– Nowe ozdoby. Ghtor nałapał elfów.
– Ach… Ta nowa moda. Obrzydlistwo. – Torgh odwrócił wzrok od choinki i sięgnął po wielką płachtę gazety.
– Nie pozwolę, żeby Loga miała chałupę przystrojony lepiej niż my. A wiesz, że co roku nas odwiedza.
– Baby, baby… Nona, kobito… – Z powątpiewaniem pokręcił głową. Irytowało go, że żona zapewne znów nie da mu się skupić na lekturze.
– Właśnie, Torgh, nałapałbyś mi skrzatów? – postarała się, by ton jej głosu brzmiał przymilnie.
– Wszystkie ci zgniły? – Założył nogę na nogę.
– Wszystkie… spójrz zresztą sam. Są jakieś mniej odporne niż rok temu.
Chcąc nie chcąc, dźwignął się z posłania i podszedł do drzewka. Na dolnych gałęziach leżały związane skrzaty. Powykrzywiane twarze tych, które jeszcze nie zaczęły się rozpadać od zgnilizny, przywodziły na myśl niechętne skojarzenie, że ich śmierć nie była przyjemna. Najprawdopodobniej, jak reszta ozdób, padły z głodu. Niektóre dopiero zaczynały zielenieć, inne osiągały już ostateczny etap rozkładu. Smród zapewne byłby nie do wytrzymania, gdyby nie to, że normalny zapach w domu orków niczym nie różnił się od woni psujących się ciał. Torgh pokiwał głową.
– Słaby rok, nie wiem, czemu te skrzaty się tak psują. Rok temu trzymały do świąt…
Ork przeniósł wzrok na wyższe gałęzie choinki. Wisiały na nich fragmenty mięsa, kości, uszy i łapy zwierząt, skrzydła ptaków – wszystko w stanie podobnym do martwych skrzatów. Na niektórych piórach zakrzepły resztki krwi. Do kilkunastu gałązek przywiązane były miniaturowe elfy, trzepoczące rozpaczliwie migoczącymi skrzydełkami i próbujące oswobodzić skrępowane kończyny. Gdy Torgh potrącił palcem jedną z istotek, ta pisnęła boleśnie. Na ten dźwięk aż podskoczył.
– Tyyy! – ryknął na żonę. – To twoje modne drzewko wyje! Ja sobie wypraszam, żeby we własnej chałupie choinka zakłócała mi drzemkę! Albo je ucisz, albo wyrzucę tego drapaka przez okno! – Ork wrzeszczał tak głośno, że Nona miała ochotę zatkać uszy, ale nie zrobiła tego. Przeczekała wybuch, niechętnie patrząc na grube krople śliny jej męża, opryskujące skórę dzika leżącą na klepisku.
– Elfy są teraz najmodniejsze – warknęła. – Twój syn nałapał je z trudem, są rzadkie, i bardzo cenne – po śmierci skrzydełka mienią się tylko jeden dzień. Loga nie będzie miała ładniejszej choinki od mojej!
– Skrzaty to umiałaś zakneblować… – Torgh nabrał powietrza, przygotowując się do nowego wybuchu, ale Nona weszła mu w słowo.
– Skrzaty są większe, więc można je zakneblować. Te są tak małe, że jednego popsułam, jak próbowałam. Cicho piszczą, a twojego snu nie przerwie nawet ryk goblina.
– Głupie baby i ich głupie święta… Skąd wam się to w ogóle wzięło, tobie i tej twojej tępej siostrze? Co ci ludzie obchodzą… przyjście jakiegoś… jak mu tam, Meniska?
– Mesjasza – prychnęła. – Nie ważne, w co wierzą ludzie. Chodzi o to, żeby przystroić chałupy i dać sobie prezenty, a potem pić, jak rozbłyśnie gwiazda.
– Daj mi spać, babo. Jak już nie poczytałem…
– Jaki przykład synowi dajesz? Znowu błota naniosłeś!
