Rok 1927 był dla nas czasem niewysłowionej radości. Ja i mój przyjaciel, Emanuel, wreszcie mieliśmy okazje opuścić znienawidzone przez nas gniazdo rodzinne, pożegnać się z odstręczającą, pseudo-klasycystyczną architekturą, która napawała nas odrazą, wraz z surową, purytańską atmosferą, otaczającą nas z każdej strony. Cóż to był za czas! Czuliśmy niezwykłą wesołość, kiedy wreszcie przebrzydłe krzywizny budynków i strzelista wieża kościoła zostały daleko za nami, w naszej drodze w wielki świat. Chłonęliśmy każdy dzień i każdą chwilę łapczywie, niczym żebrak, któremu nagle dali możliwość najedzenia się do syta, niczym ptak wypuszczony z klatki po wielomiesięcznym więzieniu. Zachwycaliśmy się wyzwoloną literaturą skandalistów, których nasi nauczyciele widzieli li tylko w piekle. Dnie spędzaliśmy na zabawach, wędrówkach szlakami starych opowieści, które w każdej mieścince przekazywali sobie najstarsi, a w nocy upijaliśmy się do nieprzytomności w szynkach, korzystając z uprzejmości wszelkiej maści dam, zachwyconych naszymi osobami, stylem i erudycją. Czas… czas płynął dla nas niczym strumyk: powoli rozkoszowaliśmy się darami świata, których zawsze nam brakowało, a którym teraz nie mogliśmy odmówić nawet jednej chwili naszego życia.
Ach, gdybym wiedział! Gdybym przeczuwał, jak skończy się nasza przygoda! Jakie niewysłowione katusze będzie przechodzić musiała moja dusza i umysł, zanurzone w niewyobrażalnym przerażeniu i obrzydzeniu, jakie potworności będzie dane mi zobaczyć, usłyszeć, poczuć… Ale czyż mogłem przeczuwać? Czy mogłem przewidzieć, że dane mi będzie oglądać rzeczy, których człowiek nie powinien był zobaczyć?
Nie mieliśmy z góry ustalonego planu wędrówki. Szczerym będąc, włóczyliśmy się od miasta do miasta, niczym para wagabundów, radosnych i beztroskich. Końcem września zdarzyło się nam dotrzeć do miasteczka, którego nazwy jednak nie podam, nie tyle z powodu luk w mej pamięci, bo ta, pomimo moich chęci, nadal jest doskonała – chce po prostu, aby te straszne wydarzenia, w których przyszło nam uczestniczyć, nie przypadły w udziale innym ludziom. Być może dzięki temu kolejna dusza pozostanie w błogosławionej nieświadomości… z drugiej jednak strony, czyż nie spisuje tego, aby przestrzec przed owym koszmarem, przed tym nieziemskim lękiem który towarzyszy mi od lat…?
Miasteczko było niewielkie, zbudowane w stylu kolonialnym, z umiarem, bez zbędnych upiększeń, które koniec końców zwykle szpeciły gładkie krawędzie i proste formy, tak jak w naszym mieście. Wszystko tutaj wydawało się naturalne, jakby sama natura postanowiła mocą swych dłoni i łez wytworzyć domostwa, jakby w obawie przed ludźmi. Niedaleko miasteczka szumiało morze, odbijając białe bałwany fal o czarne klify, a jego szum współgrał z szumem drzew, poruszanych przez wschodni wiatr. Emanuel stał urzeczony, wpatrując się w harmonie tego miejsca, mnie jednak od samego niemal początku – zupełnie na przekór czarowi miejsca – zdjął irracjonalny strach, którego nie potrafiłem wtedy wytłumaczyć. Podskórny, jadowicie wlewający się w moje serce, zatruwający je, momentami niemal wzywający mnie do krzyku. Dzisiaj wiem, co było przyczyną, jak gdyby czas chciał ze mnie zakpić, dopiero później pozwalając mi zrozumieć. Wszędzie było przeraźliwie cicho, niczym w grobowej krypcie. Gdzież były ptaki, zazwyczaj – w pobliżu morza – nie raz i nie dwa szarpiące moje nerwy, swoimi niekończącymi się pokrzykiwaniami? Gdzie były psy, szczękające na obcych, koty miauczące o odrobinę pieszczony, czy nawet zwykłe zwierzęta gospodarskie, tak normalne dla tego typu miejsc? Dopiero późniejsze wydarzenia, pozwoliły mi uzmysłowić sobie tą niesamowitą, martwą ciszę, zalegającą nad miejscem, gdzie nie powinien stopy postawić żaden człowiek…
Wtedy jednak… Młodości błogosławiona, czemuś nas tak oszukała, zwodząc nas uniesieniami młodego ducha, szukającego odpoczynku w literaturze, sztuce i miłości?
