Marou, Marou w tej zapadłej dziurze
Marou, Marou spojrzała w me oczy
Marou, Marou dumnie po mym truchle kroczy
Nie można było nazwać LarO speluną, choć stworzone zostało z brudu, gorzały i kobiet wszelkiego pokroju. Uśmiechała się słodko do każdego, kto nazwał ją dziwką. Kosmos wiedział, jak krew mocno wrzała w jej żyłach i tylko przysięgi skłaniały do zachowania spokoju. Dzisiejsza noc przepełniona była rozbuchanymi marynarzami, spanikowanymi chłystkami i śniętymi pijaczkami. Kręciła biodrami bezmyślnie, automatycznie wijąc się po scenie, nie wyczuwając nawet rytmu muzyki, który powinien rozrywać ją basami. Ziemska muzyka czasem wprawiała ją w dziwny stan. Gwizdy zaczęły narastać, a ona kręciła się, kręciła w około, chcąc odlecieć. Jeden dźwięk jednak wybił ją z rytmu i prawie upadła twarzą w dół.
Syknęła cicho pod nosem, próbując wyłowić z tłumu twarz winowajcy. Z ulgą przyjęła ostatnie, cichnące takty perkusji. Pospiesznie zwiała z podwyższenia, nie kłopocząc się nawet zbieraniem drobniaków, rzuconych w nią jak w psa. Wciąż wściekała się na właściciela za to, że nie wprowadził kredytów przy wejściu. Przez tablice w stołach napaleńcy mogliby wysyłać je do wybranych dziewcząt, nie zmuszając żadnej do niechcianych interakcji.
Głos gwizdnął ponownie, przywołując kobietę ku sobie.
Opierając się o bar, Szaleniec uśmiechał się szeroko, a jego neonowe, zielone oczy lśniły. Skinęła barmanowi głową, gdy podrzucił jej butelkę wody. Piła jak opętana. Może i znajdowała się w szemranym miejscu, lecz zawsze mogła liczyć na dostęp do świeżej, niezmodyfikowanej przez nikogo wody.
– Długo cię nie było – krzyknęła niezobowiązująco, bawiąc się wiązaniami jego koszuli. Zbyt wiele uszu znajdowało się w tym miejscu, by przejść wprost do interesu. Nie wiedziała, czego się spodziewał. Szaleniec jednak stuknął w swój nadgarstek, unosząc lekko kąciki ust.
Ach. Bransoleta Tesfomu pulsowała delikatnie, rozciągając wokół ich postaci barierę wyciszającą. Wróg jej następnego celu musiał być dziany. Przełknęła ten nikły strach, który wiecznie krążył gdzieś na obrzeżach jej chemicznie poprawionych zmysłów.
– Mała Marou znów z gniazda wypłynie – Szaleniec zamruczał, przeczesując dłonią włosy. Urosły od ich ostatniego spotkania, czarnymi falami spływały na jego nieszczęsne oczy. Uśmiechał się szelmowsko, unosząc drinka w ramach salutu.
– Przestań – wysyczała przez zęby. Odebrała mu alkohol i sama wychyliła resztkę jednym haustem. Pieprzony Suzen, nienawidziła tej piosnki. Nienawidziła każdej zwrotki, która okraszała jej komiczną sławę. – Mów po coś przylazł i po kogo mam pójść.
Szaleniec uśmiechnął się słodko, cała twarz mu pokraśniała.
– To lubię! – Stuknął raz w bransoletę, a ekran rozświetlił się milionem informacji. Spojrzała na niego poirytowana.
– Wiesz, że nie umiem czytać – odparła bezsilnie, nie spuszczając jednak spojrzenia ze zdjęcia celu. Mundur Sił Ziemskich, jakiś wyższy rangą najwyraźniej. Ponury, chłodny, okrutny. Zmarszczyła brwi patrząc na Suzena, był jakiś taki dziwnie zmieszany.
– Generał Stief Gaber. Częściej jednak zwany…
– Fanatykiem Bożym – przerwała mu bez tchu. Szaleniec zacisnął usta w wąską kreskę, kiedy przytaknął bardzo powoli. Odkąd Ziemia przypuściła atak na planetę Fornu ten człowiek siał terror w sektorze Sigma, który zamieszkiwała prawie połowa populacji. Ich pobratymcy nigdy nie poznawszy religii, musieli czcić jakieś niepoprawne bóstwo. Sprzeciw okazał się być jednak na tyle potwornie karany, że niewielu już miało chęci na otwarty bunt.