– O błocie żeś sobie teraz przypomniała? Nałapię ci tych skrzatów, zadowolona? Głupie babskie święta, jakby nie można było pić i wręczać sobie padliny bez jakiejś tam gwiazdki i Men… Mesjasza.
Gdy ork rozwalił się na posłaniu i przymknął oczy, Nona zakrzątnęła się wokół obiadu. Zdrapała trochę pleśni z upolowanego trzy tygodnie temu dzika i wrzuciła strzępy padliny do kotła. Palenisko ustawione w rogu pomieszczenia rzucało nerwowe cienie na ściany. Samica orka zadowolona uśmiechnęła się na myśl o gulaszu i zbliżyła się do drzewka. Szturchnęła palcem najbardziej wyczerpanego z elfów. Jego kwilenie było bez porównania cichsze – krew spływała po nadgarstkach i kostkach u nóg w miejscu, gdzie więzy poprzecierały delikatną skórę. Skrzydełka lśniły jeszcze, ale elf nie miał sił już nimi trzepotać. Widać było, że pogodził się ze swoim losem i z tym, że zamiast przeżyć jeszcze długie lata gdzieś między barwnym kwieciem runa leśnego, goniąc się z towarzyszami między krzewami leszczyny i ukrywając w ptasich gniazdach, sczeźnie w śmierdzącej chałupie rodziny orków, patrząc na cierpiących przyjaciół, słuchając ich niemego płaczu, gdzieś nad zwłokami skrzatów, wyglądających teraz jak pozawieszane na gałęzi gnijące kawałki mięsa. Jasna szatka elfa pierwszy raz była splamiona krwią, a małe niebieskie oczy lśniły łzami. Białą dotąd skórę pokrył brud. Bolesne łkanie wyrywało się z piersi stworzonka, gdy tylko Nona szturchała je swoim grubym, zgniłozielonym palcem, a elf zaczynał dyndać w więzach, jeszcze boleśniej ocierając ręce i nogi.
Smród palonego mięsa oznajmił, że woda z kotła już się wygotowała, ale samica nie zwróciła na to uwagi. Oderwała się od swojej zabawki dopiero, gdy ciężkie kroki oznajmiły powrót kolejnego członka rodziny.
– Ghtor, skarbeńku! – zaszczebiotała radośnie, klepiąc syna po ramieniu. Młody ork wyglądał jak wyższa kopia swego ojca, w dodatku bardziej śmierdząca. – Jak ci dzień minął, tęskniłeś za mamusią?
Przybysz mruknął coś w odpowiedzi i ruszył w stronę kotła.
– Nie, jeszcze nie gotowe, synku, może pogawędzisz trochę ze starą matką?
– No dobra… – Słychać było, że mówienie nie sprawia orkowi przyjemności i najchętniej zrezygnowałby z niego całkowicie. – Mam coś dla mamy…
Ghtor sięgnął do kieszeni brudnych spodni i wyjął z nich coś, co ukrył w zaciśniętej pięści.
– Proszę, mama weźmie…
Samica chrząknęła radośnie i wyciągnęła łapy po prezent. Syn wyrzucił na jej wyciągnięte dłonie kilka elfów o mocno pogniecionych skrzydłach. Żaden z nich nawet nie pisnął – przerażenie, a może też ciasnota orkowych spodni odebrały im głos. Nona wiedziała jednak, że przedwcześnie na radość – poprzedni transport też nie krzyczał przy wręczaniu.
– Mój kochany chłopiec! – zawołała i poklepała Ghtora energicznie, cmokając go głośno w policzek. – Dziękuję ci, skarbeńku, a teraz popilnuj ich, a mamusia pójdzie nakarmić twoją siostrzyczkę.