Wtedy – zdawało mi się – towarzysz mój zupełnie nie odczuwał próbującego zapanować nade mną przestrachu – przeciwnie wręcz, wydawał się niemal oniemiały z zachwytu, zupełnie nie dostrzegając mej wewnętrznej walki. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło – może jakiś głos z bastionu racjonalności mojego umysłu, może ten sam głos, który podpowiadał wariatom, nie jestem w stanie powiedzieć – ale zaproponowałem, żeby zostawić to miejsce, zostawić je do wszystkich diabłów! Tyleż w końcu miast przed nami w naszej niekończącej się wędrówce! Przyjaciel mój odwrócił się. Nie powiedział nic, ale… jego oczy… Do dzisiaj pamiętam ich wyraz, który tak mnie wtedy przeraził, a i teraz przepełnia mnie trwogą. Ręka mi drży na samo wspomnienie… Spojrzałem w nie, ale nie znalazłem nic, wydawało mi się tylko, że spadam w niemającą dna przepaść, jak tonę, w zimnym, cuchnącym śmiercią morzu, gdzie paraliżujący strach łapie mnie w swoje szpony. Emanuel tylko się uśmiechnął. Uśmiechnął się! Jego twarz wydawała się niemal jak maska, która przywdziewali murzyni w dalekiej Afryce, w czasie swoich krwawych rytuałów. Odwrócił się i spojrzał na wprost, gdzie i ja skierowałem swój wzrok: tuż przed nami, nie dalej niż piętnaście metrów, stała kobieta. Jej ciemna skóra i długie, nienaturalnie jasne włosy lśniły w słońcu od potu; ubrana w jakieś żałosne strzępy materiału, które z litości można było uznać za ubiór, i które z ledwością zakrywały jej wydatne piersi i długie nogi, rozstawione w prowokującej pozie. Patrzyła na nas swoimi dziwnymi, zielonymi oczami, przez które czułem się osaczony, niczym ranne zwierze, strzaskany, a potem na powrót poskładany, by powtórzyć cały cykl, i przez które twarz – z początku zdająca mi się twarzą Afrodyty – poczęła mi przypominać twarz sukkuba… Nie potrafiłem ruszyć się z miejsca, tkwiłem tam, wpatrując się w postać kobiety, mym ciałem wstrząsał na przemian zimny dreszcz, rozlewający przerażenie po moim ciele i żar, niesamowita chęć dotknięcia jej piersi, wzięcia jej w ramiona. Nim się spostrzegłem, towarzysz mój ruszył w jej stronę, a mnie nie pozostało nic innego, tylko podążyć za nim.
Ręka zaczyna drżeć mi coraz mocniej, powieki opadają w dół, ustępując zmęczeniu i Morfeuszowi, z którym nieustannie przychodzą koszmary. Ale już niedługo, nie zostało wiele do powiedzenia, choć zawsze, gdy dochodzę do tego momentu, nie potrafię się opanować; ciało me drży jak w febrze, serce bije jak oszalałe, a wyobraźnia raz jeszcze podsuwa to, czego z całego serca nienawidzę…
Każdy dzień, spędzony w tym miasteczku stanowił mękę dla mojego ciała i ducha. Cisza, którą z rzadka przerywał szelest drzew, jakby nawet wiatr bał się wiać w tym miejscu, stawała się dla mnie istną torturą, zaś wszelkie próby jej przełamania, kończyły się tylko jeszcze głębszym zanurzeniem w potworną pustkę. Mieszkańcy… byli tam. Widziałem ich czasami: mieszańcy, murzyni, mulaci, przybysze z Afryki i Indii, przemykali czasami ulicami, skuleni, zgarbieni, pokraczni niby szympansy, zupełnie jakby bali się słonecznego światła. Wieczorami słyszałem, jak wychodzą z domów, zbierają się i rozmawiają w swoim plugawym języku, który wywoływał u mnie obrzydzenie pomieszane z dojmującym uczuciem lęku. Niekiedy słychać było – choć z dala i zagłuszone – odgłosy bębnów i czegoś, co przypominać mogłoby pieśń rytualną, ale nie taką, jaką wyprowadzamy ze świątyni Boga; to była pieść prastara, bluźniercza, inkantowana już wieki temu, i od wieków powtarzana. Czasami wydawało mi się (wtedy wydawało, teraz wiem to już na pewno!) że coś odpowiada na te wezwania, do mej świadomości docierał bulgot, wdzierający mi się umysł, wzbudzający we mnie paniczne niemal przerażenie, strach przed śmiercią, strach przed otchłanią, w której to Coś tkwiło od eonów, od czasów, kiedy przodkowie człowieka stanowili gatunek niewiele lepszy od robaków…
