Oczekując na ich przybycie wziął do rąk oprawioną w kwiecistą ramkę fotografię swojej zmarłej przed piętnastoma latami żony. „Już niedługo znów będziemy razem, Krystynko”, przemówił do zdjęcia. Często do niego mówił. Niemal każdego wieczoru, którego nie spędzał akurat z Eugenią z Klubu Emeryta.
Na wspomnienie uroczej sześćdziesięcioletniej miłośniczki kotów wszelkiej maści, zerwał się z fotela tak szybko jak tylko pozwalały na to jego artretyczne nogi. Wyjął z szafki obok fiolkę z niebieskimi tabletkami i jej zawartość spłukał w toalecie, a samą fiolkę wyrzucił przez otwarte okno w krzaki, do ogrodu sąsiadów. Nie byłoby zbyt dobrze, gdyby jego rodzina znalazła przy zmarłym dowód na to, że senior rodu Kowalskich ciumcia się z kobietą młodszą o trzydzieści lat. A tym bardziej, że potrzebuje do tego wspomagania farmaceutycznego.
Wzdrygnął się i powoli ruszył w stronę swojego fotela.
Niedługo później zjawiła się cała rodzina. Dzieci, wnuki i prawnuki. Wszyscy patrzyli na niego tak, jakby już był martwy, z oczami wielkimi jak zakrętki od słoików. Padało wiele słów pełnych trwogi. Mimo wszystko pan Stanisław wiedział, że wszyscy mają nadzieję, że przepisze któremuś z nich swoją wielką kolekcję sztucznych szczęk i nocników. Niedoczekanie! Już dawno podarował wszystko na rzecz Klubu Emerytów.
Kiedy padły już wszystkie „Ach, jakie to straszne”, „Będzie nam ciebie brakowało” i „Nie martw się, jesteśmy z tobą”, pogrążeni w milczeniu wszyscy zasiedli wokół jego fotela. Jego wnuczka zapalała w całym pokoju świeczki.
O dziwo wcale nie czuł się bardzo źle. Było mu naprzemiennie zimno i gorąco, serce biło jakby z większym trudem, a powietrze, które wdychał do płuc było ciężkie jak ołów. Przed oczami od czasu do czasu tańczyły mu czarne plamy. Ale jeśli właśnie to miało być umieranie, to wcale nie było takie złe. Dlaczego ludzie marnują tyle czasu, by się nim martwić za życia? Pomyślał, że chyba musi coś bredzić na głos, bo córka, która stała obok i troskliwie zmieniała zimne okłady na jego czole mówiła „Ciiii…. Spokojnie, tato”.
Usłyszeli głośny warkot dużego samochodu. Nagle pociemniało. Pomimo zamkniętych okien, wiatr delikatnie mierzwił włosy, poruszał firanami i zdmuchnął kilka świeczek. W pokoju zapanował niepokój.
– Przyszła. – powiedział piegowaty mąż wnuczki, Marcin.
– Nadszedł czas. – zdecydowanie powiedziała tleniona blond Jadwiga.
Wtem rozległo się głuche pukanie do drzwi.
Zgromadzeni w pokoju spoglądali na siebie z niepokojem. Toczyła się cicha walka o to, kto otworzy przybyszowi
Pan Stanisław poczuł jak coś ściska jego klatkę piersiową. Z jego ust wydobywał się charczący oddech. Wstrząsnął nim paniczny lęk. „A jeśli nie otworzą?”. Po pomarszczonych jak wysuszona skórka pomarańczy policzkach popłynęły łzy. Chciał krzyczeć, by otworzyli te cholerne drzwi, ale nie mógł wydobyć z siebie choćby nawet cienkiego pisku.
– Ciągnijmy zapałki – zaproponowała Karolina, najmłodsza wnuczka pana Stanisława. – Kto wyciągnie najkrótszą, ten otworzy.
Reszta przystała na to bez entuzjazmu.
Syn Zbigniew, który zaczął palić nim jeszcze pod nosem wyrósł mu pierwszy włos, wyciągnął z paczki piętnaście zapałek i ułamał końcówkę jednej z nich. Każdy ciągnął kolejno. Padło na Marcina.
