I miejsce w II edycji Efantastycznego Konkursu Literackiego
Żelazna brama zaskrzypiała przeciągle i ochryple. Pożółkły bluszcz porastający wielkie, zdobione motywami roślinnymi skrzydła falował na wietrze, którego silne podmuchy zwiastowały deszcz. Godzina była już późna. Latarnie gazowe oświetlały alejkę prowadzącą w głąb getta, które ironicznie nazywane było Zaczarowanym Lasem. Strażnik machnął mi ręką ze swojej obdrapanej budy i wrócił do przerwanej drzemki. Znał mnie, a ja znałem jego. To nie pierwsza moja wizyta w tym zielono-brunatnym rynsztoku. Przeszedłem przez bramę i ruszyłem wzdłuż alejki.
Getto było pozostałością po dawnym lesie, który rósł w tym miejscu zanim pożarło go miasto. Szary moloch pełen smogu i beznamiętnych twarzy. Potęga przemysłowa karmiona węglem i ropą a wydalająca dwutlenek węgla i tony odpadów. Życie tutaj było naprawdę gówniane. A ja brodziłem w tym gównie po uszy.
Po chwili widać było światła Fairylandu, jak nazywano tą dzielnicę. Wyglądała, jakby czas się tutaj zatrzymał dobre kilka wieków temu. Drewniano-kamienna zabudowa, jeden budynek przyklejony do drugiego. Coś jak średniowieczne miasteczko po przejściu wrogiej armii. Marketingowy zabieg, który miał przyciągnąć klasę robotniczą. Taki lunapark dla dorosłych, pełen taniego alkoholu i nierządu. Jednak ta bajka wyglądała jak koszmar. Chory sen deliryka. Obdrapane burdele i bary, szczerbate neony pasujące tutaj jak świecąca pięść do krostowatego nosa, łuszczące się szyldy reklamujące wdzięki wróżek i bimber puków. Swoje kroki skierowałem do „Nibylandii”, gdzie pracowała Dzwoneczek. Koiła smutki lepiej niż whisky.
Za progiem panował półmrok. Dostałem w twarz znajomym zapachem stęchlizny i bordową draperią pokrywającą ściany. Pusto i cicho jak na wieczór. Ten burdel nie był jedynym w Fairylandzie, ale jednym z popularniejszych. Zawsze ktoś się tu kręcił. Przeszedłem przez hall i skręciłem w stronę baru, za którym chował się barman. Był pukiem, męskim odpowiednikiem wróżki: niski, kędzierzawy, z małymi różkami i bujnym owłosieniem w spodniach. Mimo że stał na specjalnym podwyższeniu, które umożliwiało mu pracę za barem, kulił się tak, że ledwo go dojrzałem.
– Interes się nie kręci, co? – zapytałem. Chciałem go nieco ośmielić tym pytaniem, które brzmiało równie dobrze, jak zagadywanie o pogodę. Barman skulił się bardziej, nie wyduszając z siebie nawet cichutkiego jęku.
Coś tutaj śmierdziało, i dałbym głowę, że to nie gacie tego małego zasrańca. Udałem się na piętro, tam gdzie dziewczynki miały pokoje do obsługi klientów. Cisza, jaka mi towarzyszyła wierciła mózg. Ani jednego jęku, dyszenia czy stękania. Gruby, brudny dywan tłumił moje kroki. Stanąłem przed pokojem Dzwoneczka, nr. XI. Nie musiałem pukać. Drzwi były uchylone. Jak zwykle w takich przypadkach bywa – nie wróżyło to niczego dobrego. Z kieszeni prochowca wyciągnąłem rewolwer, nieco staromodny ale zabójczo skuteczny. Dosłownie. Pchnąłem lekko drzwi i wszedłem do środka, spięty i czujny. Ściany były nieco osmolone, meble w drzazgach. Nagle krew odpłynęła z mojej twarzy, a lodowate palce ścisnęły żołądek.