– Kosmos wie, jak nienawidzę skurwiela – syknął. Suzen przymknął powieki, przysłaniając swe święcące, zmodyfikowane przez naród kobiety, oczy. Po chwili jednak spojrzał na nią z żalem. – Przepraszam, że wybrałem akurat to, Marie. Wziąłem zaliczkę z góry, nie skonsultowałem się z tobą, ale jak tylko dojrzałem ofertę to – urwał, bełkocząc trochę bezradnie. Uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu.
– Rozumiem, rozumiem jak nikt inny – odparła, a blizna po krzyżu, którym ją napiętnowano, zapłonęła fantomowym ogniem. Nawet kikut ją zaswędział, choć dawno żywą tkankę zastąpiono syntetykiem stopy. Chęć zemsty ponownie podburzyła jej wnętrzności. – Załatwię to jeszcze tej nocy.
Suzen toczył pustym wzrokiem po wnętrzu baru, już się nie uśmiechał.
– Włosy ogniste, jak piekło z mych snów. Mała Marou znów pójdzie dziś w bój – zanucił dość ponuro.
– Och, Szaleńcze – rzuciła gorzko, kręcąc głową. Mężczyzna wzruszył jedynie ramionami, odprowadzając ją czujnym spojrzeniem.
– Biegnij jak Nyszka , Marou. Moja mała Marou – zawołał, kiedy rozpływała się w tłumie.
Marou, Marou, o gwiazdach śniła
Marou, Marou, krwią ręce swe splamiła
Marou, Marou, oddech ci zabierze…
[…]
Marou ukochanej, życie całego ludu zwierzyłem
Mężczyzno! Uważaj szczerze
Z tej kobiety wyjść może
Najgorsze w kosmosach zwierzę
Nie była do końca pewna, czy ten supeł w jej żołądku, był przerażeniem, znużeniem czy też może wściekłością. Dawno zwolniła do spacerowego kroku, niespiesznie idąc w kierunku centrum miasta. Minęła parę burdeli, spomiędzy których wyzierały postacie ziemskich i fornijskich kurtyzan. Atrakcji co nie miara – od nieskalanych ziemianek przeróżnych narodowości, po skrajnie zmodyfikowane rodaczki. Burdelmama pokrzykiwała na sprzątające przed karczmą kobiety. Jej stalowe biodra połyskiwały w światłach latarń, a pajęcze nóżki tańczyły nerwowo po bruku.
Marou odwróciła spojrzenie. O ileż byłoby łatwiej, gdyby Forn nie popadł w skrajną potrzebę cielesnych modyfikacji. Może inne planety brałyby nas bardziej na poważnie, może nie widzieliby w nas wariatów, gdyby ta nasza niezwykła technologia, nieskierowana była wyłącznie w chore zaspokajanie potrzeb ciała. Myślała, choć wiedziała, że byli zbyt nieliczną społecznością, by jakkolwiek nabruździć najeźdźcom. Naturalny podział na dwa sektory, oddał tylko Ziemianom przysługę. Główne gubernie krainy Sigma i Theta już wcześniej działały jak sprawnie naoliwione maszyny.
Kobieta miała tą niezachwianą pewność, że jest durna, pchając się wprost w paszczę lwa, lecz musiała zakończyć to teraz. Sigma, stolica Fornu, której ulice teraz przemierzała, znajdowała się pod kuratelą Gabera. A rezydencja Guberni mieściła się tylko kilka przecznic od niej. Zdążyła porwać ze sobą jedynie pas z bronią i… Tyle.
Powoli zwolniła, uważnie rozglądając się po okolicznych budynkach w poszukiwaniu drabinki. Szybko wskoczyła na najbliższą, wspinając się ku sieciom nadziemnych mostków, ułatwiających poruszanie się po mieście.