Na dodatek, zauważyłem też niepokojące zmiany w mym przyjacielu. Od pierwszego dnia niemal przestał się do mnie odzywać, nie jadł, nie pił, a na wszelkie próby dotarcia do jego umysłu uśmiechał się szyderczo niczym obłąkany. Nie raz widziałem, jak wymykał się wieczorami, razem z tą ciemnoskórą kobietą, by razem z mieszańcami udać się nad klify. Nigdy nie mówił mi, po co tam idzie, ani co robił. Z każdym dniem utwierdzałem się w przekonaniu, że mój druh postradał zmysły, zamroczony czy też zaklęty przez to dziwne miejsce. Ale skąd mogłem wiedzieć, co naprawdę się za tym kryje? Jak mogłem się domyślić przyszłych zdarzeń, które zniszczyły moje życie, wiarę w ludzkość i moją duszę?
Pewnego dnia Emanuel zachowywał się jeszcze dziwniej niż zwykle – zazwyczaj unikał mnie, wszelkie słowa do niego kierowane trafiały w pustkę, wywołując u niego tylko ów ironiczny, potworny uśmiech. Tamtego dnia jednak – jakkolwiek wcześniej się tego domyślałem – zdobyłem pewność, ze przyjaciel mój i druh całkowicie postradał zmysły. Od samego rana w jego twarzy dostrzec można było jakąś dziwną zmianę – na jego czole zauważyć dało się zmarszczki, podobnie jak pod oczami – niezbyt głębokie, ale widoczne, zupełnie jakby w czasie minionej nocy posunął się w czasie. Także jego zachowanie się zmieniło – wcześniej spokojny, teraz chodził jak w amoku, a upiorna maska na stałe wykwitła na jego twarzy. Uspokajał się tylko w tych nielicznych chwilach obecności kobiety, która mnie z kolei przerażała i intrygowała zarazem – swoją zwierzęcością, perwersyjnością i tymi potwornymi oczami, które – jak mi się zdawało – coraz częściej spoglądają na mnie uważnie.
Nie wiem, jak długo tkwiłbym tam, zamknięty, zaszczuty, ze wszystkich stron otoczony przez niewyobrażalny horror, który każdej nocy napierał na mnie, wdzierając się w moją głowę, gdyby nie moja słaba wola. Słaba wola! Cóż za ironia! To, co kiedyś przeklinałem, stało się mym wybawieniem, by jednej nocy zniknąć i stać się obiektem moich niekończących się modlitw… Nie byłem w stanie znieść kolejnej nocy straszliwych mąk, tych potwornych wizji, jakie mnie nawiedzały. Z początku ciemne, przerażające, w których widziałem ogromne, zatopione miasto, martwe i zionące grobem, bez ryb, roślin, zwierząt, o gładkich powierzchniach, załamujących się pod nienaturalnymi kątami, potem jednak sny się zmieniły, a zamiast nich widziałem las, lecz nie był on zwykłym tworem natury; wszystko było w nim poskręcane, przerażające i jednocześnie perwersyjnie piękne, na końcu zaś czekała kobieta o krwistoczerwonych włosach, jasnej skórze i stromych piersiach. Przyzywała mnie, a pożądanie rosło wraz z paraliżującym strachem… Obudziłem się zlany potem i rozpalony żądzą, której nie mogłem ugasić. Nie pamiętam, może krzyknąłem z rozpaczy… ale wiem, że podniosłem wtedy rewolwer i przyłożyłem do swej skroni, by raz na zawsze zakończyć to szaleństwo!
