Miasteczko było niewielkie, posiadało ledwie parę ulic na krzyż, a pomimo to udało nam się zgubić. Jak wiele innych nadmorskich miejscowości, otoczone było wszędobylskimi sosnami o obłażącej korze i kilkukrotnie dążąc do celu szeroką ulicą odkrywaliśmy ze zdumieniem (a później i rosnąca irytacją), że znaleźliśmy się po środku lasu i trzeba zawrócić. Oglądana w domu na Google Maps trasa do posiadłości, w której wykupiliśmy nocleg wydawała się tak trywialnie oczywista, że uznałem wtedy zabranie mapy czy GPS-a za zbędne. To był błąd. Nie mogliśmy nawet zadzwonić, ponieważ w ramach urlopowego odcięcia się od świata nie wzięliśmy komórek. Paski plecaków coraz boleśniej wrzynały się nam w ramiona, a spocone od upału ciała domagały się prysznicu, podczas gdy cel wydawał się tak samo odległy, jak pięć minut po opuszczeniu peronu miejscowego dworca. Skapitulowaliśmy. Postanowiliśmy zaczepić pierwszego napotkanego miejscowego.
Okazał się nim być gruby facet przycinający żywopłot okalający teren jego działki. Miał na sobie tylko szorty, a cała jego skóra była spieczona na czerwono jak u gotowanego raka.
– Hę? – zmrużywszy oczy spojrzał na Gosię, kiedy zadała mu pytanie. – Jaki adres?
Odłożył na bok sekator i wyjął z torby-lodówki butelkę coli. Była zroszona od zewnątrz i poczułem nagle, jak zasycha mi w gardle.
– Leśna piętnaście – powtórzyła głośno moja żona, mimowolnie śledząc ruch dłoni przytykającej butelkę do ust. Woda, którą ze sobą zabraliśmy już dawno przekroczyła nasze prywatne normy dozwolonego zakresu temperatury.
Ręka zastygła w połowie gestu. Podniosłem wzrok i zobaczyłem wlepione w siebie zamarłe spojrzenie. Facet stał tak przez sekundę z głupią miną, a potem nagle ochłonął i powiedział:
– To trzeba iść prosto, o, tą drogą, potem za spożywczakiem skręcić w lewo i prosto aż do końca. – zakręcił butelkę nie wypiwszy ani łyka.
Podziękowaliśmy i ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Gdy doszliśmy do sklepu spożywczego dyskretnie obejrzałem się za ramię. Zza wpół przyciętego żywopłotu wciąż obserwował nas facet z coca-colą w dłoni.
***
Do celu dotarliśmy zaskakująco szybko. Droga, przy której stał dom wyglądała podejrzanie podobnie do tej, którą niecałe pół godziny wcześniej określiłem jako „prowadzącą w przeciwną stronę”, ale przemilczałem to spostrzeżenie. Podeszliśmy do furtki, zza której widać było fragment zadbanego ogrodu skrytego za krzakami i piętrowy budynek przykryty spadzistym dachem. Kilkanaście sekund po naciśnięciu dzwonka drzwi frontowe otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Za nimi ukazała nam się zażywna kobieta po czterdziestce, o rumianych policzkach i równie czerwonym fartuchu. Przyjrzała nam się uważnie i energicznym krokiem podeszła do furtki. Przedstawiliśmy się i gospodyni z serdecznym uśmiechem zaprosiła nas do środka. Ruszyliśmy żwirową ścieżką, a ona podążyła za nami, dzwoniąc pękiem kluczy niczym więzienny strażnik. Tuż przed domem zerknąłem jeszcze raz na ogród i wydało mi się, że uchwyciłem jakiś ruch kątem oka, jednak gdy się obejrzałem, nikogo tam nie było.
Zostaliśmy zaprowadzeni do salonu. Tam czekało już na nas ciasto, będące niewątpliwie sernikiem na zimno. Z ogromną wdzięcznością dla rzeczywistości zrzuciłem plecak i usiadłem na niewiarygodnie wygodnej kanapie. W pokoju panował przyjemny chłód, zza okna dobiegały jedynie piskliwe wrzaski mew i ledwo dosłyszalny szum fal. Kompletna cisza w porównaniu z tumultem i gwarem miejskiej ulicy. Gospodyni postawiła przed nami talerzyki, a ja utwierdziłem się w duchu, że dokonaliśmy słusznej decyzji w doborze noclegu.
– Ciekawa książka – powiedziała nagle Gosia, wskazując na wolumin leżący na stoliku obok popielniczki. – Interesuje się pani kulturą Haiti?
Gospodyni nie zdążyła jednak odpowiedzieć, ponieważ drzwi pokoju otwarły się gwałtownie i do środka wszedł osobnik o dość specyficznym wyglądzie. Był wysoki i chorobliwie chudy, ubrany w spodnie z długimi nogawkami oraz golf, kreacja raczej nietypowa przy panującym skwarze. Całe ubranie wydawało się na nim wisieć niczym na szkielecie i pobrudzone było ziemią. Ciemny strój kontrastował z cerą twarzy, podkreślając jej blady, ziemisty kolor, co nadawało przybyszowi wygląd anemika.
