III miejsce w II edycji Efantastycznego Konkursu Literackiego
Mulat jest szalony. Widzę to po drżeniu jego rąk, po sposobie, w jaki odstawia szklankę herbaty. Po jego łysej czaszce spływa gęsta kropla potu. Oczy zapadają się do środka, błyska białkami, czerwonym marmurkiem popękanych naczynek. Śmieje się głęboko, tubalnie, urywa nagle, milknie, posępnieje. Świr, destylowany świr. Mam nóż, mówi. Zaciska dłoń na klindze, chrom, potem szkarłat.
Szczur zaszył się na poddaszu, wcisnął się między drewniany strop a wybrzuszoną upałem blachę falistą. Pociągnął za sobą kolorową wstęgę przewodów, która zwiesza się przez dziurę w sklejce jak ogon martwego ssaka. Mulat przytykał do nich ucho i twierdził, że słyszy co tam Szczur sobie szepcze. Nie zdązyłem dobrze przyjrzeć się Szczurowi, nie schodził na posiłki. Czasami słyszałem głuche uderzenia nad naszymi głowami, kiedy tłukł nim o podłogę atak padaczki. Miał palce artysty, długie, smukłe, zgrabne. Dziura przez którą wypuścił kable rzygnęła raz jeden gołębiem – ptak nie potrafił latać, miotał się po podłodze. Bob leniwie wyplątał się ze śpiwora, wstał aby wyrzucić go przez wybity świetlik. Kiedy podniósł zaskakująco bezwładne zwierzę, poczuł w ręce, wyczuł przegubem, z gołębia usunięto wszystkie kości. Nadal żył. Długie, smukłe palce artysty.
Boba rozumiem, taką czaczę to ja kumam. Znam takie oczy zmrużone, znam takie usta kpiąco wydęte. Zawsze trzyma jedną rękę w kieszeni. Albo cieszy się, że nas widzi, albo ma tam coś jeszcze, coś groźniejszego. Całymi dniami leży w śpiworze i ogląda teleturnieje. Mistrz małej ściemy i wielkiej hucpy, odkąd wszedł do naszej hali magazynowej z wojskowym plecakiem przewieszonym przez ramię, rozgrywa sobie w głowie własne plany, ustawia nas w wirujących konstelacjach. Chce być graczem. Bardzo nie lubię, kiedy pionkowi wydaje się, że jest graczem. Wydaje mi się, że będę go musiał zabić. Jeżeli Dżizas nie zrobi tego pierwszy. Bob uważa że Mulat to świr, i ma rację. Uważa, że Szczur zdechnie zanim zdąży po niego wrócić i tutaj też zapewne się nie myli. Sądzi, że Dżizas to problem. Przyznaję mu rację. Żaden z nas nie dosięga Dżizasa. Razem też nie mielibyśmy wielkich szans. Bob jest sprytny, ale popełnia dwa błędy. Sądzi, że tego wszystkiego nie wiem. Jest przekonany, że da mi radę.
Dżizas siedzi na środku hali, plecami do wejścia. Zjada wojskową konserwę, czyści dokładnie puszkę kawałkiem chleba. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, myślałem, że jeden z lokalsów wybrał sobie naszą kryjówkę na noclegownię. Bob zbliżył się do niego z lewej, potrafił ruszać się cicho. Jakieś militarne ninjutsu, szmery bajery, siedział w Bobie skurwiel pułkownik, choć starał się to ukryć, za bardzo się starał. Błysnął automat, musiał go trzymać w rękawie.
Potem, kiedy wiedziałem już, kim jest Dżizas, przypomniałem sobie historię, którą kiedyś opowiadała mi połówka na misji. Siedzieliśmy w okopie wyrzezanym w twardej jak skała glinie, skurczeni jak bracia syjamscy. Stąd połówka – we dwójkę, godzinami czuwamy w bezruchu, kończyny się plączą, myśli się wikłają. Druga połówka kwadrans wcześniej chciał rozprostować nogi, kula urwała mu duży palec. Z dżungli dookoła wylewały się na nas fale robactwa i czarnych tubylców z klekoczącymi jak bociany karabinami. Tubylców zabijaliśmy. Opowiadał z przerwami, plastry odbierały mu co chwilę świadomość razem z bólem. Dekadę później siedziałem w opuszczonym magazynie i patrzyłem na to, co zrobi Dżizas, kiedy Bob celuje mu w plecy automatem.
Dżizas nie zrobił nic. Dalej jadł konserwę. Wiedział, że Bob nie strzeli. Bob od tego momentu boi się Dżizasa.