I wtedy usłyszałem… jęki, dochodzące z sąsiedniego pokoju. Najpierw ciche i powolne, z czasem coraz głośniejsze. Podszedłem do drzwi i uchyliłem je trochę, jednak to, co zobaczyłem, wstrząsnęło mną nie mniej, niż dzisiejszy koszmar. W świetle księżyca doskonale widziałem nagą, wyprostowaną, atletyczną sylwetkę Emanuela, przed którym klęczała owa murzynka, zaspokajając mego przyjaciela. Ach, Emanuel! Jego twarz wyrażała nieziemskie wręcz szczęście, zupełnie jakby dusza jego była już w najwyższym Niebie! Wczepił swoje palce we włosy kobiety i przyciągnął ją do siebie, by wejść jak najgłębiej. Nie protestowała – wręcz przeciwnie – jakby na to czekała, pieszcząc go zmysłowo, aż do ostatecznego spełnienia. Krople nasienia skrzyły się w zimnym świetle, spływając po jej twarzy, uśmiechającej się do mego przyjaciela. Ale gdybyż to był koniec! Lecz nie – widziałem jak kobieta lubieżnie kładzie się na podłodze, jak przeciąga się, gładzi swoje piersi, jak sięga ręką między uda, słyszałem jej westchnienia. Bogowie! W każdej innej chwili byłbym przysiągł, że widzę anioła, Boginie miłości wynurzającą się z morza na oczach rybaków, którym prezentuje swe wdzięki, rozpalając ich zmysły! Teraz jednak z ledwością byłem w stanie opanować drżenie swego ciała, czułem narastający wstręt, przerażenie i – co najbardziej mnie trwożyło – pożądanie. Tymczasem druh mój ukląkł miedzy nogami kobiety i wszedł w nią, brutalnie, dziko, niemal zwierzęco, napierając coraz szybciej, jak gdyby głośne jęki murzynki wzmagały w nim demona, pieszcząc jej piersi i gryząc sutki. Nie wiem ile trwali w tym uścisku, w tym potwornej symbiozie, akcie całkowitego zezwierzęcenia, folgując sobie na każdy niemal sposób, kiedy to byli zwróceni do siebie twarzami, kiedy indziej znów robiący to niczym bezpańskie psy lub czyniąc niczym przeklęci sodomici, nie wiem ile to trwało, ile trwał ten odrażający spektakl, który męczył mnie strachem i niemożliwym do zniesienia pożądaniem. Ale postanowiłem sobie, postanowiłem: nie pozwolę na to! Choćbym nawet miał pozbawić życia swojego przyjaciela, nie pozostanę tu dłużej!
Kolejnej nocy jednak stało się coś, czego nie przewidziałem. Emanuel razem z kobietą i resztą mieszkańców wymknął się niemal zaraz po zmroku i skierował w stronę urwistych klifów. Nie potrafię sobie odpowiedzieć, dlaczego wtedy nie uciekłem, dlaczego go nie zostawiłem, dlaczego nie zaoszczędziłem sobie tego wszystkiego! Czy to w imię przyjaźni, czy obowiązku, wobec przyjaciela? A może po prostu coś mnie przyciągało, pobudzało mnie, rozpalało moje namiętności na równi z przerażeniem? Poszedłem za nimi, kierując się wąskimi ścieżkami, pomiędzy poszarpanymi ścianami klifów, mając pod sobą ostre zbocza skał i złowrogo szumiące morze. Nie raz niemal nie spadłem w odmęty tego szalonego żywiołu, gdy nieopatrznie położyłem stopę na mokrym szczycie, ci jednak, których ścigałem, wydawali się nie mieć takich problemów, idąc bez światła szybko i bez żadnych kłopotów. Po którymś z kolei obsunięciu, zdałem sobie z przerażeniem nagle sprawę, że zgubiłem tubylców, pozostając tu sam, bez możliwości odnalezienia drogi, niezdolnego zdecydować, gdzie iść. I byłbym został w tym miejscu, czekając na świt, gdyby nie nikły blask światła w jednym z zagłębień. Jaskinia! A więc ci troglodyci weszli do jaskini! Przyspieszyłem kroku, mając nadzieje, na jak najszybsze tam dojście, jednak z każdym krokiem stopy zaczęły mi ciążyć coraz bardziej, serce biło jak oszalałe, a ja pogrążałem się – pomimo światła – w coraz większej ciemności, otoczony przez dojmujące uczucie strachu i trwogi. U wejścia jaskini owionął mnie lekki wiatr, który zdał mi się jednak podmuchem śmierci, przynoszącym zapach grobów i rozkładu. Wszedłem do jaskini, mając wrażenie, że schodzę w coraz to głębsze obszary piekła.
