Carrie White to nieśmiała i wycofana nastolatka, wychowywana jedynie przez przewrażliwioną na punkcie religii matkę. Dziewczyna wyraźnie odznacza się w szkolnym społeczeństwie – nie ma znajomych oraz jest nieobyta w typowych dla młodych ludzi sprawach, takich jak imprezy czy pierwsze miłości. Przez to jest wyśmiewana i szykanowana, a dodatkowe upokorzenia ze strony matki tylko zwiększają ilość problemów. Kiedy Carrie odkryje swoje telekinetyczne moce, postanowi odpłacić się dręczycielom za to, co jej robili.
Uwielbiam filmy z Chloë Grace Moretz i za każdym razem, gdy oglądam choćby „Kick-Assa”, jestem pełna podziwu dla poziomu jej aktorstwa, mimo tak młodego wieku. Dlatego też nie mogłam odpuścić seansu „Carrie”, gdzie aktorka zagrała tytułową rolę. Niestety, ale tym razem młoda gwiazda kompletnie nie poradziła sobie z postacią. Moretz, chociaż widać, iż się starała, nie udźwignęła ciężaru tak znanej i trudnej bohaterki. Jej wersja Carrie smętnie przemieszcza się po szkole z miną przerażonego dziecka, za którym podąża morderca przykładający mu pistolet do głowy. Od czasu do czasu obrzuca przestraszonym wzrokiem mijane na korytarzu osoby, ciaśniej przytulając do siebie książki oraz niżej spuszczając głowę.
Fabuła „Carrie” jest spójna, logiczna i nie znalazłam niczego, co zasługiwałoby było negatywnej oceny. Z drugiej strony, diabeł tkwi w szczegółach, dlatego monotonność i zwyczajna nuda związana z wiedzą, co stanie się dalej, pogarszają moją ocenę. Liczyłam na zaskoczenie, nagły zwrot akcji, odrobinę szaleństwa, a tymczasem otrzymałam ciąg przyczynowo-skutkowy, który momentami usypiał. Znużenie zaczęło doskwierać mi krótko przed połową filmu, gdy straciłam nadzieję na cudowne wbicie w fotel. Od początku do końca, scena za sceną, nie widziałam nic nadzwyczajnego i innowacyjnego w fabule, historia w mojej głowie, którą sama sobie układałam, pasowała do tej zaprezentowanej mi przez twórców, a na dodatek nawet wielki finał okazał się być przewidywalny jak każdorazowy wynik meczu polskiej reprezentacji w piłkę nożną.
Dlaczego więc warto ten film zobaczyć? Dla Julianne Moore. Chociaż jej występ jako matka Carrie wciąż nie jest największym popisem w karierze aktorki, to podołała swojej roli i wypadła rewelacyjnie. Jej trochę szalona, powiedziałoby się „nawiedzona”, bohaterka nie przypomina sztucznej lalki z groźną miną i pustym wzrokiem, ale buzuje od emocji oraz momentami przeraża spokojem. Czuje się do niej pewien respekt, pragnie się zachować dystans, chcąc jednocześnie uświadomić jej, że postępuje nieodpowiednio. Moore zdecydowanie ratuje „Carrie”, nie dając produkcji wpaść do czeluści kinowych niewypałów.
Do obejrzenia tego obrazu zachęcić mogę tylko nieugiętych fanów horrorów, którzy pragną wyrobić sobie ogląd na poziom filmów grozy. Miłośnicy postaci głównej bohaterki, a tacy też na pewno istnieją, również pewnie go zobaczą. Natomiast poszukującym dobrej, trzymającej w napięciu i nie pozwalającej odwrócić wzroku od ekranu produkcji, zdecydowanie odradzam seans „Carrie”. Jest to horror z niewykorzystanym potencjałem, który po obejrzeniu zwyczajnie się zapomina.
Sylwia „PersilGold” Zazulak
Redakcja i korekta: Monika „Katriona” Doerre
uprzejmości Monolith Video.
Oryginalny tytuł: Carrie
Gatunek: horror
Długość: 100 minut
Język: angielski
Reżyseria: Kimberly Peirce
Produkcja: Lee Percy
Scenariusz: Roberto Aguirre-Sacasa, Lawrence D. Cohen
Muzyka: Marco Beltrami
Zdjęcia: Steve Yedlin
Montaż: Xavier Russell
Scenografia: Carol Spier
Produkcja: USA
Data premiery: 18 października 2013 (Polska) 7 października 2013 (świat)
Obsada:
Chloë Grace Moretz – Carrie White
Julianne Moore – Margaret White
Judy Greer – Panna Desjardin