Na podłodze leżała ona. Blond kruszyna mierząca nie więcej niż metr czterdzieści, pociętą twarzą plamiąc zieloną wykładzinę. Jej podniszczone motyle skrzydła opadły swobodnie, częściowo zakrywając nagie plecy. Jej ciało, będące moją świątynią zapomnienia, było blade i pokryte sinymi wybroczynami. Nie zostało w niej nic ze zbrukanej świętości, którą jeszcze niedawno hołubiłem swoim dotykiem. Splądrowana i zniszczona. Nagle usłyszałem trzask. Nie wiem, czy były to wyłamywane drzwi, czy po prostu coś we mnie pękło.
•••
Pokój burdelmamy, który ona nazywała biurem, był nieduży i wyuzdany. Bordowa tapeta, nieduże biurko, dwie półki uginające się od erotycznych zabawek oraz sprośne obrazy wyobrażające wróżki, puki i jednorożce w jednoznacznych pozach. Artyście można było pogratulować wyobraźni. Offelia nie wyglądała na typową rajfurkę: starszą, przy kości, z obfitym, wylewającym się biustem. Wróżki żyją długo, ale wiek nie odciska na nich aż tak dużego piętna jak na ludzkich kobietach. Włosy miała naturalnie rude, przechodzące w czerwień, spięte w kok, z którego kokieteryjnie wyswobodziło się kilka loków. Szczupła, niskiego wzrostu, w gorsecie uwydatniającym nieduży biust. To chyba była cecha wszystkich wróżek, które miały – mimo swoich lat – urodę dwudziestoletnich dziewczyn. Może to sprawiało, że wielu bezbarwnych mężczyzn właśnie między ich nogami szukało ukojenia i dowartościowania?
Burdelmama odchrząknęła znacząco, ściągając na siebie uwagę moją, dwóch nieco spłoszonych dziwek i ochroniarza – brzydkiego, lecz rosłego trolla z miną tępą jak taboret.
– Tak jak mówiłam, panie Raynard, gdy tylko zrobiło się bezpiecznie, Ordo wyważył drzwi tajnego pokoiku i spotkaliśmy pana. – jej głos był spokojny i zmysłowy. Na fiuta działał lepiej niż proszek z rogu jednorożca.
– Co było przedtem? Zanim schowaliście się w tym „pokoiku”?
– Straszne rzeczy, straszne… – Offelia trochę zbyt teatralnie wywróciła wymalowanymi oczami i odchyliła się w fotelu. – Przyszedł tu pewien mężczyzna. Nie znam imienia, większość odwiedzający nasz przybytek woli pozostać anonimowa. Klient jak klient, pomyślałam. Wygląd nijaki, płacił gotówką. Upierał się, aby obsłużyła go Dzwoneczek. Nie zdziwiło mnie to, dziewczyna była zdolna i ładna. Ale później, gdy zabrała go do pokoju, usłyszeliśmy krzyki. Wrzaski. Ordo chciał zainterweniować, ale odrzuciło go zaraz po przekroczeniu progu. – zrobiła pauzę, spoglądając na trolla, który spuścił głowę i masował się po stłuczonych żebrach. – To był chyba jakiś pierdolony mag. Wiem, jak to brzmi. Magii jako takiej już nie ma, tylko jakieś popłuczyny. Ale to, co się tutaj działo… Silne zaklęcia, panie Raynard, silne… Ukryliśmy się razem z dziewczynkami i Ordem w pokoiku. Ten facet wyszedł, potem pojawił się pan.
– Dzwoneczek… – głos mi się załamał. Na krótką chwilę, lecz wystarczająco długą, aby zabrzmiało to bardzo nieprofesjonalnie. – …miała tuż pod szyją krwawą wyrwę. – Offelia nawet nie drgnęła, ale jej kamienna twarz szeptała niemo do mnie. Szeptała, że coś jest nie tak. – Czy coś pani o tym wiadomo? – cholerne zboczenie zawodowe ładowało się w moje słowa. Spokój i opanowanie, jakby martwa dziwka na podłodze była obojętną mi martwą dziwką. – Dlaczego ktoś mógł zrobić coś takiego?