Grota była ogromna, choć jasno oświetlona, za sprawą kilkudziesięciu pochodni i ogromnego ogniska, położonego na sporej wysepce otoczonej wodą, leżącego na samym jej środku, wokół którego tańczyły nagie postacie mieszkańców w rytm grzmiących bębnów, których ton wydal mi się niezwykle mroczny i groźny. Choć nie, postacie nie tańczyły – wiły się w niekończącym się łańcuchu potworności. Nigdy przedtem, ani potem nie widziałem czegoś tak przeraźliwego, istot zdawałoby się ludzkich, a mimo to zwierzęcych w swych instynktach i odruchach. Przez cały czas – choć stałem w ukryciu – miałem wrażenie, że zaraz mnie dojrzą i rzucą się na mnie z przeraźliwym krzykiem, aby rozedrzeć mnie na strzępy niczym bachantki, jak dzikie bestie… Niepomiernie jednak większą trwogą napełniały mnie ogromne wrota (tak mi się zdawało, – że to wrota), znajdujące się na przeciwległym końcu jaskini. Nie byłem w stanie określić ich rozmiarów, ale z pewnością miały ponad trzydzieści metrów wysokości i bogato zdobione skrzydła. Nie wiedziałem, czemu, ale każda cześć mojej duszy wiła się w niepojętym strachu przed otwarciem tych wrót… Nagle dźwięk bębnów zmienił się, stał się powolniejszy, bardziej zmysłowy, bardziej jednostajny… Widziałem jak do ogniska podchodzą nowe sylwetki, dotąd kryjące się w cieniu, wśród nich także mój przyjaciel. Czułem jak włos jeży mi się na głowie, jak cierpnie skóra, gdy tańczący zaczynali wić się coraz szybciej, rzucając swoimi członkami w każdą stronę, gdy tym czasem pozostali oddawali się niepojętej dla ludzkiego umysłu orgii, pławiąc się w ekstazie przekraczającej granice poznania i wyobrażeń, złączeni w jeden, wielki organizm, sycący się swoimi sokami i perwersją w tym pokracznym, bluźnierczym misterium ku czci niewysłowionego terroru, a tam, wśród nich, Emanuel…
Nie było mi danym jednak spocząć na tym. Gdybym wtedy uciekł! Gdybym rzucił wszystko na pastwę diabła i wyniósł się stamtąd! Ale nie. Patrzyłem jak zaklęty, niczym głodny wypatrujący chleba za wystawą sklepową, walcząc z przemożnym strachem i potworną żądza przyłączenia się do tego kłębowiska ciał… Ale wtedy rozwarły się wrota. Właściwie nie wiem czy rozwarły się – wyglądało to, jakby nagle spowił je cień, jakby zapadły się do środka, otwierając tajemnicy wejście do naszego świata. Owiała mnie chłodna bryza, która po chwili zamieniła się w tchnienie moru. To, co wtedy wyszło… Każdej nocy błagam o litość, o koniec, żeby więcej nie widzieć tego obrazu, tego demona z zamierzchłych eonów, kiedy ciemność zalegała nad naszym prymitywnym światem. Stwór miał ponad trzydzieści metrów wysokości, jego fioletowa skóra lśniła w świetle ognia, przyciągając wzrok widocznymi gołym okiem żyłami, w których płynęła czarna krew. Z jego kadłubowatego, krępego korpusu wyrastały i wiły się obleśnie potworne narośla, szczerzące kły. Stwór rył ziemie potężnymi, grubymi niczym pnie drze nogami, przypominające kozie racice, podobnie zresztą jak głowa, która – pomijając gorejące czystym złem oczy i kły – przypominała głowę kozła, wraz ze swą sierścią koloru popiołów i lśniącymi na czarno rogami. Stałem jak oniemiały, nie mogąc poruszyć żadną częścią swego ciała, podczas gdy tam, przede mną, dalej trwała owa straszliwa orgia, którą wzmagały jeszcze krzyki tańczących. Nie wiem, czemu nie zemdlałem wtedy… może to zasługa strachu, który przeszedł wszelkie wyobrażenia, i przytrzymywał mnie – jakby na przekór– przy zmysłach, a może ta żądza, która paliła moje wnętrzności… I wtedy zdarzyło się coś, czego nie potrafię pojąć – nagle ten polimorficzny stwór, ten mroczny bożek zamierzchłych czasów, zaczął się przeobrażać, maleć. Skóra jaśniała, stawała się matowa, głowa kozła kurczyła się, wygładzała, znikała sierść i rogi, skrzeczące wcześniej narośla wrastały na powrót w ciało i już po chwili mogłem spojrzeć na to Coś, w jej innej, choć nie mniej straszliwej postaci; wysokiej, smagłej kobiety, o krwistoczerwonych włosach, gładkiej, jasnej skórze, stromych piersiach i łonie, które wręcz przyzywało, obiecując niewysłowione rozkosze cielesne. Bez trudu rozpoznałem w niej istotę z moich snów, z moich koszmarów, nie mogłem jednak oderwać od niej wzroku, choć moje nogi uginały się wręcz pod ciężarem przygniatającej mnie grozy i lęku.