Nie była jakąś szalenie utalentowaną zabójczynią. Co najśmieszniejsze, wiele osób w Sigmie ją kojarzyło, więcej jednak niedowierzało, że tancereczka Marie mogła się przyczynić do zgonu za odpowiednią zapłatą. Niektórzy rodacy od dawna próbowali ją pochwycić i zamknąć w jakiejś zapyziałej dziurze, żeby nie przeszkadzała. Przekraczało to niestety chęci i możliwości większości patroli, choć zdarzyło się parę razy, że ledwo wychodziła cała z opresji. Odkąd jednak Ziemianie panoszyli się po ulicach miasta, zabijanie i uniknięcie zabicia stawało się okrutnie niemożliwe. Wcześniej była tylko głupią nastolatką, jeżdżącą po trupach ze szczęściem. Teraz skrywała się pod nieobliczalnymi skrzydłami Suzena. Taki układ niebywale jej odpowiadał.
Czujki dopatrzyły ją na budynku lecznicy i musiała biec co tchu za dwoma chłystkami. Gówniarze wierzgali dziko, kiedy jednego powaliła własnym ciałem, a w drugiego rzuciła dastrimą, kolczastą kulą, która rozwijała się przed celem i owijała wokół niego niczym płachta. Kojarzyła sukinkota, więc pozwoliła siatce wydusić z niego życie.
– Kto was postawił – warknęła przyciskając kolano do jego żołądka. Zlał się w portki, a jego wyłupiaste, szklane oczy bezładnie krążyły w oczodołach. Kiedy prawie oślepła od nagłego blasku, który niczym reflektor wypłynął z jego źrenic, uderzyła go pięścią po zębach. – Kolega już nie pomoże, szef za daleko.
– Szefowa – wystękał, plując dookoła krwią. – Gina.
Burdelmama, którą mijałam. Paskudna, fornijska wywłoka. Myśli Marou wrzały, ale nie miała czasu na głębsze rozważania. Pokręciła ze smutkiem głową, po czym zrzuciła czujkę z dachu. Ptaszki kobiety znajdą go i przekażą wiadomość. Miała nadzieję, że pajęczyca da sobie już spokój z utrudnianiem jej życia. Otrzepawszy dłonie, Marie przekroczyła nad pokrwawionym trupem, a dastrima pospiesznie zwinęła się i wróciła do jej ręki.
Rezydencja oświetlona była rzędem jaskrawych lamp, przeganiających upiorny, zielony blask trzech księżyców. Stojąc na dachu ostatniego budynku, graniczącego z parkiem, zastanawiała się którędy będzie najszybciej wśliznąć się za mur. Pamiętała podsłuchaną przed tygodniem rozmowę dwóch oficerów. Dwie z czterech furtek przechodziły konserwację. Marou skierowała się ku widocznej z jej miejsca, wschodniej bramie. Z naprawą takich rzeczy raczej się nie guzdrano, więc musiała spróbować tam, gdzie jeszcze nie wprowadzono umocnień.
Niech Xez ich oślepi, mamrotała próbując jakoś ominąć patrol przechadzający się po parku. Co za pewne siebie parisze. Dwójka mężczyzn i kobieta byli tak zaabsorbowani rozmową, że w życiu nie można było tego nazwać staniem na straży. Prześliznęła się pomiędzy drzewami, starając się obejść trajkoczących ludzi. Poczuła jednak, że kulka świsnęła koło jej ucha.
– Stać! – krzyknęła kobieta. Paniusiu, kolejność ci się pomyliła. Zagryzając mocno wnętrze policzka szybko zawróciła, rzucając się na nią. Marou oberwała kolbą po kolanach i łupnęła o ziemię. Mężczyźni naraz rzucili się na nią, ledwie okazała się szybsza od nich. Nieokryta standardowym hełmem głowa, została przeszyta sztyletem od szczęki aż do mózgu. Kolejna kula świsnęła, lecz wbiła się w leżącego na niej trupa. Kopnęła nogą w krocze drugiego mężczyzny, z całej siły spychając zwłoki w stronę kobiety. Rzuciła w nią dastrimą, by nie darła się, ani nie strzelała na oślep. Przyjmują byle kogo pomyślała, zanim kula rozorała jej ramię. Kurwa.