Młody ork ponownie zamknął w dłoni migoczące istotki i odprowadził wzrokiem matkę, udającą się do sąsiedniego pomieszczenia. Samica podeszła do małej, topornie wydłubanej z jednego kawałka drewna kolebki i wyjęła z niej orkowe dziecko. Miało może trzy lata, jego naga skóra nie była pokryta tak grubą warstwą brudu, jak jego rodziców, ale była już zielona i zaczynała śmierdzieć. Nona odsłoniła chudą, obwisłą pierś i wepchnęła ją dziewczynce do ust. Ta najpierw odwróciła się niechętnie, ale gdy poznała znajomy smak matczynego mleka, wessała się łapczywie, tak, że w pewnym momencie samica musiała odciągnąć ją siłą, a mimo to na sutku pozostały jej krwawe ślady małych zębów. Dziecko zapłakało, chcąc więcej, ale Nona zdecydowanym ruchem wsadziła je z powrotem do kołyski i wyszła z pomieszczenia. Wróciła do kotła z przypalającym się gulaszem – siwy, gryzący w oczy dym zdążył już wypełnić chałupę orków. Trzylatka nie ustępowała jednak – jej krzyki dawały się usłyszeć nawet przez korytarz.
– Ghtor, przyprowadź tu siostrę! – warknęła wściekle Nona. I zajmij się nią.
– Tak, matko – chrząknął ork. – A elfy matki?
– Rzuć je na stół, najwyżej się rozlezą.
Syn wypełnił polecenie i ruszył po siostrę. Zbyt długie ręce kiwały mu się wzdłuż boków, nim sięgnął do kolebki. Orkowe dziecko natychmiast przestało płakać i zaczęło ciągnąć brata za ucho. Przyniósł je do pokoju, w którym krzątała się Nona, i położył na posłaniu obok chrapiącego ojca.
– A cio tio? – zapytała dziewczynka, wyciągając pulchną, zieloną rączkę w stronę migocących punktów na stole.
– Moma, nie marudź – warknęła jej matka.
– Cio tio, Ghtor, powieć!
– Elfy – burknął ork, patrząc ponurym wzrokiem na elfy. Najwyraźniej transport zbyt je wyczerpał, bo nie próbowały nawet uciekać. A może już dostrzegły towarzyszy i sparaliżował je strach.
– A to cio?
– Choinka.
– Ja cię tam!
Moma zsunęła się z posłania i raczkując, ruszyła w stronę drzewka. Brat, chcąc nie chcąc, wziął ją za rączkę i podprowadził do dekoracji. Dziecko szturchnęło jednego z elfów wiszących na gałązce. Istotka załkała z bólu.
– Ono ksici! Zjób, ziebi nie ksiciało!
– Matka coś wymyśli…
– Masz tam widelec, skarbeńku…
Ork zaśmiał się głucho, podniósł sztuciec ze stołu i zbliżył do twarzy elfa. Ten pisnął jeszcze przeraźliwiej, a jęk przeszedł w okrzyk agonii, gdy Ghtor wbił ząb widelca w małe, załzawione oko elfa, przebijając mu czaszkę. Mózg wymieszany z krwią splamiły niegdyś białą skórę i jasne włosy.
– Pupsiuleś tio! Djaciego? – Moma załkała. – Psied chwiją był ładni… A tejaź juź nie…
– Matka coś powie… – chrząknął zdezorientowany ork, próbując uciszyć siostrę. – Moma, one albo piszczą, albo się psują…
– To niech ksicią, woje, ziebi ksiciałi!
Ghtor rozejrzał się niepewnie i utkwił wzrok w elfach o pogniecionych skrzydełkach, leżących na stole. Szarpnął jednego i wcisnął do pulchnej łapki siostry.
– Masz.
Stworzonko, szarpane za skrzydło przez rozradowaną Momę, bało się pisnąć i bezgłośnie płakało z bólu.
– Ciem śpać! – oznajmiło dziecko. Ghtor wziął ją na ręce i zaniósł do kolebki.
Moma wierciła się w niej przez chwilę, niemal przygniatając sobą błyszczącą istotkę, po czym uniosła ją do twarzy.