Tymczasem patrzyłem, jak przybyła, już przemieniona, wchodzi w tłum. Tancerze rozstępowali się na boki, a Ona tymczasem leniwie przechadzała się pomiędzy kopulującymi ludźmi, nawet na nich nie spoglądając, z całkowicie obojętną twarzą podchodząc do wysokiego, wyprostowanego człowieka, w którym rozpoznałem Emanuela. Widziałem dokładnie! Uśmiechnęła się, wzięła w dłonie jego głowę i pocałowała, głęboko i namiętnie wpijając się w jego usta. Nawet nie próbuje wyobrazić sobie, co wtedy mógł odczuwać mój przyjaciel, co widział, kiedy ta diabelska kobieta oplatała go swoimi rekami. Jego włosy, jego czarne niczym smoła włosy w jednej chwili posiwiały, niczym u starca, świadcząc o niewysłowionym horrorze, jaki stał się jego udziałem. Ale nie krzyczał, nie szarpał się – pomimo całego przerażenia, uśmiech nie schodził z jego twarzy, jak gdyby przeżywał objawienie niedostępnej śmiertelnikom prawdy. Po chwili opadł na kolana i zanurzył się w jej łonie, zaspokajając ją językiem, zupełnie nie zważając, że jej paznokcie wpijają się w jego głowę, raniąc ją. Patrzyłem jak się wstaje, jak chwyta Ją w pasie, jak podnosi i wchodzi w nią… tak mi się wtedy wydawało. Teraz jednak wiem, że to nie on w Nią wchodził, lecz to Ona pozwała mu się zanurzyć w swoich objęciach, Ona go wybrała, Ona w swej wspaniałomyślności pozwoliła zaczerpnąć mu ze źródła wieczności, z samej macierzy świata. Oplotła go w pasie i pozwalała mu miarowo wchodzić w Nią, najpierw powoli, z namaszczeniem wprowadzać jego męskość pomiędzy Jej uda, potem coraz szybciej i szybciej. Jego twarz nie zmieniała się ani na chwile, z wyjątkiem niezwykłej bladości, mieszającej się z purpurą, jak gdyby krew nie mogła się zdecydować, czy podążać za śmiertelnym przerażeniem, czy nieziemską rozkoszą. Upadli na ziemie, jednak nie ustali w swoim uścisku nawet na moment. Kobieta wyprężyła się, odgięła w tył, pozwalając mężczyźnie pieścić jej piersi, poruszając biodrami i kontrolując ich zbliżenie. W miarę jak zbliżali się do końca, rosła wrzawa wokół, jęki stawały się coraz głośniejsze, coraz donioślejsze, jakby wszyscy ci mieszańcy chcieli dojść razem ze swoim bóstwem. Twarz Emanuela nie wyrażała już nic, żadnych uczuć, żadnych emocji, przypominała wtedy twarz wyciosaną w pniu drzewa, kiedy Ona nadal oplatała go, podrywając się i opadając coraz szybciej, mocniej, głębiej… Gdy w końcu nadeszło spełnienie, kiedy wreszcie nasienie mego przyjaciela wypełniło Ją całą, jęknęła z rozkoszy, a dźwięk niósł się po jaskini, nieomal doprowadzając mój umysł do eksplozji. Kiedy nad tym myślę, i mam przed oczami twarz druha, zastanawia mnie jedno… czy umarł z rozkoszy, jaką było obcowanie z tą złowieszczą, starą boginią minionych epok, czy też z czystego i niczym nie zmąconego strachu.