– Nie. Nic mi o tym nie wiadomo. – głos był zimny i ciągle seksowny. – Ale może pan popytać w naszym wesołym miasteczku za miastem. Kręci się tam sporo dziwnych indywiduów o równie dziwnych perwersjach. A tak z ciekawości – rzuciła mi w plecy, gdy byłem już przy progu – Co pana obchodzi martwa kurwa?
•••
Wesołe miasteczko było wesołe tylko z definicji. Wielka polana znajdująca się za Fairylandem była tym, co może się przyśnić po zbyt ciężkostrawnym posiłku. Lunapark, zanurzony w półmroku gazowych latarni, prezentował się mało atrakcyjnie. Karuzela stała zapomniana i zakurzona, a z drewnianych jednorożców i smoków schodziła farba. Śmieci walały się pomiędzy zrujnowaną strzelnicą a beczką śmiechu, w której spał jakiś bezdomny. Na uboczu stała zagroda z wychudzonymi jednorożcami. Części brakowało rogów, upiłowanych i sprzedanych za grosze. Dalej była klatka z ledwo żywym smokiem. Aby ostudzić jego dzikość, torturowano go i wycięto mu z gardła kryształy krzesające ogień. Ten gad był jedynym i ostatnim widzianym ze swojego gatunku. Innych smoków nie widziano, przez co wielu podważało jego autentyczność. Krążyły plotki, że to tylko przerośnięta wywerna.
Środek placu zajmował wielki, brunatny namiot cyrkowy. To właśnie w nim można było zobaczyć dziwy z różnych zakątków getta, zapasy ze zwierzołakami i burleskę w wykonaniu wróżek. Od dawna jednak wesołe miasteczko świeciło pustkami. Większe było zapotrzebowanie na cipki i wódę.
Udałem się prosto do wielkiego namiotu. Jeśli kogoś miałem spotkać, to właśnie tam. Zaczęło padać, więc przyśpieszyłem kroku, dociskając fedorę do głowy. Przedarłem się przez ciężką i grubą kotarę. Deszcz ustał i zrobiło się cieplej. Wewnątrz oślepił mnie na krótką chwilę blask ognia. Na samym środku płonęły spróchniałe deski i kawałki mebli. Migotliwe światło ogniska oświetlało wysypaną zszarzałym piaskiem arenę oraz półkrąg drewnianych trybun, które teraz służyły za główne źródło opału. Jednak to nie one przykuły moją uwagę, lecz postacie grzejące się przy ogniu. Galeria osobliwości rzucająca rozedrgane cienie. Obserwowali mnie spode łbów, przerywając rozmowy sprzed mojego wejścia. Zbyt długo nie mieli odwiedzających. Obcy już nie byli tutaj mile widziani.
Zdjąłem kapelusz i strząsnąłem z niego wodę. Podszedłem bliżej kręgu postaci, lecz nie dopuścili mnie do ognia.
– Witaj, wędrowcze w namiocie Trupy Bodo Brody. – ton brodacza w kubraku, niegdyś czerwonym, był prześmiewczą parodią teatralnego tonu. – Czego tutaj szukasz, wśród tych, o których dawno zapomniano? Dobrej zabawy? – reszta postaci parsknęła kpiąco, ktoś splunął.
– Nazywam się James Raynard, jestem… detektywem. Prywatnym detektywem.
– Ooo… Patrzcie państwo, detektyw… Więc pewnie będzie pan zadawał sporo pytań, panie Raynard. A widzi pan, my, artyści, nie lubimy jak ktoś zakłóca nasz spokój.
