Spojrzał na zegarek. Pięć po jedenastej. Słońce prażyło niemiłosiernie, zalewając Fort Quentin falą gorąca, od której gorsze były chyba tylko ognie piekieł. Starzy farmerzy, z krzaczastymi, od dawna nie strzyżonymi brodami kiwali się w swoich bujanych fotelach, oddając się nieróbstwu. Gromada dzieci goniła między budynkami jakiegoś bezpańskiego psa, rzucając w niego kamieniami, by po chwili powrócić, z wyraźnie nieszczęśliwymi minami, pod studnię, która w dni takie jak ten stanowiła swoiste centrum miasta. W saloonie jak zwykle, było gwarno i wesoło. Pito whisky, dyskutowano o nowym rozporządzeniu rządu, rudowłosa Lily śpiewała zmysłowo, przy akompaniamencie jednookiego Jima. Na drugim piętrze, – jak co dzień – młodziutka Elizabeth o mlecznobiałej cerze, doświadczona Tolly, Betty o jędrnych piersiach i inne dziwki dawały się rżnąć żołnierzom, bywalcom saloonu i poganiaczom bydła, spieszącym na wschód. Każdy sposób był dobry, by przetrwać kolejny dzień żaru lejącego się z nieba. Z twarzą opatuloną czarnym materiałem, w ciężkim płaszczu, stojący niemal w pełnym słońcu, lekko tylko skryty w cieniu, z pewnością musiał dziwić wchodzących do baru. Ale nie dbał o to. Upał mu nie przeszkadzał. Tylko oczekiwanie, aż słońce znajdzie się w najwyższym punkcie nieboskłonu, lekko go irytowało. Mimo to, musiał czekać.
Na zegarku wskazówki pokazywały trzynaście minut po jedenastej.
Cztery lata. Cztery lata włóczęgi, poszukiwań i zawodów. Długa droga, usiana masą trupów. Waszyngton, Nowy Orlean, Boston, Alaska… Każde z nich kuszące, pełne możliwości i ludzkiej niegodziwości. Świętości i nierządu. Sprawiedliwości i sadyzmu. I tej samej, niezmiennej, ludzkiej obojętności. Nie potrafił zliczyć, ile miejsc odwiedził, ilu ludzi pytał, ilu ludzi zabił… Nie pamiętał miast, twarzy, nazwisk, bo i po co było pamiętać?
Kto wie, jak długo jeszcze by szukał, gdyby jakaś młoda prostytutka, zarażona syfilisem, nie rozpoznała tej szczurzej twarzy, z długimi, szerokimi bokobrodami, krótkim wąsikiem i wąskimi szparkami oczu. Henry Wilcox – takie było jego imię. Trzydziestokilkuletni, niski, z niedowładem lewej ręki. Mówiono o nim, że bez mrugnięcia okiem oddał swoją żonę i młodą córkę do burdelu, gdy zaproponowano mu dobrą cenę. Bankier, który dorobił się na handlu porwanymi Indiankami, sprzedając je jako niewolnice lub tanie dziwki. Prowadził mały bank w Fort Quentin, pożyczając ludziom pieniądze na lichwiarskie procenty, otoczony kilkoma bandziorami, będącymi jego ochroną, przed którą lęk odczuwał nawet szeryf. Chytry, brutalny i nonszalancki, dzisiejszego dnia, w samo południe, miał odpokutować na wszystkie grzechy.
Była godzina jedenasta dwadzieścia siedem.