Wtedy jednak nie mogłem się nad tym zastanawiać, nawet gdybym chciał… Gdy szum w mej głowie ucichł, spojrzałem raz jeszcze na to przeklęte miejsce. Ognisko nadal płonęło mocno, tancerze natomiast leżeli wokół, wyczerpani tańcami, podobnie jak reszta tubylców, nadal tkwiąca w swoich ramionach, spijających owoc tej nocy. Emanuel… leżal martwy. Wiedziałem to. Na pewno. I wtedy… wtedy skamieniałem ze zgrozy: patrzyłem prosto w niezbadane oblicze Bóstwa, które jeszcze niedawno otwierało memu przyjacielowi bramy piekieł i niebios jednocześnie, a teraz wpatrywało się we mnie wzrokiem lubieżnym, porażającym, jednocześnie pożądliwym i przerażającym. Nie byłem w stanie się ruszyć, nie byłem w stanie nic powiedzieć, krzyknąć, sparaliżowany przejmującą grozą, strachem, którego źródło powoli kierowało się w moją stronę. Była piękna, och jakże piękna! Ogromne, czarne oczy, sięgające pośladków włosy, gładka skóra, piersi o ciemnych sutkach i łono, z którego spływało jeszcze nasienie Emanuela. W tamtej chwili byłem zdolny zapomnieć o koszmarze, o jej prawdziwym wyglądzie, o śmierci przyjaciela, nawet pomimo kategorycznego sprzeciwu mej duszy i tej części umysłu, która nie popadła w szaleństwo. Ujęła mnie tak jak mego druha. Chłód, chłód jej dotyku, lodowate zimno wstrząsnęło mną, a jednocześnie żar, który mnie trawił, rozrósł się do tak ogromnych rozmiarów, że nie byłem w stanie go powstrzymać.
Zbliżyła się i zatopiła swoje usta w moich. Co się wtedy ze mną działo… nie jestem w stanie przelać tego na papier. Ogarnęła mną trwoga, której rozmiar przeszedł wszystko, co dotąd mnie spotkało. Miałem wrażenie, że zapadam się w sobie, że płonę, umieram… Widziałem potworne miasto zatopione w głębinach oceanu, gdzie Wielcy Przedwieczni czekali, by ponownie wyjść na świat i wprowadzić swoje porządki; widziałem mroczne zakamarki R’lyeh, gdzie spali, sącząc w umysły ludzi koszmary, niosące ich słowa, wynosząc je ponad granitowe grobowce do naszego świata. Widziałem rozstępującą się ziemie, połykającą morza i oceany, aby odkryć zakazane miasto. Widziałem pola zapełnione rozkładającymi się szczątkami zwierząt i ludzi, martwe pustkowia czarnego szlamu, tysiące ludzi wznoszących okrzyki ku czci powracających władców… wszystkie te obrazy wlały się w moją głowę, werżnęły w mój umysł, bez szans na zapomnienie… Nie mogę sobie przypomnieć, jakim sposobem się stamtąd wydostałem. Czy sama mnie wypuściła, uważając, że zmącenie mej myśli wystarczy? Czy może zrobiłem użytek z rewolweru, który zachowałem do dzisiaj? Kiedy znaleźli mnie w sąsiednim miasteczku, niemal martwego ze strachu, z siwymi włosami, sadzili, że jestem uciekinierem z zakładu psychiatrycznego, zbiegłym mordercą, bo miałem na sobie krew i broń. Nie wiem, nie pamiętam, wszystko to ginie za zasłoną mroku. I tylko Ona przychodzi do mnie w snach. Oplata mnie, przyciska do swych piersi, pieści i całuje, zabijając tym samym, szepcząc i prosząc o pieszczotę jej ciała, o jeszcze chwile rozkoszy, by raz jeszcze poczuć w sobie ciepło nasienia. A ja każdej nocy budzę się oblany zimnym potem, czując żar w swoich lędźwiach. O bóstwo, Shubb Niggurath, Matko o Tysiącu Koźląt, przyjdź i zabij mnie w swoich ramionach, zabij mnie w czasie swej ceremonii, lecz odejdź i nie męcz mnie więcej!
Na szafce leży rewolwer, ten sam, co wtedy. W środku jedna kula, jeden pocisk. Czy się odważę…?
Vivaldi (2008)