Przytrzymując się drzewa uniosła zakrwawioną rękę, dając znać, że się poddaje. Facet jednak nie był łatwowierny, podszedł do niej z bronią wycelowaną w jej klatkę piersiową i palcem na spuście. Świat zamglił się od łez, kiedy chemikalia w jej ciele obudziły się do życia. Jaja wciąż pewnie pulsowały facetowi bólem, więc nie zareagował wystarczająco szybko. Kark chrupnął pod jej palcami, kiedy znalazła się tuż za nim, kończąc jego życie.
Krew gęstniała wokół rany i zaskorupiała się wokół czystego przestrzału. Marie odetchnęła głęboko, śląc błagania do kosmosu, by nie rzucał jej więcej kłód pod nogi.
Samo przedostanie się na teren i do samej rezydencji okazało się być szalenie łatwe. Schody zaczynały się, gdy… Cóż, gdy kobieta uświadomiła sobie, że przylazła tu na oślep, bez kropli sensownego planu. Nawet nie zna dokładnego rozkładu budynku, dzięki któremu łatwiej zorientowałaby się w milionach pomieszczeń. Westchnęła boleśnie. Chyba w końcu dopadnie ją ta ludzka, jakże genialna, karma. Przełknęła śmiech i ruszyła na piętro, poszukując byle czego.
Wychodził ze swojego pokoju. Rozchełstana koszula, spadające z tyłka spodnie pokazywały ścieżkę włosów pędzącą w dół kroku. Musiała się uchylić przed prawie pustą butelką, lecącą w jej kierunku. Szkło rozbiło się, a zapach alkoholu wypełnił jej nozdrza. Choć spinał całe ciało do skoku, to Marou z impetem wpadła na niego, trochę bezładnie przyjmując i oddając ciosy. Potoczyli się po miękkim dywanie, lądując na środku jego pokoju. Klął iście po ziemsku, kiedy przygrzmociła mu łokciem w twarz.
– No proszę, przylazłaś w końcu po mojego ojca – warknął, skopując ją z siebie. Podniósł się chwiejnie, przyglądając się przykucniętej na podłodze kobiecie. Lekko drwiący uśmiech rozciągał jego usta, kiedy patrzył na jej okrytą lateksem postać. Nawet szeroki pas z bronią zaczął ją przez to uwierać. Sztylet niemal wypadł z ręki Marou, kiedy powiedział; – To dobrze.
Siłą powstrzymała się od parsknięcia śmiechem.
– Nie rób takiej dziwnej miny – powiedział, ścierając kciukiem krew z rozbitej wargi. – Durny nie jestem, Marou znam, a na numerek dziś nie miałem ochoty.
Milczała, kręcąc leniwe młynki bronią. Syna gubernatora prawie wcale z plotek nie znała. Ba, aż do tej pory nie miała nawet pewności, czy w ogóle stacjonuje na Fornie. Deren przestąpił z nogi na nogę, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Jego rozmyta od procentów twarz nabrała ostrości i kobieta zorientowała się, że młody Gaber bardzo dobrze udaje. Wyłącznie wzmogło to jej czujność, choć ogień w niej palił równomiernie. Żaden instynkt w niej nie krzyczał, żeby zakończyć robotę. Podrzuciła sztylet.
– Wykonam zlecenie, nieważne ile osób pójdzie później w odwiedziny do tego waszego boga – powiedziała, wciąż bawiąc się bronią, zamiast uderzać. Marou litościwa, już niemal słyszała kolejną zwrotkę piosnki.
Wzruszył ramionami, a rozdarta koszula zsunęła się z jego barków. Mruknął coś niewyraźnie pod nosem i odrzucił ją w kąt.
– Słuchaj, dziewczynko, nie chcesz mnie zabijać – odparł i prawie parsknęła na to śmiechem. – Jestem użyteczny, ale tylko kiedy oddycham.
Tym razem jednak parsknęła, bardziej przez swoje zachowanie. Dawno już nie pertraktowała z kłodami na drodze do celu.
– Jeden Ziemianin w te czy we w te nie zrobi mi różnicy.
Pokręcił głową z politowaniem i rozłożył szeroko, bezradnie wręcz, ręce.
– Oj zrobi, uwierz mi – jęknął. – Zarżniesz mi ojca, na co popatrzyłbym ze szczęściem. Zarżniesz i mnie, to lud twój raczej zapłacze.