– Jeśteś ładna, wieś? Bajdzio ładna. Fajnie cię mieć. – Dziecko śmiało się, szczęśliwe. – Maś śksidła, lataś? Pokaś!
Uniosła elfa na wysokość wyciągniętej rączki i upuściła. Istotka zatrzepotała rozpaczliwie zmęczonymi skrzydłami i zawisła w powietrzu. Moma aż zaklaskała.
– Pokaś, pokaś mi, jak lataś! Świeciś się, pokaś, jak świeciś na niebie!
Moma, zachwycona latającą zabawką, zrobiła to, czego w pewnej chwili uczy się większość dzieci, a z czego rodzice nie zdają sobie sprawy – wysunęła się z kołyski i miękko opadła na klepisko. Wyciągnęło rączkę w stronę elfa, który opadł na nią, zmęczony. Moma zaczęła raczkować w stronę okiennicy, której nigdy nie dało się do końca domknąć, a która sięgała aż do ziemi. Posuwając się naprzód, zaciskała małą dłoń na elfie, niemal go dusząc, nieświadoma, jak dużą krzywdę może mu wyrządzić. Dziecko myślało tylko o ładnej błyskotce na tle nieba, które oglądała tak rzadko, bo matma powtarzała, że to głupie. Tylko czasami brat brał ją na ręce i pokazywał jej to, co jest poza chałupą orków. No i sama, od niedawna, wypełzała czasem z kołyski, a rodzice myśleli potem, że z niej wypadła.
Wreszcie Moma dotarła do okiennicy. Otworzyła rączkę, a wyczerpany elf z trudem zaczerpnął powietrza.
– Leć, leć! Pokaś mi! – Orkowe dziecko z zapałem wyrzuciło rączki w górę, jak mogło najwyżej. Elf ponownie rozpaczliwie zatrzepotał skrzydłami i utrzymał się w powietrzu. Przed nim był jednak większy wysiłek – unieść się aż do szczeliny i przecisnąć się przez nią. Na to istotka nie miała już sił, a jednak, z mozołem, zaczęła się wznosić. Dziecko szczebiotało radośnie i pokrzykiwało, ale elf myślał tylko o jedynej szansie na przeżycie. Wreszcie udało mu się, osiągnął wysokość szczeliny i poczuł, że traci siły. Opadając, chwycił się szyby drobnymi rączkami, natychmiast kalecząc je na szkle, ale nie puścił. Ostatkiem sił podciągnął się na ramionach i zeskoczył w dół. Powiew świeżego powietrza, tak inny od smrodu w chałupie orków, napełnił go nadzieją i dodał sił, istotka ponownie zatrzepotała skrzydłami i ruszyła przed siebie, wiedząc, że już długo tak nie wytrzyma. Leciała w stronę roślin, by zaszyć się w nich choć na chwilę. Po twarzy elfa spływały gęste łzy, nie potrafił przestać myśleć o towarzyszach, którym nie potrafił pomóc, o tych, którzy już zginęli i o tych, których śmierć miała dopiero zabrać.
A trzyletnie dziecko orków, mała naga dziewczynka o zgniłozielonej skórze, klaskało pulchnymi rączkami i szczebiotało radośnie, patrząc na tę błyszczącą drobinkę, która zniknęła już między liśćmi. Moma podpełzła pod swoją kołyskę, zwinęła się w kłębek i ssąc kciuk, zasnęła. Śniła o ślicznej, latającej zabawce, o tyle ładniejszej od tych wepchniętych na choinkę jej podobnych i od tych, które leżały na stole rodziców. O zabawce o wiele ładniejszej od tej dziwnej gwiazdy, której rodzice wypatrywali rok temu, zanim wymienili się padliną i zaczęli żłopać wino, aż zasnęli. Nie mogła być świadoma, że z okazji świąt właśnie podarowała komuś wolność i życie. Wiedziała tylko, że to, co zrobiła, było ładne – więc takie, jakie Moma chciała, żeby było.
KONIEC