Tygodniowy pobyt w tej mieścinie wystarczył, by dowiedzieć się nieco o Wilcoxie i jego sposobie życia. Pracował w swoim banku przez cały tydzień, z wyłączeniem niedzieli. Przychodził zawsze pierwszy, zawsze około godziny szóstej, zawsze też opuszczał budynek jako ostatni, kiedy słońce skrywało się za horyzontem. Tylko w soboty pracował krócej, zamykając bank już w południe. Punktualny do przesady, pedantyczny do bólu i niewiarygodnie wręcz nieufny. Jego ochrona – sześciu bandytów, obeznanych z bronią i rabunkiem – nie odstępowała go na krok. Dwie strzelby i cztery rewolwery. Trzech z przodu, trzech z tyłu. Przechodzili przez ulicę, tuż obok kościoła, mijali zakład fryzjerski i wchodzili w ciemną uliczkę, wiodącą do dużego, przestronnego hoteliku, gdzie Wilcox wynajmował całe piętro, gdzie trzymał dziewczynki do towarzystwa dla siebie i swojej świty. Stamtąd nie ruszał się nigdzie aż do poniedziałku, kiedy zrywał się do pracy. I tak tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Uporządkowane życie, dla którego wyjście poza swoje ramy jest czymś nie do pomyślenia.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, żeby mieć lepszy widok na kościół, z którego dochodziła pobożna melodia, grana przez młodego organistę. Wielebny Morris donośnym głosem zapytywał licznie zgromadzone gospodynie (i mniej licznie zgromadzonych mężczyzn) o to, czy będą pozwalały, aby w tym mieście panoszyła się zaraza taniej whisky. Uderzając pięścią w stół, duchowny pytał, czy to normalne, aby kusić spokojnych, przykładnych obywateli kieliszkiem trunku po pięć centów za jeden, wiodąc ich na pokuszenie i niechybne upicie się? Wtórowały mu sędziwe matrony, zrzędliwe kwoki, abstynenci i stare panny, wyrażające obawę o stan ducha swoich mężów, synów i braci, podczas gdy oni sami dbali o tego ducha w ramionach młodych sąsiadek lub pokojówek. Co prawda godzina, jaką wyznaczył pastor na nabożeństwo, była jedną z najgorszych, jakie mógł wybrać, ale to już problem wielebnego. Straty uboczne były nieuniknione. Jak zawsze…
Kwadrans do dwunastej. Kwadrans…
Poprawił colty w kaburach. Winchester schowany pod płaszczem był miłym mu ciężarem. Straty uboczne… Zawsze się zdarzały. Nigdy nie dało się ich uniknąć. Gromadka dzieci, która znalazła się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu; rodzina farmerów, która wybrała zły dzień na odwiedziny u sąsiadów; prostytutka, która nie mogła przezwyciężyć swojej ciekawości; kilka kobiet, które zdecydowały się na złe towarzystwo, w czasie powrotu z pikniku… Tego nie dało się uniknąć. Zresztą… kto by się tym wszystkim przejmował, kiedy cel jest na wyciągnięcie ręki? Wystarczy tylko wyciągnąć broń, nacisnąć spust i…
Pięć minut.
Z kościoła wychodzą pierwsi ludzie. Rozmawiają, krzyczą i gestykulują. Wokół biega gromada bachorów, liczących na łatwy łup, w postaci srebrnego dolara, którego da jakaś młoda, wrażliwa panienka… Tłum gęstnieje, z kościoła wychodzi coraz więcej ludzi. Pojawiają się jacyś poganiacze krów, pytają o drogę; pewnie chcą do golibrody. Wybucha sprzeczka, stara McNaggy okłada parasolką jakiegoś chłystka. Wszyscy tłoczą się niczym bydło, prowadzone na rzeź.
Dzwony na kościelnej wieży biją dwunastą.
Drzwi banku otwierają się. Najpierw wychodzi trzech ochroniarzy, potem Wilcox i reszta ochrony. Bankier o szczurzej twarzy zamyka budynek, ochroniarze rozganiają tłum. Ktoś krzyczy, wskazuje na warsztat kowala. Jeden z bandziorów odwraca się, widzi dwa colty wycelowane w tłum. Krzyczy i sięga po broń. Ale jest już na późno.
Padają pierwsze strzały…
***
Lustmord odwinął czarny materiał i sprawdził okular. Kula nie zniszczyła zatrzasku, ale szkło było popękane i ograniczało widoczność. Zapewne będzie musiał też naprawić tryby i kręgi szyjne, cicho skrzypiące przy każdym ruchu głowy. Ściągnął z siebie płaszcz, podziurawiony przez kule niczym sito. Nadawał się teraz tylko na śmietnik. Spojrzał na dzieło, którego dokonał. Wokół leżało kilkanaście trupów, kilka osób żyło jeszcze, pojękując cicho, łkając i wołając o pomoc. Wilcox i jego bandyci nie byli głupi; gdy tylko zobaczyli, co się święci, wpadli w tłum, licząc na to, że zamachowiec nie odważy się strzelać do ludzi wychodzących z kościoła. Przeliczyli się jednak…
Kule dosięgły najpierw ochroniarzy. Brali kobiety, zasłaniając się nimi jak tarczami, ale niewiele im to pomogło. Tu i ówdzie leżało ciało jakiejś dziewczyny, przestrzelonej na wylot. Stara McNaggy upadła z wyrazem zaskoczenia, kiedy pocisk urwał jej rękę. Wielebny padł, dostając trzy strzały w plecy od ludzi Wilcoxa. Białego Lumpy’ego – miejscowego żulika – wraz z jego odstrzeloną głową nie dałoby się rozpoznać, gdyby nie kraciaste spodnie, które nosił. Koło studni zginęła dwójka maluchów, zapewne chcących zaczerpnąć trochę wody. Na schodkach kościoła umierała zielonooka Elza, przytrzymując swoje wnętrzności. Podobno miała za tydzień wyjść za mąż… Lustmord przechodził obojętnie obok tego wszystkiego. Straty uboczne. Zdarł z jednego z trupów modny płaszcz, akurat na jego miarę. Co prawda rękawy były nieco przy krótkie, ale to drobiazg. Zniszczoną kamizelkę i koszulę zmieni później… Spojrzał w bok. W kałuży krwi leżał niewysoki, łysiejący mężczyzna, w staromodnym, brązowym garniturze, ze złotym zegarkiem i skórzaną walizeczką, z której wiatr powoli wywiewał banknoty studolarowe. Miał strzaskaną dolną cześć twarzy i rozerwane gardło, z którego jeszcze sączyła się krew. Gdyby nie wąskie szparki oczu, nikt nie domyśliłby się, że trup ten, to Henry Wilcox.