Nachyliłam się w jego kierunku.
– On już płacze – warknęłam.
Przyjrzał się kobiecie uważnie, po czym pokręcił głową.
– Oni jeszcze nawet nie zaznali prawdziwego lamentu, uwierz – odmruknął ponuro. – Może to do ciebie nie docierać, ale na miejsce moje i mojego ojca obsadzeni zostaną miliard razy gorsi.
– Jesteś niewidzialnym synalkiem, w waszej guberni nie działa żadna sukcesja – zająknęła niepewnie i gdyby mogła, to splułaby i sklęłaby siebie samą. Politowanie w jego spojrzeniu pogłębiło się, co wcale nie pomogło.
– Dobrze, że chociaż zabijać możesz bez konsekwencji… Po prostu mnie uderz – syknął wściekły. Wyraźnie widać walkę w jego oczach. Nie chce być poniżony, a jednak potrzebuje by to wszystko działo się za jego plecami.
– Jesteś szalony. Dlaczego mam cię nie zabić? – mruknęła do siebie niezwykle bezradnie, a sztylety zadrżały w jej dłoniach.
Pokręcił głową, zwieszając ciężko ramiona.
– Rób co chcesz, głupia krowo – zawołał bezradnie. – Ale w porównaniu do ojca, jestem jedynym, którego los Fornijczyków interesuje. Same Fornijskie władze mają głęboko w poważaniu swój lud, odkąd weszli w wygodne układy z nami. Przyłączenia do ziemskiego węzła nie odwołam, ale usunięcie Fanatyka, to w większości przywrócenie starego porządku…
– Chyba masz kompleks tego waszego Boga – mruknęła.
Syknął poirytowany, przeczesując dłońmi włosy.
– Dziewczyno, nawet nie wiesz jak wiele mogę zmienić – westchnął.
Pospiesznie rzuciła się na niego, tłumiąc w sobie dziki wrzask.
– Żebyś się tylko nie mylił – syknęła, wpychając jego bezwładne ciało do łazienki. Żebym tylko nie żałowała…
Szybko się przeklęła, że nie zapytała mężczyzny o drogę. Choć byłby to kompletny absurd i sam prędzej, jeśli faktycznie był taki zdesperowany, gołymi rękami zadusiłby ojca. Pokręciwszy głową zaczęła metodycznie przeszukiwać rezydencję. Wiedziała, że wykopała sobie niemożliwie wielki dół i jeszcze polazła z łopatą, by go powiększać. Skrajnie poirytowana skręciła za ostatni wyłom korytarza.
Rozwalone na podłodze spały dwa parisze. Jeden pogrzebał łapą w zimnym marmurze, kręcąc się niespokojnie. Chemikalia buchnęły z jej skóry, ponownie kładąc go do snu. Drugi wcale nie chciał odlecieć, lecz nie podnosił się ze swojego miejsca. Większe od ziemskich wilków, wyglądem przypominały bardziej lisy – miały równie smukłe mordki, złote ślepia i nastroszone, puszyste kity. Z usposobienia parisze były czujne i troskliwe, ale każde stworzenie można zmienić w bestie, jeśli mocno by się postarać. Nachyliwszy się podrapała rudzielca za uchem. Sapnął zadowolony, a zapach jaki wydzielała, w końcu go ululał.
Do gabinetu weszła nad wyraz cicho. Geber nucąc pod nosem jakąś kościelną pieśń nawet nie usłyszał poruszenia. I więcej raczej nie usłyszy. Nachylał się nad biurkiem, wertując stos papierów. Omamiona jego widokiem, rzuciła się na mężczyznę kilkakrotnie wbijając nóż w jego pierś. Charcząc upadł na ziemię, patrząc niedowierzająco na Marou.
Ale ktoś krzyknął, cholera, ktoś krzyczał i to nie była ona.