Wybrany przełknął głośno ślinę, otwarł usta jakby coś chciał powiedzieć, ale zamknął je po chwili. Spojrzał błagalnie na rodzinę, lecz większość cofnęła się o kilka kroków do tyłu. Drżącymi dłońmi obciągnął koszulkę i ruszył powolnym, niepewnym krokiem do drzwi. Przez okno znajdujące się koło drzwi frontowych ujrzał tył dużej czarnej ciężarówki. Rzucił ostatnie spojrzenie na rodzinę i ostrożnie położył rękę na klamce, jakby sprawdzał czy żelazko jest gorące. Zacisnąwszy mocno powieki, nacisnął zdecydowanie klamkę.
Do środka wdarł się silny wiatr.
– Dobry wieczór, panie Śmierciu. – wymamrotał Marcin.
Na progu stała postać w czarnym płaszczu. Spod kaptura błyszczała brudnobiała czaszka. W pustych oczodołach świszczał wiatr.
– Cześć. – Przywitał się Śmierć basowym, przyjaznym głosem. Strząsnął długi rękaw i uwolnił paliczki dłoni, które wyciągnął w stronę Marcina. Zapewne miał to być miły przywitalny gest.
Marcin automatycznie cofnął się, uderzając plecami o ścianę. Wolałby w tej chwili wypić koktajl z tłuczonego szkła, niż witać się z NIM.
– Dzia-dziadek już kona. Przyszedłeś, by przyspieszyć jego męki na łożu śmierci?
Czaszkowa twarz Śmierci wykrzywiła się w parodii zdziwienia.
– To ktoś tu przede mną dostarczył Stachowi wyrko za mnie?
Marcin był skonsternowany.
– Jakie… eee… wyrko?
Śmierć wydał z siebie kilka basowych dźwięków, potrząsając przy tym ramionami, co za pewne miało oznaczać śmiech. Z tymże żaden śmiech nie sprawił nigdy, że skóra Marcina pokryła się gęsią skórką.
– Już rozumiem. Myślałeś bratku, że przyjdę z kosą?
Mężczyzna zwrócił wzrok na podłogę. Przez cały czas obracał w spoconych dłoniach różaniec, z pomocą którego odmawiali modlitwę za umierającego. Wbrew temu, co myślał stuknięty staruszek, nikomu nie chodziło o kolekcję śmierdzących szczynami kotów nocników.
– Eee… tak. – Odpowiedział szybko.
Śmierć zaśmiał się ponownie.
– Wszyscy nas mylą. Mnie i moją siostrunię. Kostucha łazi z kosą i odcina łby. Oczywiście wszystko trwa ułamek sekundy, a później głowa przytwierdza się sama z powrotem, zupełnie niezauważalnie dla innych. Ona w ogóle nie wie, co jest teraz na topie. Tyle razy powtarzałem jej, żeby porzuciła te oldskulowe metody. Przez tą kosę stale łamie sobie paznokcie… Ale co poradzić, takie są już te baby. – Nachylił się do Marcina porozumiewawczo. – To co? Mogę wejść?
– Nwmcztdbrpmsł. – zająknął się Marcin.
– Co tam mamroczesz? – Zaśmiał się Śmierć i nie zważając na mężczyznę, który wyglądał tak, jakby miał się zaraz rozpłakać, śmiało wszedł do pokoju, gdzie wciąż tkwiło rodzinne zgromadzenie, z charczącym panem Stanisławem pośrodku. Na widok zakapturzonej postaci Jadwiga zemdlała, siwa Marianna zaczęła gorliwie zmawiać modlitwę, a reszta zamarła przerażona.
-Co macie takie miny, jakbyście zobaczyli ducha? – zagaił Śmierć do wszystkich.- Jak już zacząłem opowiadać temu tu facetowi – wskazał na Marcina – jestem specem od nowoczesnego przerywania życia. W przeciwieństwie do mojej siostry, Kostuchy, nie przychodzę z kosą. Po co straszyć przyszłego denata? Jeszcze ktoś mógłby się tym żelastwem skaleczyć… – wzdrygnął się.- Ale do rzeczy. Oferuję waszemu pomarszczonemu rodzynkowi Łoże Śmierci. Położy się i w jednej chwili dołączy do zastępów chórów anielskich, grających na chwałę Pana, czy w co tam wierzycie. Wszystko bezboleśnie i przyjemnie. Chyba. W każdym bądź razie żaden klient dotąd się nie skarżył. – Zaśmiał się rubasznie.