Artyści… banda łachmaniarzy, których jedynym zajęciem było picie najtańszego alkoholu i odkładanie forsy na najtańsze dziwki. Lunapark zamienił się w noclegownię najgorszych wyrzutków z całego getta. Ci tutaj byli pierwszymi z nich. To miejsce było kiedyś ich domem i miejscem pracy. Teraz przypomina im tylko jak nisko upadli.
– Pytania będą, owszem – wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza dwa cygara, mając głęboką nadzieję, że nie zamokły. – ale nie będę was długo męczył. Zapali pan?
– Czemu nie. – brodacz wyciągnął grube paluchy w moją stronę. – Może ktoś jeszcze ma ochotę? – te słowa wywołały małe poruszenie, kilka osób burknęło coś pod nosami, ktoś charknął i splunął.
– Mam tylko trzy. – rzuciłem ostatnie cygaro kobiecie z brodą, która chyba była tylko grubym transwestytą. Wciągnąłem zapalniczkę, odpaliłem sobie i Bodowi. Pyknął kilka razy, przekręcił cygaro w palcach.
– Tanie – mruknął – ale gest miły. Niech pan pyta, panie Raynard. Zdołał pan sobie kupić kawałek mojego artystycznego spokoju.
– W Fairylandzie leży martwa prostytutka. – nie miałem czasu na owijanie gówna w ładny papierek. – Niby nic nadzwyczajnego, ale ma pod szyją dziurę. Coś jej stamtąd zabrano.
Bodo pocmokał, strzepnął cygaro na swoją rozłożystą, czarną brodę, która zaczęła się tlić. Nieśpiesznie stłumił żar kilkoma klepnięciami, zauważalnie nad czymś dumał. Nad martwą dziwką albo nad smakiem taniego tytoniu.
– Niestety, nie pomogę panu. I wątpię, aby ktoś z zebranego tutaj towarzystwa mógł panu pomóc. Jest jednak ktoś, kto wie więcej niż inni. Nie wiem, czy można to nazwać wiedzą, szaleństwo pasowałoby bardziej. Pegazo zaprowadzi pana do Kasandry.
•••
Pegazo okazał się sylwanem. Pół-człowiekiem, pół-koniem. Śmierdział niesprzątaną stajnią, ale spełnił swoje zadanie. Doprowadził mnie do drewnianego wozu cyrkowego, który przypominał budę na kółkach. To tutaj pomieszkiwała Kasandra, jedna z wielu samozwańczych wiedźm, która kiedyś wyruszyła w głąb getta, aby znaleźć magię. Nie wiadomo co znalazła, ale podobno dostała niezłego szmergla.
– To tutaj. Znajdziesz ją w środku. – sylwan zadrobił kopytami, parsknął jak koń. – Uważaj na nią. To wariatka. Gada trzy po trzy, ale czasami jej przepowiednie… Nie mówię, że się spełniają, ale… coś w tym jest. Trzymamy się od niej z daleka, bo zwykle mówi o złych rzeczach…
– Dam sobie radę, dzięki.
Pegazo pogalopował w stronę cyrkowego namiotu, rozbryzgując kopytami błoto powstałe po deszczu, który przestał już padać. Zrobiłem kilka kroków po drewnianych schodkach i zapukałem. Wydawało mi się, że coś usłyszałem. Jakieś stęknięcie. Przyjąłem to za zaproszenie, a nie problemy z zaparciem. Drzwi skrzypnęły. W środku było ciemno, a każdy mój krok wzniecał tuman kurzu. Wnętrze wozu było wysłane dywanami, które – kiedyś wzorzyste – teraz były jednolicie brudne. Na końcu pomieszczenia stał stolik. Okrągły, ze świecą palącą się pośrodku. Było to jedyne źródło światła. Przy nim siedziała kobieta. Stara i pomarszczona, z martwymi oczami utkwionymi w dal, owinięta w wielką, frędzlowatą chustę.