Marie potoczyła błędnym spojrzeniem po pomieszczeniu i ujrzała dwójkę ludzi. Sklęła się mocno pod nosem, niemal czuła zapach karmy. Mężczyzna w pełnym umundurowaniu kończył nadawać przekaz do bransolety Tesfomu, kiedy rozpaczliwie rzuciła się w kierunku okna. Przywalił ją całym ciężarem, a stolik łupnął pod nimi z trzaskiem. Poczuła jak odłamek drewna przeszywa jej brzuch, więcej krzyków wypełniło jej mózg. Mężczyzna zgramoli się z niej, obrócił na plecy i uderzył z całej siły w twarz. Była zamroczona, kiedy próbowała się wyrwać, tylko kolejna osoba wparowała do pomieszczenia, rzucając się do niej.
A potem wpadł czwarty, ósmy i dwunasty strażnik i wiedziała, że z tej dupy się nie wygrzebie.
– Na buty – dyszała, wijąc się dziko w ich ramionach. Choćby jak wierzgała, nie mogła się uwolnić z silnego uścisku. Któryś nawet pokusił się o porażenie jej paralizatorem. Serce jej zakołatało, a chemikalia niemrawo wycofały się w głąb ciała, przez co poczuła cały ból, który powinien towarzyszyć jej przez ostatnią godzinę. – Parisz… Parisz wam… naszcza… durne, fornijskie… pomioty…ziemian…
Bełkotała, wszędzie widząc tylko pobratymców, zwyczajnie ignorując innych. Kolba pistoletu okazała się być silniejsza, niż jej wola i upór. Obudziła się dopiero pod koniec podróży, kiedy niezbyt delikatnie wywlekali ją z wozu. Zamroczona sama próbowała postąpić parę kroków, lecz większość drogi musieli wlec kobietę między sobą.
Widziała jego zgarbioną postać z oddali. Nawet nie musiała pytać, by wiedzieć, jakaż to burza grzmotami przetacza się przez jego głowę. Marou westchnęła. Sprawy nieźle się teraz pochrzanią, pomyślała. Daleko jednak leżały kwestie takie jak poczucie winy.
– Kochany ziemianinie – szepnęła, uśmiechając się pod nosem. Suzen nie musiał, a nawet nie powinien, poczuwać się do odpowiedzialności za to, co się teraz stanie. Sama wybrała swoje ścieżki dawno temu. I teraz, kiedy błądziła w bezmyślności.
– Moja Marou – tchnął, skłaniając się przed nią galanteryjnie.
Chwilowo mógł tylko stać bezradnie, patrząc jak zabierają kobietę do celi. Wrzawa wokół niego była niemiłosierna. Ziemscy przedstawiciele władz byli ni to zobojętniali, ni to skrajnie podekscytowani przez złapanie zbrodniarki. Szok spowodowany śmiercią Gubernatora chyba jeszcze ich nie otoczył, albo całkowicie się tym nie przejęli. Fornejscy stróże stali na granicy paniki, smutku, ponurości i zadowolenia. Nie wszyscy kochali zabójczynię, dla niektórych była tylko ciężarem i przeszkodą, stojącą na drodze do świętego spokoju. Mężczyzna pokręcił głową.
Mała Marou śmiercią natchniona, rychło wpadła w ludu mego podłe ramiona, pomyślał ponuro obracając się na pięcie. Szaleniec czuł się dziko zmęczony. Kosmosie, co za głupcy! Śmierć nie będzie tym, co odbierze ją z tego świta. Marie nie jest człowiekiem, Chryste, żaden Fornejczyk nim nie był. Ziemianie nieustannie o tym zapominali. Tylko brak chęci podboju czy obrony w tych istotach sprawiał, że pozwolili na aneksję. Jego lud mógł dowoli czerpać zasoby planety, lecz jeśli chcą niewolić i narzucać zasady, jak robił to Geber… Nie tylko Marou, kierowana przez niego, jest wściekła na los. Mógłby być to ktoś inny. Lecz ta zmodyfikowana istota była najlepszą opcją. I będzie kolejną personifikacją żywiołu, wraz z Nyszką wiatrem i Kiro ziemią. Suzen był przekonany, że wojskowi nie odpuszczą, dopóki nie skończy się to karą śmierci dla Marie.
Przyspieszył kroku, a jego uśmiech stał się zaskakująco szeroki.
Nie mógł się tego doczekać.
Szaleniec u stóp różę jej składał,
Gdy pluton kulami
Bal śmierci wyprawiał…
Aleksandra Pilch