Skrzypi deska, z sufitu sypie się kurz. Bob składa swój przenośny telewizorek, odrzuca śpiwór, sznuruje wojskowe buty. Mulat kuca na parapecie, półnagi, smaruje sobie ramiona ptasimi wapiennymi odchodami. Przez smród oleju i starych szmat niesie się jego ptasi trel.
– Zamknij się stary – mruczy Bob – stul ten ryj. Stul ten ryj nareszcie.
Mulat uśmiecha się szeroko, klepie rękami po udach. Bez wysiłku odbija się z kucek, w powietrzu wykonuje dwa salta, ląduje na rękach. Łapie równowagę, przerzuca ciężar ciała na jedną dłoń, potem na trzy palce. Bob wywraca oczami, siada przy stole, po przekątnej do Dżizasa, ostentacyjnie odwraca wzrok. Szurają kroki na schodach, ze strychu schodzi Szczur. Zanosi się kaszlem, naciąga na twarz głęboki kaptur. Kątem oka łapię paskudną wysypkę szpecącą mu pół twarzy.
Siadam przy stole, po prawej krzesło odsuwa Mulat. Cisza na nas spada, bezruch nas ogarnia, zamykają się nad nami spękane szyby pociągnięte smolistą farbą. Dżizas powoli odkłada ogryzek jabłka, przyciąga do siebie polowy terminal, pstryka włącznikiem. Mulat pohukuje, bębni palcami o nitowany blat. Wiązka zer i jedynek przebija dach, przebija chmury, ginie w granatowym niebie. Przez zimną pustkę trafia w wielkie czerwone oko satelity reklamowego. A potem jeszcze jednego. I jeszcze jednego. I setek innych. Jeżeli ktoś chciałby po tej czerwonej nitce trafić z powrotem do nas, będzie dryfował latami po oceanie koreańskich seriali, dziecięcego porno, wojskowego białego szumu.
Dokładnie o dzisiątej na odrapanym panelu czołowym terminala błyska dioda. Ktoś po drugiej stronie labiryntu luster chwycił czerwoną nitkę. Nad stołem rozpala się błęktina sfera. Projektor łapie cząsteczki kurzu i podświetla je laserem. Ma wdzięczny materiał do pracy, w powietrzu stale wisi metaliczny syf. Syf podnosi się z podłogi przy każdy kroku, zostaje na skórze. Po wszystkim zrobię sobie detoks w jakimś luksusowym kurorcie. Wielkie prasy wycisną ze mnie kropla po kropli całe to gówno, które produkuje bardziej parszywa część tej planety. Przygnębiająco przeważająca część tej planety.
Nad stołem rozkwita trójwymiarowy hologram, drga w podmuchach wiatru. Twarz jest zakodowana, głos przemodulowany. Wszystko na bok, raczej nie sądzę, żebym miał kiedykolwiek przyjemność poznać gościa. Ludzie, z którymi się stykałem na gruncie zawodowym nie mieli tylu pieniędzy, ile miał człowiek, który trzymał czerwoną nitkę z drugiej strony.
– Początek operacji ustalono na jutro, na godzinę dziesiątą.
Czuję, jak palce wypełnia mi prąd, z pleców spada ciężar. Czekanie ma się ku końcowi. Jutro się zacznie, jutro się skończy, jutro będę bogaty albo jutro będę martwy.
– Naszym celem jest ośrodek reedukacji i resocjalizacji „Przyszłość”
Dżizas wygina palce, ustami bezgłośnie naśladuje wybuch. Mulat wibruje z podniecenia, czuję jego dreszcze przez blat stołu. Wiem, że jest gotów rzucić się na betonowe bunkry i bezzałogowe drony, teraz, zaraz, sam, zębami, paznokciami. Nie wiem na kogo bym postawił.
– W ośrodku „Przyszłość” jest przetrzymywany więzień o kryptonimie M. Waszym zadaniem jest udana ewakuacja więźnia M z ośrodka „Przyszłość” do miejsca odbioru.
Bob unosi brwi.
– Kiedy dostaniemy kasę?
– Pieniądze zostaną uznane przez wasze rachunki w momencie w którym więzień M przekroczy granicę punktu odbioru.
Mulat uderza płaskimi dłońmi w stół, dwukrotnie.
– Kasta pana Ugabe otrzyma uzgodnioną kompensatę na takich samych warunkach. Dodam, niezależnie od tego czy panu Ugabe uda się razem z więźniem M przedostać do punktu odbioru.
Czarny cmoka zadowolony, jego twarz łagodnieje. Znam potrzeby jego kasty, wiem do czego potrzebują małych chłopców. Dwadzieścia lat temu być może bym się wyrzygał.
