Autor na co dzień pracuje jako adwokat, a wieczorami oddaje się swojej pasji – pisaniu. Historia walki młodego prawnika i jego kota o przetrwanie w świecie opanowanym przez zombie najpierw ukazywała się w internecie na blogu pisarza. Jednak ogromne zainteresowanie treścią i rzesze ludzi, którzy kibicowali bohaterowi, dały Manelowi Loureirowi przysłowiowego „kopa”, aby przekształcić pomysł w fabułę książki. W końcowym rozrachunku wyszła z tego trylogia, a „Apokalipsa Z. Początek końca” to jej pierwszy tom.
W odległym Dagestanie w Federacji Rosyjskiej dochodzi do ataku terrorystycznego na jedną z tajnych baz wojskowych. W wyniku tego zdarzenia wydostaje się i rozprzestrzenia morderczy wirus. Jednak władze tamtejszej organizacji nabierają wody w usta, zamykają granice własnego państwa, a ostatecznie wprowadzają całkowitą cenzurę wszelkich środków łączności z innymi krajami. Młody prawnik mieszkający w Pontevedrze w Hiszpanii najpierw z ciekawością, a później z przerażeniem śledzi coraz to nowsze informacje o sytuacji w Dagestanie. Z biegiem czasu kolejne doniesienia o dziwnym wirusie i zamykaniu granic oraz cenzurze zaczynają napływać z różnych państw, aż w końcu podobne sytuacje mają miejsce także w Hiszpanii. Jednak główny bohater nawet w najgorszym koszmarze nie śnił o tym, jak to się potoczy…
Powieść, a właściwie jej fabuła, wciąga powoli. Autor krok po kroku przeprowadza czytelnika przez poszczególne etapy kataklizmu, dzięki czemu niby wiadomo, czego się spodziewać po tym, co będzie dalej, ale… No właśnie, jest i „ale”, bowiem na wydarzenia i szybkość, z jaką zaczynają się w końcu toczyć, nie da rady się przygotować. To naprawdę niesamowite, jak debiutujący pisarz potrafi zagrać na ludzkich emocjach – w tym przypadku moich – do tego stopnia, że nie można oderwać się od książki. Lęki rodzące się w czytelniku stanowią dla mnie największy atut „Apokalipsy Z. Początku końca”. Dlaczego? Ponieważ wszystko, o czym Loureiro napisał, wydaje się, mówiąc kolokwialnie, tak cholernie realne. Przecież ludzie nie mogą być na sto procent pewni, czy w jednej z tajnych baz wojskowych (nieważne, jakiego kraju) naukowcy nie prowadzą badań nad wytworzeniem nowego wirusa, który doprowadziłby do wybuchu epidemii, a jej skutki byłyby naprawdę katastrofalne i doprowadziłyby ludzkość do przemiany w chodzące zwłoki.
Jeżeli chodzi o akcję i jej tempo, to tutaj jest naprawdę spora różnorodność. Najłatwiej będzie porównać to do jazdy kolejką górską, gdzie raz powoli i z dreszczykiem wyczekiwania podjeżdża się pod górę, aby w następnej chwili z przerażeniem w oczach mknąć w dół. Tylko w trakcie czytania „Apokalipsy Z” należy wziąć jeszcze pod uwagę niespodziewane zakręty lub pętle, które dodatkowo sprawiają, że serce zaczyna bić znacznie szybciej, zupełnie jakby pompowało adrenalinę w nasze żyły. To naprawdę doskonały sposób, aby zatrzymać czytelnika i nie pozwolić mu odłożyć książki na bok. Sama jestem tego najlepszym przykładem – skoro takie strachajło z niecierpliwością przewracało kolejne strony i to w środku nocy, gdy cisza aż dzwoni w uszach, a każdy najdrobniejszy dźwięk zaczyna kojarzyć się z zawodzeniem zombie, to kto mógłby się oprzeć tej powieści?
Jak łatwo się domyślić z powyższego akapitu, klimat, jaki niosą ze sobą fabuła i akcja, jest po prostu niesamowity. Nie mogę również nie wspomnieć o napięciu, które Loureiro systematycznie podnosi aż do maksymalnego poziomu, przez co nie raz, nie dwa wstrzymywałam oddech, dopóki nie dotarłam do końca sceny. Trzeba przyznać, że autorowi nie brakuje wyobraźni w opisywaniu wydarzeń, szczególnie tych makabrycznych. Po prostu włos jeży się na głowie, a ciarki chodzą po całym ciele.
Nie tylko ciągła akcja, napięcie i wszechogarniający strach są atutami tej powieści. Mnie osobiście intrygowała w niej jeszcze jedna rzecz, jednak fabuła tak bardzo mnie wciągnęła, iż nie do końca wiedziałam, co to jest. Dopiero gdy przeczytałam zakończenie i już na spokojnie mogłam to przemyśleć, uderzyło mnie, że tak naprawdę nie znam głównego bohatera. Nie chodzi tu wcale o jego charakter, bo ten aspekt postaci widać bardzo dobrze, tak samo jakim ulega zmianom pod wpływem poszczególnych sytuacji, z którymi przychodzi mu się mierzyć. W końcu narracja pierwszoosobowa właśnie tak działa. Wracając do tego, co mnie nurtowało i ciekawiło; mam na myśli fakt, że Manel Loureiro do samego końca nie pozwolił poznać imienia głównego bohatera. Jednak patrząc na profesję zarówno pisarza, jak i protagonisty, czy też miasto, w jakim obaj mieszkali (jeden w rzeczywistości, drugi fikcyjnie), można snuć domysły, iż autor uczynił główną postacią książki samego siebie.
Podsumowując, „Apokalipsa Z. Początek końca” to naprawdę niesamowita powieść, trzymająca w napięciu do samego końca – a nawet jeszcze dłużej, skoro nie wiadomo, jaki to wszystko będzie miało, ostatecznie, finał. Szczególnie, że książka jest dopiero wprowadzeniem do szerszej perspektywy autora na apokalipsę, która może spaść na ludzkość. Powieść Loureiro przeraża swoją realnością. Po prostu trzeba przeczytać. Nic dodać, nic ująć.
Natalia „Tala” Zdziechowska
Korekta: Monika „Katriona” Doerre i Anna „Kresyda” Drwal
Tytuł: Apokalipsa Z. Początek końca
Autor: Manel Loureiro
Wydawca: Muza
Tom: 1
Ilustracja na okładce: Buida Nikita Yourievich/Shutterstock
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 19.09.2013
Liczba stron: 416
ISBN: 978-83-7758-474-3