– Witaj, kochanie – rzucił chrapliwym głosem do gospodyni, wyciągając wąskie usta w uśmiechu. – Widzę, że letnicy już przyjechali.
Kobieta wstała gwałtownie i spoważniała na twarzy, ściągając usta w gniewnym grymasie. Spojrzała na nas kątem oka i uśmiechnęła się sztucznie.
– Tak, mój drogi – odrzekła z jadowitą słodyczą godną grzechotnika – To są państwo Wiśniewscy, zostaną tu do przyszłej soboty. A ten pan – zwróciła się do nas – to mój mąż.
Zaskoczyło mnie istnienie męża. Z dotychczasowej komunikacji przy rezerwacji pokojów wnioskowaliśmy, że gospodyni mieszka sama. Wymieniliśmy krótkie przywitania, a ona powiedziała:
– Państwo wybaczą, na pewno jesteście spragnieni – zaraz coś przyniosę.
Po tych słowach wyszła, ignorując na wpół rozbawione, na wpół ironiczne spojrzenie małżonka. Poczuliśmy, ze znajdujemy się w centrum cyklonu, jakim jest małżeńska kłótnia, a sytuacji nie polepszał fakt, iż właśnie zostaliśmy zmuszeni do rozmowy z dziwacznym mężczyzną, który w niczym nie przypominał gościnnej żony.
– Proszę, niech się państwo częstują – rzucił, machnąwszy niedbale ręką w stronę talerza z ciastem i, lekko utykając, podszedł do głębokiego fotela, w którym następnie usiadł.
Muszę przyznać, że wewnętrznie odetchnąłem z ulgą, że facet nie okazał się zupełnym świrem. Ostatecznie miałem spędzić w jego domu kilka ładnych dni.
– A więc przyjechaliście na tydzień? – zagadnął tymczasem. – Dlaczego właśnie tutaj? Daleko nam do popularnych kurortów.
Mówił to z uśmiechem, ale w jego spojrzeniu było coś, czego nie potrafiłem wtedy sprecyzować. Później odkryłem, co to było i cieszyłem się, że nie zrozumiałem od razu.
– Chcieliśmy odpocząć od zgiełku, a tutaj zatłoczone plaże nam nie grożą.
– O tak, okolica jest bardzo spokojna. Nic specjalnego się tu nigdy nie dzieje.
Kościstymi palcami poprawił śnieżną lilię stojącą w wazonie i zdałem sobie sprawę, że to jego musiałem widzieć w ogrodzie.
– Macie jakieś konkretne plany na najbliższe dni? – spytał uprzejmym tonem. – Pięć kilometrów stąd znajduje się stara latarnia morska. To długa trasa na takie upały, ale prowadzi przez las, gdzie słońce tak nie doskwiera. Jest już nieużywana, ot, kolejny relikt przeszłości, ale otwierają ją dla turystów. Ze szczytu można zobaczyć całą okolicę. Niezły widok. Sam chętnie bym go zobaczył jeszcze raz, ale stawy już nie te. – Uśmiechnął się, patrząc na nas swoimi bladymi oczyma. Jego spojrzenie zdawało się przenikać przez nas niczym mroźny wiatr przez cienką kurtkę.
– To świetny pomysł – powiedziała z nagłym entuzjazmem Gosia. – Na pewno się tam wybierzemy. I tak chcieliśmy pójść na spacer po okolicy.
Po tych słowach wdała się w dyskusję o urokach mieszkania nad morzem, rybołówstwie i zawodach żeglarskich, podczas gdy ja siedziałem bez słowa, przysłuchując się i obserwując. W końcu nie wytrzymałem. Przerwałem żonie w połowie zdania.
– Przepraszam, ale czy dobrze się pan czuje?
– Całkiem nieźle, dlaczego? – odparł ze zdziwieniem.
– Nie oddycha pan od dwóch minut.
Zapadła cisza, którą najlepiej opisuje słowo „martwa”. Brakowało tylko muchy z brzęczeniem uderzającej o szybę, która podkreślałaby dźwiękową pustkę, jaka zaistniała wokół nas.
Spodziewałem się od Gosi nagannego spojrzenia z ukosa, ona jednak siedziała bez słowa wpatrując się w pana domu.
– Ależ co pan wygaduje, to śmieszne. – skwitował gospodarz w z gardłowym śmiechem. Moja żona nie dała się jednak zbyć i, siedząc blisko, z zawodowym pielęgniarskim instynktem złapała go za nadgarstek, wzrokiem szukając zegarka. Zareagował na ten bezceremonialny gest wyrwaniem ręki, gwałtownie, z trzaskiem strącając ze stołu talerzyk.
Przez umysł przeleciała mi nerwowa myśl, gdzie, u licha, podziała się gospodyni. Tymczasem jej aż nazbyt obecny mąż stanął na równe nogi, marszcząc z oburzeniem brwi.