Hologram twarzy znika, na jego miejsce pojawia się trójwymiarowa siatka korytarzy, z zaznaczonymi na czerwono punktami kontroli.
– Pierwszy posterunek neutralizuje Pan Dżizas. Zaraz po nim….
Wyłącza się we mnie ten pierwszy, który jeszcze coś czasami czuje, który jeszcze potrafi słuchać. Jest już niepotrzebny. Zostawiam tylko tego, który liczy, waży i rozdziela. Jutro jest jego dzień.
Niebo nad nami ma kolor ekranu telewizora włączonego na kanał z telezakupami. Opony rozpadającego się wana kruszą bryły asfaltu, zapadają w drogę dziurami szczerbatą, w dziurach trzeszczą stalowe pręty zbrojeń. Dżizas prowadzi jedną ręką, drugą nawiguje mały tablet przylepiony taśmą do szyby. Tkanka miasta, po tym jak umarło, otworzyła nowe przejścia, rozdęła inne arterie, zawaliła stare drogi żelbetowymi czopami. Mijamy budynki ziejące czarnymi dziurami wybitych okien, na ścianach rdzawe blizny po wyrwanych instalacjach. Trudno sobie przypomnieć te stare, inne, jeszcze żywe, do których wchodzili i wychodzili, ludzie, dzieci, zwierzęta. Przestałem odróżniać pamięć od seriali dokumentalnych. Przekleństwo człowieka który żyje zbyt długo.
– Em jak co?
Odwracam się od szyby.
– Co?
– Em jak co? – powtarza Bob – Gość, którego mamy wyciągnąć nazywa się „M”. To się pytam – Em jak co?
– Jezus, nie wiem – pomiędzy ruinami widzę skurczoną postać, biegnie przygarbiona. Snajper? Dzieciak. – M jak cokolwiek. Mogło być A, Be, nie ma znaczenia.
– Sądzę, że ma. Gdyby nie miało, nazwali by go A. Może to nazwisko?
– To nie ma znaczenia.
– Może to M jak mulat. – Bob redukuje bieg, skręca pod ostrym kątem w przecznicę, krawędzią zderzaka rozbija kopczyk śmieci – Wyciągamy kolegę świra naszego szemranego partnera.
– Nie sądzę. Żaden mulat nie jest tyle wart.
– Może to ona – Dżizas podnosi się z tylniego siedzenia – może to kobieta.
– Mam nadzieję że to koleś – krzywi się Dżizas – z kobietkami jest trudniej. Płaczą, histeryzują, wloką się jak po morfinie. Jeżeli nie włączy im się syndrom sztokholmski. Koleś lepiej.
– To tutaj – mówi Dżizas, pokazuje palcem nad ramieniem Dżizasa.
Wan toczy się jeszcze siłą bezwładu, zatrzymuje na skraju wolnej przestrzeni. Wyburzono całe kwartały budynków, usunięto gruz, rozwalcowano przestrzeń na płasko. W pustkę wstawiono geometryczne bryły zakładu edukacji, ściśnięte w kompleks bunkrów, okręcone drutem kolczastym, czesane w podczerwieni, fotografowane co pół sekundy z orbity nad nami. Przypominały amalgamatową plombę w szczęce starego żebraka, sączacą rtęć w głąb umierającego organizmu. Dwadzieścia metrów przed nami stoi zaciągnięty szlaban, migają pomarańczowe światła ostrzegawcze, przycupnęła budka strażnicza. Pierwsze sito, najmniej dokładne, najgorzej obsadzone.
Trzaskają drzwi, Dżizasa już nie ma w wanie, został po nim wygnieciony ślad na siedzeniu.
– Dziwny koleś, ten Dżizas. – mruczy Bob. Do siebie, do mnie. – Niepewny. Ponoć skurwiel nie z tej ziemi. Trzy dekady temu. Był na wszystkich trzech wojnach.
– Ponoć. – widzę sylwetkę Dżizasa, przygarbioną, okutany w workowatą rybacką kurtę. Wygląda jak jeszcze jeden z lokalsów, szukający śmieci w śmieciach.
– Ożenił się z córką ojca włoskiej rodziny na wschodnim wybrzeżu – ciągnie – Miał chyba jakieś dzieci, sraty pierdaty, wszyscy zginęli przez jakiegoś debila, który zadrutował nie to auto co trzeba. Dżizasowi zryło beret totalnie.
– Noc noża, tak o niej mówią.
