“Ars moriendi”
– Mam Cię wreszcie, cholero!
Co, proszę?
– Mam Cię!
A z kim mam przyjemność?
– Co za różnica?
Nie przypominam sobie, że przechodziłam na „ty” z… No właśnie?
– Ze mną jest każdy na „ty”.
O, ciekawe. Więc…?
– Mors.
Nie znam…
– To po łacinie, idiotko!
A, że niby Śmierć? A faktycznie, może być i na „ty”.
– Ty, powinnaś się bać!
Ja? Ależ czego?
– Co?! Zwyczajnie, śmierci. Kosa, szkielety, piekło i potępienie…
A. Chyba powinnam. Ale się nie boję.
– Jak to?
Normalnie. Zbyt długo się znamy.
– Jak można się nie bać?
Ano można, zwyczajnie. Od tylu lat pijemy razem piwo…
– Nie pijam piwa…
No to krew, jeden pies.
– Ale ja Cię schwytałam! Jesteś w mojej mocy, umrzesz!
Czekam.
– Nie prosisz, nie błagasz, nie uciekasz?
A przed czym? To naturalne chyba.
– Ale inni się boją.
Inni to inni. Podobno zawsze byłam dziwna.
– Więc się nie boisz?
Nie. To ciekawe nawet.
– A ostatnie życzenie?
Spełniło się już.
– Jakie? Piękna miłość, bogactwo, podróże?
Mniejsza, to już minęło przecież.
– To cóż za życzenie?
Świadomość śmierci. Nie lubię, jak mnie ważne chwile życia omijają.
– Bezczelna!
Do usług.
– To chyba ja tu „do usług”?
Miło mi, sama Śmierć mi usługuje.
– Doigrasz się, głupia!
Raz się żyje!