Usiadł pod studnią. Lusterkiem, zabranym od jednej z kobiet, zaczął sprawdzać swoją twarz. Poza pękniętą szybką w okularze i kuli tkwiącej w przewodzie wentylacyjnym maski, wszystkie mechanizmy w jego ciele wydawały się sprawne. Choć na pewno będzie musiał zdjąć żelazne płaty i ponownie je przekuć…
Nagle usłyszał ciche szczęknięcie. Odwrócił głowę w bok. Tuż przy nim stała mała, na oko dwunastoletnia dziewczynka, celując w głowę Lustmorda ze starej czterdziestki piątki.
Była cała brudna, przetłuszczone, ciemne włosy związała jakimś sznureczkiem, podobnie jak liche spodnie, zdecydowanie za duże na nią. Zaciskała swoje małe rączki na kolbie colta, podczas gdy z jej oczu spływały łzy.
– Pamiętasz mnie, potworze? – zapytała. – Pamiętasz, co mi zrobiłeś?
Morderca milczał, patrząc na dziecko.
– Moja rodzina… mieszkalismy niedaleko Bostonu. Mama, papa, dwóch moich braci. I Kathy. Dopiero co się zakochała w Rudym Jimie! Pamiętasz?!
Mężczyzna dalej nic nie mówił.
– Prowadzili małe gospodarstwo. Dopiero, co stanęli na nogi po zimie! Tata zawsze dużo pracował, żeby nam się dobrze żyło… On wcale nie lubił tego Honeckera, płacił mu tylko dlatego, że musiał. A ty go zabiłeś!
Milczenie.
– Zabiłeś ich! Wiem, że przyszedłeś tylko po Honeckera! Tylko po niego! Ale ty i tak zabiłeś wszystkich! Widziałam, jak strzelasz do mamy, jak przechodzisz koło Kathy, choć jeszcze żyła. Pamiętasz? Pamiętasz?!
Boston, Orlean, Alaska… Setki twarzy, setki nazwisk, setki trupów. Straty uboczne…
– Nie pamiętam – powiedział w końcu, spoglądając na dziewczynkę.
Dłonie zaczęły jej drżeć, łzy obficie spływały po policzkach. Lustmord wyciągnął rękę i odebrał dziecku broń. Obejrzał ją i sprawdził bębenek. Było w nim sześć kul. Odciągnął kurek i przystawił zimną lufę colta do czoła dziewczynki.
– Przybyłaś tutaj, szukając zemsty. – Zaczął; głos miał głęboki i metaliczny. – Przeżyłaś swoją rodzinę, żebrałaś na ulicach, aby mieć za co jeść; podróżowałaś, schowana w wagonach towarowych, lub ukryta przed kontrolerami przez stare kobiety; znosiłaś obelgi i wyzwiska ulicznych złodziei i chuliganów, może nawet sama kradłaś i sprzedawałaś się, sypiając pod gołym niebem, lub między żebrakami. Wszystko po to, aby mnie odnaleźć i się zemścić. Miałaś tyle siły, aby tu dotrzeć… Czemu nie byłaś w stanie pociągnąć za spust?
Zaległa długa chwila milczenia. Dziewczynka wpatrywała się w twarz oprawcy, ale ani w jego żelaznej masce, ani w szkle okularu nie dostrzegła żadnych uczuć. Żadnych emocji. Tylko zimną obojętność maszyny.
Nagle Lustmord wstał. Rzucił rewolwer na gorący piasek i ruszył w kierunku stacji kolejowej, odprowadzany przez nienawistne spojrzenie dziecka.
– Jak masz na imię? – zapytał, przystając na chwilę.
– Victoria.
– Posłuchaj… Dopóki nie osiągnę swego celu, nikomu nie uda się mnie zabić. Ale jeśli chcesz tego dokonać, musisz się nauczyć, jak to robić. Musisz się nauczyć bycia mordercą. Inaczej będziesz tylko przestraszonym bachorem, niczym więcej… Chodź. Pociąg przyjeżdża za dziesięć minut.
Victoria patrzyła, jak zabójca odchodzi, a wraz z nim jej marzenie o zemście. Wytarła rękawem łzy, chwyciła rewolwer leżący na ziemi i pobiegła za nim, zostawiając za sobą miasteczko i jego przerażonych mieszkańców.
Vivaldi (2008)