– To nieprawdopodobne! – wykrzyknął, gestykulując rękami zgoła teatralnie. – Żeby we własnym do… – w tym momencie zamarł, wpatrując się w dłoń zatrzymaną przed własną twarzą. Brakowało w niej małego palca. Nie mogło go być na miejscu, gdyż leżał beztrosko wśród szczątków talerzyka.
– Cholera – powiedział w idealnej ciszy. – nie potrafię szyć lewą ręką.
***
W ten sposób dowiedzieliśmy się, że mąż miłej gospodyni, u której wynajęliśmy pokój na spokojny, kojący nerwy urlop to zombie. Przeżyliśmy, jak nietrudno się domyślić, spory szok, ale ponieważ to on siedział najbliżej wyjścia, nie pozostało nam nic innego, jak miło sobie porozmawiać. W ten sposób poznaliśmy jego historię, która ani trochę nam nie pomogła.
***
Zgodnie z jego słowami, ożenił się ponad dwie dekady temu z kobietą uroczą, piękną i niespotykanego charakteru. Wkrótce po ślubie okazało się, że urok prysł, piękno przemija, a charakter okazał się rzeczywiście niespotykany – na swój sposób. Małżeństwo stało się ciężką próbą. Żyło im się jednak niemal znośne, dopóki pewnego dnia nie wrócił do domu wcześniej. Zastał tam nie tylko żonę, ale i gościa wynajmującego pokój, w niedwuznacznej sytuacji. Mocnymi argumentami szybko przekonał faceta do niezwłocznego zakończenia wakacji, a do żony stracił resztki zaufania i sympatii. Po tym wydarzeniu wydawało mu się, że najtrudniejsze już przeszedł, aż pewnego dnia z popołudniowej drzemki obudził się dwa metry pod ziemią.
„Zabiła mnie, czy to z czystej zemsty, czy po to, żeby łatwo pozbyć się problemu… Zawsze była bezkompromisowa. Pochowała mnie w naszym ogrodzie pod grządką lilii i uznała, że sprawa załatwiona. Policji zgłosiła by pewnie zaginięcie, ale nie zdążyła, bo następnego dnia wróciłem. – opowiadał. – Wkroczyłem do domu z bukietem tych lilijek, a tam już siedział ten jej frajer. Szybko się uwinęła, nie powiem. – tu westchnął ciężko i podjął wątek po chwili milczenia. – Czasem żałuję, że TO się stało – w przeciwnym wypadku na pewno by ją złapali, policja nie jest taka głupia. Wtedy sobie przypominam jej minę, gdy mnie wtedy zobaczyła i od razu mi przechodzi. Wiecie, dla mnie odkrycie, że zamiast wpaść na piwo z Abrahamem wróciłem do tej sekutnicy było pewnym szokiem, ale dla niej był to dużo większy wstrząs. Wszystkie jej plany legły w gruzach i odtąd musi ze mną żyć jak potulna owieczka.
Słuchaliśmy go, siedząc nieruchomo jak kamienne posągi, zastygli z nadmiaru powoli trawionych informacji wywracających nasz światopogląd na nice. Oto nagle nasza troskliwa gospodyni została morderczynią, a opowiedział nam o tym chodzący nieboszczyk, częstując uprzejmie ciastem. Do tego, zamiast zataczać się z błędnym wzrokiem po ulicach w poszukiwaniu ludzkich mózgów, zombie hodował kwiaty w ogródku dla uspokojenia nerwów.
Poczułem jednak coś na kształt współczucia dla gospodyni. Życie z zombie nie wydaje się łatwe, a życie z zombie, które czerpie złośliwą satysfakcję z faktu, ze może siedzieć na kanapie w twoim salonie, uparcie być mężem i od czasu do czasu rzucać luźne uwagi na temat popołudniowych drzemek wymaga silnych nerwów. Prawdopodobnie, pomyślałem, to lepsza kara niż dożywocie.
Zombie uśmiechnął się do nas blado, wynurzając ze swoich wspomnień. Przeprosił, mówiąc, że ma jeszcze trochę pracy w ogrodzie i musi nas opuścić. Potem dodał:
– Nie opowiadajcie tego nikomu. I tak by nie uwierzyli.
Szczerze zapewniliśmy, ze nie mamy takiego zamiaru (sami chętnie byśmy zapomnieli), a on podszedł do drzwi. Kiedy chwytał już za klamkę, Gosia spytała znienacka:
– Jak to się stało? Jak pana zabiła? Nie powiedział pan…
– Och… – zombie obrócił się w nasza stronę. – Klasycznie. Wsypała arszenik do herbaty. Za dużo słodziłem…
Po tych słowach otworzył drzwi i zderzył się z nasz gospodynią, uginającą się pod ciężarem tacy. Zgrabnie wyminęła go bez słowa i z szerokim uśmiechem zwróciła do nas:
– Przepraszam, że tyle to trwało, musiałam skoczyć do sklepu po nową herbatę. Proszę – dodała, stawiając tacę na stoliku – napijcie się.
Zuzanna Hejmowska