– Taa, słyszałeś? Poszedł po nich z jednym nożem. Czekali na niego. Wszyscy cyngle jakich ściągnęli.
– Opowiadał mi gość, z którym siedziałem w okopie. Połówka się mówiło na takich – błysk w oku Boba, wie kto to jest połówka. Też tak siedział? A może widział nas przez lunetę, przylepiony do pnia drzewa, duży palec u nogi połówki na przecięciu lini. Nieważne. – Oni mieli wszystko do przeciwpancernej. On miał nóż.
– Co się z nim stało?
– Nie żyje.
– Twój kumpel nie żyje. A co się stało z Dżizasem?
Nachylam się nad Bobem, cofa się, wsadza rękę do kieszeni.
– Dżizas nie żyje. – mówię z naciskiem – W końcu go dopadli. Urwało mu nogę, dostał trzy razy całą serią w klatkę. Zmarł na miejscu. Połówka był pewien. Był jednym z tych, którym udało się wtedy przeżyć.
– Co… – zaczyna Bob, i wiele rzeczy dzieje się jednocześnie. Palce Sczura pół miasta dalej walą w klawiaturę jak oszalałe, Szczur ociera zielonego smarka z nosa. Wysoko nad nami zamyka się teleskopowe oko satelity, zakład „Przyszłość” znika z mapy. Receptory bojowych dronów unoszących się w kominach ciepłego powietrzach zakleja pięć minut zapętlonego świata, w którym nic się nie dzieje. Wszystkie bramki do segmentu więziennego się otwierają, na kwatery strażników spada kwarantanna. Pokazuję Bobowi budkę strażników. Przez uchylone drzwi wychodzi Dżizas, wyciera rękę o spodnie zostawiając na nich ciemne ślady.
– Dżizas umarł – mówię – ale już czuje się lepiej.
I wysiadam.
Żar leje się z pustego nieba, gorzki pył wciska się do płuc. W piersiach mam kulę gęstego bólu, ostatni oddech zaczerpnąłem piętnaście metrów wcześniej. Nogi są ciężkie, nogi są niezgrabne, nogi zapadają się po kostki w popielatym granulacie.
Wana zostawiliśmy przecznicę wcześniej z odstrzeloną osią, przeoranego seriami broni maszynowej, zdechł bezpowrotnie. Obok mnie biegnie Mulat, już bez swojej cybernetycznej gracji, potyka się, upada na kolana, podnosi, biegnie dalej. Strzęp jego prawej ręki rzyga krwią na asfalt, zostawia za sobą parującą wstęgę. Szlak czerwony, Mulat, dwadzieścia minut szybkim marszem. Za naszymi plecami kompleks „Przyszłość” otwiera się jak kwiat, płatki z nitowanej stali tasują się w lśniącą rozetę. Wykwita nad nimi gwiazda promienna, kometa płomieni. Przez moment wydaje mi się, że leci w naszym kierunku, to już jest koniec, z tym już nic nie zrobimy. Ale z hukiem przelatuje nad naszymi głowami, ciągnie za sobą warkocz popiołu, znika z nieba. Wiem, że ktoś szukał i znalazł, czerwoną nitkę przywiązaną do dronów bojowych, kamer bezpieczeństwa, systemów obronnych, zwijał tą nitkę cierpliwie, aż trafił na smukłe palce artysty Szczura. A Szczur wiedział, że go znaleźli. Nie zerwał się do biegu, nie uciekał. Odchylił się na krześle, pokiwał głową z uznaniem, wsłuchał się w odległy szum powietrza, głośniejszy z każdą chwilą. Podmuch wiatru unosi chmury kurzu, odległy grzmot na przedmieściach. Szczur już nic nie zrobi ze swoją kasą. Świat znika w chmurze pomarańczowego pyłu.
W kurzawie nikną plecy Boba, który biegnie lekko, równo, jakby nie miał sześćdziesięciu lat i bezwładnego ciała przerzuconego przez plecy. Em podskakuje na jego ramieniu jak szmaciana lalka, włosy koloru platyny targa wiatr. Dżizas traci do niego zaledwie kilka metrów, ale biegnie wolniej, stara się przeładować automat w biegu. Mulat obok mnie głucho krzyczy i się zatacza. Na boku kwitnie mu krwawy kleks, krew wychodzi z niego jak rzeka. Nie wiem, jak może jeszcze stać, nie wiem, jak może jeszce żyć. Robi kilka niepewnych kroków, przystaje, przez moment widzę jeszcze białka jego oczu, znika w tumanie. Cisza, krzyki, terkot broni maszynowej, wrzask bólu, jeszcze więcej strzałów. Cisza, cisza, cisza.