– Podejdź, strapiony Kochanku. Przyjdź po swoje przeznaczenie, usłysz co martwi mówią. – głos miała dziwny, jakby dochodził z krypty. Podszedłem i usiadłem na niskim stołku, naprzeciw niej.
– Nazywam się…
– Twoje imię nic nie znaczy, Kochanku. – jej wzrok nadal utkwiony był gdzieś w sufit ponad moją głową. – Przychodzisz po odpowiedź, odpowiedź, którą ci dam. Lecz swoją cenę musisz zapłacić. Takie prawo magii. Nic za darmo. Nic za darmo. Dłoń wyciągnij i zamknij oczy. O pytaniu myśl swoim.
Posłusznie wyciągnąłem dłoń i zacząłem myśleć. O Dzwoneczku, o jej bladym, szczupłym ciele, o jej bladych piersiach, ukarminowanych sutkach, o jej wilgotnych…
– Kurwa! – krzyknąłem i cofnąłem rękę. Pierdolona wiedźma ukuła mnie w dłoń nożem. Krew ściekała na podłogę, kilka kropel spadło na stolik. Wyciągnąłem z kieszeni chustkę i obwiązałem ranę. Kasandra zaśmiała się cicho ścierając palcami ze stołu krople mojej krwi i wkładając palce do ust.
– Krwią płaci się za najdroższe nam rzeczy… Teraz odpowiedź, ta której pragniesz. Do serca się odwołaj, szukaj go, aż znajdziesz. Tam jest drugi, który też go pożąda. Jedno jest serce, dwóch jego amatorów. On ci odebrał, coś miał do stracenia. Szukaj serca, niech cię prowadzi. Głęboko, głęboko iść musisz. Naprzód krocz ścieżką. Złota wróżka cię poprowadzi… – wiedźma roześmiała się przenikliwie. Śmiech wwiercał się w mózg. Nie przestawała, więc wyszedłem pośpiesznie.
Księżyc wyszedł zza chmur dając nieco światła. Za cholerę nie wiedziałem, o co tej starej czarownicy chodziło. Zrozumiałem tylko jedno zdanie: Złota Wróżka. Absynt zmieszany z narkotykiem, Magicznym Pyłem. Nie wiadomo do końca z czego był robiony, ale po nim świat był bardziej znośny, barwny. W Fairylandzie brali go wszyscy, łącznie z wróżkami. Przez sytuację w burdelu zapomniałem o nim. Absynt wzmacniał lekko euforyczne działanie narkotyku, a dodatkowo zmieniał percepcję. Ponoć dzięki niemu można było zobaczyć magię. Myślałem, że to tylko brednie. Taki drink sprawiał, że Fairyland wyglądał po prostu bardziej znośnie i fantastycznie. Wsunąłem zdrową dłoń pod płaszcz i wyciągnąłem piersiówkę ze Złotą Wróżką. Obowiązkowy ekwipunek, jeśli się nie chce tracić forsy w barach. Pociągnąłem z niej zdrowo. Gorycz przeplatała się ze słodyczą, a rzeczywistość z fantazją. Świat zaczął nabierać kolorów, zwłaszcza jadowicie zielonego.
•••
Za lunaparkiem nie było już oświetlonej alejki. Szedłem jakąś zarośniętą ścieżką, wydeptaną chyba przez bardziej nieśmiałych pijaków, wolących srać w bardziej intymnych okolicznościach przyrody. Narkotyk zmieszany z absyntem działał. Wszystko było bardziej wyraźne, kolorowe, z dominującym jadowitym zielonym. Nie widziałem już śmieci ani fekaliów, tylko mchy i paprocie. Trawy lśniły po deszczu, pałały wręcz własnym blaskiem. Szedłem w tym swoistym transie dobrą godzinę. Jadowita zieleń była jaskrawsza, a powietrze było coraz gęstsze od jasnozielonych iskierek. Prowadź Złota Wróżko, pomyślałem. Ta szurnięta wiedźma miała rację, chociaż nie zrozumiałem większości jej bełkotu. Nie wiedziałem już na ile mogę ufać swoim zmysłom, ile w tym wszystkim jest narkotyku, a ile wyobraźni. I magii. Błądziłem długo, lecz znalazłem to, czego szukałem.
