, wierzgnął łopatowatymi nóżkami, po czym zanurkował pod ziemię.
I nigdy więcej nie słyszano o Nalim – ani w Midgardzie, ani w Svartalfheimie, ani w żadnym z pozostałych światów.
Marcin Podlaski