Do strefy odbioru jest kilkaset metrów, straciłem z oczu Boba i Dżizasa. Biegnę jeszcze przez paredziesiąt, chce się wyrzygać ale nie mam czym. Łzy zalepiają mi oczy, przestaję cokolwiek widzieć. Wtedy potykam się o Dżizasa. Leży bezwładnie, twarzą do ziemi. Dostał w plecy, między łopatki, krew wsiąka w szczeliny w asfalcie. Rana nie od lasera, nie ma przypalonych brzegów, ktoś zastrzelił go z bliska z broni automatycznej, mam pewne podejrzenia kto. Chcę przejść nad jego ciałem, kiedy chwyta mnie dłonią za kostkę, chwyt ma żelazny.
– Musisz… musisz ją… najważniejsza…Bob, nie może…
Krew leje mu się z ust, Dżizas umiera po raz drugi. Biegnę dalej, czujnie rozglądam się na boki. Przesadzam scyzorykiem betonowy murek, kula odłupuje kawałek kamienia obok mojej dłoni. Nurkuję za masywny filar, wtapiam się w plemienne grafitti. Sprawdzam magazynek glocka. Wychodzi, że Bob swoją kulę otrzymać musi jednokrotnie, to wszystko na co mnie stać.
Trzy oddechy, głębokie,wdech nosem, wydech ustami, tętno zwalnia dwukrotnie, ciało się rozluźnia. Moje centrum znajduje się trzy palce poniżej pęka i dwa palce w głąb ciała. Przestaję myśleć. Potem przestaję czuć. Potem ruszam.
Więzień M leży na asfalcie, nie rusza się ale żyje. Bob wyłania się z burzy pomarańczowego pyłu po moje lewej. Automat w jego ręce rozpala się strumieniem ognia, nad moją głową przechodzi seria, grzęźnie w ścianie budynku za moimi plecami. Nie spieszę się, celuję dokładnie, trafiam go dokładnie w serce. Impet podrywa go z nóg, ciska o ziemię. Kiedy robię krok, podnosi się na rękach, spod rozerwanej koszuli wypełza mu kevlar. W tym miejscu, w tej chwili już wiem, że przegrałem. Nie patrzę na Boba, który podnosi swój automat, patrzę na platynową aureolę włosów M leżącej na asfalcie. Nagle dziewczyna podnosi głowę, po raz pierwszy odkąd Dżizas wyłonił się z jej celi w obłokach dymu, z jej bezwładnym ciałem na ramieniu, widzę jej oczy.
Oczy są dziurami w rzeczywistości wypełnionej tetrabajtami metalicznego gówna. Świeci przez nie płynny lazur, jad fantastyczny, elektryczny eter.
Szarpię za spust. Zamiast metalicznego szczęku kurka uderzającego w pustą komorę, w ręku eksploduje mi grom. Mierzę w ziemię, mimo to czubek głowy Boba rozrywa tęcza, barwny fraktal zalewa mu oczy.
– Dżizas… – zaczyna i już nie kończy.
Za plecami czuję podmuch powietrza. Pomiędzy ścianami manewruje z trudem polowy szturmowiec, wirniki ciężko mielą gęste jak piasek powietrze. Podwozie uderza w drogę, otwiera się trap, wyskakują z niego dwie postacie w czarnych kombinezonach. Podnoszą M ostrożnie, biorą pod ramiona, niosą do wnętrza pojazdu. Z luku pasażerskeigo wychodzi jeszcze ktoś. Wysoki, ubrany w innych miejscach niż tamtych dwóch. Jego jedwabny krawat wygląda w tym kontekście jak róża na wysypisku. Podchodzi do mnie.
– Dżizas?
Kręcę głową. Cmoka z niezadwoloniem.
– Szkoda. Wiedział… że ona jest najważniejsza.
– Bob? – pytam z kolei ja.
– Kret – patrzy obojętnie na zwłoki we wszystkich kolorach tęczy. – Wiedzieliśmy od początku.
Chcę coś powiedzieć, mam to na końcu języka, w ostatniej chwili zmieniam zamiar.
– Dlaczego jest najważniejsza?
Jest już w połowie drogi do szturmowca, ale zatrzymuje się jeszcze, obraca w moją stronę.
– Mam wrażenie, że już pan wie.
Pojazd wzbija się w powietrze. Gorzki pył wiruje jeszcze długo, układając się w dziwne kształty i spirale. Koło mojej stopy siedzi gołąb, czyści swoje pióra dziobem. Potem odlatuje.
Mateusz Górski