Wejście do niskiej jaskini było zamaskowane przez florę i czas. Jednak ktoś niedawno do niej wchodził. Roślinność była naruszona. Przedarłem się przez bluszcz i prawie że w kuckach poruszałem się wzdłuż skalnego tunelu. Nie był on dziełem przypadku, ale, niekoniecznie ludzkich, rąk. Powinno być tutaj ciemno, jednak gdzieś z głębi przebijała zielona światłość. Kiedy wreszcie dotarłem do dużej, rozległej komory, ból pleców był nieznośny. Wyprostowałem się z jękiem. Pośrodku było jeziorko, na dnie którego znajdowało się źródło tego niezwykłego blasku. Obok stał mężczyzna. Nijaki z wyglądu, średniego wzrostu, nieco krępy. Przed nim stał stół, na którym gęsto było od alembików, menzurek i szklanych rurek. Bardzo chciałem, żeby pędził tutaj tylko bimber.
– Pan Raynard, jak sądzę. – mężczyzna obszedł stół i stanął przed nim składając dłonie w piramidkę. Miał na sobie długą czarną szatę.
– Kim jesteś? – wychrypiałem.
– Ja? Nazywam się Oberon. Jestem… jestem arcymagiem! Władcą magii! – wzniósł ręce w górę w geście zwycięstwa. Pierdolony wariat. – Bo widzi pan, panie Raynard, źródło magii jest o, tutaj, w tym jeziorku. Na samym dnie.
– Mhm – mruknąłem, jakby mnie to interesowało. – Byłeś dzisiejszego wieczoru w „Nibylandii”? Zabiłeś tam prostytutkę?
– Piękną jak kwiat jaśminu Dzwoneczek? – mag zakręcił się wokół własnej osi z błogością na twarzy. – Oczywiście, że tak… A to wszystko przez pana, panie Raynard.
– Co?
– Tak, tak… Widzi pan, jakiś czas temu, moja droga przyjaciółka – ba! – kochanka wręcz, Offelia powiedziała mi coś bardzo interesującego. Powiedziała, że do jednej z jej kurew regularnie przychodzi pewien mężczyzna. – zniżył głos i wyszeptał – I że ją kocha! Ha ha, tak tak, właśnie tak. Kocha! I ponoć ona też coś do niego czuje, ale dziwki nie są od kochania a od jebania. Taka mądrość życiowa. – zakręciło mi się w głowie od natłoku myśli. Jadowita zieleń, w którym tonąłem, stawała się nieznośna. – A ja, drogi panie, ostatniego czasu przeczytałem wiele mądrych książek. O magii. Wyruszyłem więc do Fairylandu, jak te wszystkie samozwańcze wiedźmy, o których słuch potem ginie. Ja jednak poznałem moją słodką Offelię. A dzięki niej Dzwoneczka, kochaną kurwę. A wie pan, co się dzieje z wróżką, jak ktoś ją obdarza miłością, wiarą, nadzieją?
Nie wiedziałem i nie obchodziło mnie to. Milczałem. Ale mój rewolwer w kieszeni zaśpiewał serenadę śmierci. Ślady po kulach kwitły na ciele Oberona niczym małe, szkarłatne kwiaty. Mag wytrzeszczył oczy i charczał krwią, zapewne próbując wymówić jakieś potężne zaklęcie. Ołów przeciw magii. Rządza zemsty przeciwko rządzy władzy. W imię miłości. Za moją Złotą Wróżkę…
Bartosz W. Czarnecki