Zapanowała cisza. Gdyby ktoś oglądał tą scenę z boku, mógłby odnieść wrażenie, że obserwuje kościotrupa w czarnej kiecce, który przemawia do manekinów.
Śmierć westchnął przeciągle.
– Ech… Zawsze to samo. Mój urok osobisty sprawia, że onieśmielam ludzi. Dobra, to ja skoczę do ciężarówki i przyniosę łóżko. – Odwrócił się na pięcie i sunąc po podłodze płaszczem jak trenem sukni, wyszedł.
W pokoju natychmiast zrobiło się jaśniej i cieplej. Nawet charczenie pana Stanisława przeszło w postękiwanie i zdołał cicho wyjęczeć:
– To ci dopiero wizyta. Jak Krystynkę kocham. Muszę wam jeszcze coś ważnego powiedzieć. Chodzi o testament.
Słowo „testament” podziałało na wszystkich jak nagły atak Alzhaimera na kaznodzieja. Strach spowodowany obecnością Śmierci wyparował i zapanowało ożywienie. Nawet zemdlona wcześniej Jadwiga ocknęła się i przysłuchiwała z zaciekawieniem.
– Dzięki temu, że przyszliście, udowodniliście, że jednak jesteście coś warci i zasługujecie na to, by coś ode mnie mimo wszystko dostać. Wiem, jak bardzo liczyliście wszyscy na to, że dostaniecie moje nocniki i protezy, ale to wszystko przekazałem już znajomym. Ale mam jeszcze trochę pieniędzy. Mnie już nie będą potrzebne. To jest jakieś pięćdziesiąt tysięcy. Może siedemdziesiąt. Wiecie, pamięć już nie ta…
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, przerywana atakiem kaszlu.
– Odkładałem je przez większość życia na czarną godzinę. Taka się nie zdarzyła, więc muszę je jakoś właściwie wykorzystać. Podzielcie się proszę po równo. Schowałem je daleko stąd. Nie w banku, bo jak przyjdzie wojna, to ich nie zobaczycie. Pamiętam jak w czterdziestym drugim…
– Do rzeczy dziadku. – upomniał Marcin, w którym strach wyparował zupełnie.
– No więc pieniądze są w… GHRRR…!
Staruszek ponownie zaczął charczeć, a pokój wypełnił mrok i chłód. To Śmierć wróciła, wesoło pogwizdując i niosąc jedną ręką łóżko, jakby było kartonem, a nie wielkim solidnym łożem z żelaznymi okuciami.
– Gdzie postawić? – zapytał wesoło Śmierć.
Helena, prawnuczka Stanisława bezgłośnie wskazała środek pokoju.
Śmierć bezceromonialnie wypuścił je z rąk. Cały dom zadrżał.
– No Stachu, pakujemy się do wyrka. Chciałbyś jeszcze coś powiedzieć?
Wszyscy zwrócili się pełni nadziei w pana Stanisława, lecz on charczał tylko coraz głośniej.
– Dobrze. Rozumiem. A zatem Stachu to już nie potrwa długo.
Śmierć podniósł go z fotela z taką lekkością, jakby był pluszowym misiem.
Pluszowy miś w uścisku Śmierci.
Śmierć delikatnie ułożył go na łożu. Miękki materac wgniótł się pod wpływem ciężaru. Śmierć troskliwie przykrył go kołdrą.
Pan Stanisław przestał charczeć, wydał z siebie tylko jeszcze jedno przeciągłe westchnienie i umilkł na zawsze na Łożu Śmierci.
– Widzicie, mówiłem, że moje nowoczesne metody nie są złe. Wszystko szybko, czysto i wygodnie. A teraz wybaczcie, miło mi z wami było, ale klienci czekają, a to kwestia nie cierpiąca zwłoki. He He He… Zwłoki, kapujecie? Dobra, lecę już. Ale nie martwcie się, niedługo spotkamy się ponownie. – powiedział Śmierć kierując spojrzenie pustych oczodołów na Marcina.
K O N I E C
Marta “Nubia” Porwich