Akcja „Początku imperium” rozgrywa się na długo przed wydarzeniami znanymi z „300” – ten otwiera krótka scena bitwy, w której król Dariusz został śmiertelnie raniony, oraz pokazane są losy jego syna, Kserksesa, wyniesionego na tron i postawionego w roli boga (to jak dotąd jedyny element fantastyczny pojawiający się w serii). Zagrożenie płynące dla Grecji ze strony perskiego imperium odparto na krótko – nowy tyran wraz z Artemizją (Eva Green), dowódczynią floty, szykują się do podboju całego starożytnego świata. Wojska spartańskie nie zdołały powstrzymać marszu armii Kserksesa w głąb lądu, nadal pozostaje jednak problem wrogiej floty, której musi stawić czoło dowódca greckiej marynarki, Temistokles. I tak oto mała, niezbyt silna helleńska formacja będzie walczyć z kilkudziesięciokrotnie większymi jednostkami stworzonymi do morskich bitew i dużo bardziej wytrzymałymi. Brzmi jak samobójstwo?
Fabuła „Początku imperium” dość znacznie różni się od historii Leonidasa i jego trzystu żołnierzy – tym razem opowieść i batalie niemalże w całości toczą się na morzu, a naprzeciwko głównego bohatera stanie nie Kserkses, a urodziwa i okrutna Artemizja. Sam Leonidas pojawi się na ekranie kilkukrotnie (tuż przed dotarciem do wąwozu i po przegranej bitwie), jednak głównym bohaterem będzie właśnie Temistokles. Postać równie charyzmatyczna i uosabiająca męstwo oraz odwagę, co spartański król. A przy tym zmuszona walczyć podstępem – siłowe rozwiązania w jego położeniu doprowadziłyby do bardzo szybkiego zatopienia greckich okrętów.
Trzeba przyznać, że podczas blisko dwugodzinnego seansu nie sposób się nudzić – scenarzyści zadbali o to, by każda kolejna odsłona starcia między Grekami a Persami była inna, a obie strony konfliktu sięgały po następne fortele i sztuczki (a to idee naprawdę zdumiewające, czy wręcz zatrważające). Względnego spokoju w „Początku imperium” jest niewiele, ale nawet te fragmenty zostały pieczołowicie zrealizowane – widać w nich zresztą kilka nawiązań do „300”: głównie za sprawą wątku ojca i syna walczących ramię w ramię. Ogółem zaś zarówno morskie batalie i abordaże, jak i czas pomiędzy bitwami zostały bardzo dobrze zrealizowane. Oddały ducha walki towarzyszącego greckim żołnierzom i ich zahartowanie, a także pokazały, że mimo mordowania wrogich żołnierzy bez mrugnięcia okiem, wojownicy także są ludźmi, i nawet oni muszą kierować się swoimi pragnieniami czy celami.
Pod względem oprawy audiowizualnej „Początek imperium” prezentuje się nawet lepiej niż „300”. Nadal został zachowany lekko komiksowy styl nadany obrazowi (aczkolwiek w recenzowanym tytule jest tego mniej), natomiast diametralnie zmieniła się sama kolorystyka filmu. Większość scen ma miejsce na wzburzonym, lub co najmniej niespokojnym, morzu – co definiuje raczej ciemne, zimne i brudne palety barw. „300” było filmem zdecydowanie „jasnym”. Można wręcz rzec, że to pewnego rodzaju graficzne nawiązanie do przysłowiowej ciszy przed burzą, jaka zbiera się nad głową Temistoklesa i podległych mu jednostek.
Efekty specjalne stoją natomiast na bardzo wysokim poziomie – z jednej strony nie są nadmiernie eksponowane, z drugiej natomiast abordaże (oraz towarzysząca im ilości krwi i latających kończyn), czy pękające na pół i płonące statki, zostały dopracowane z ogromną pieczołowitością. I chociaż czasami można odnieść wrażenie, że perskie siły poruszają się jak w kisielu, to i tak sceny bezpośrednich konfrontacji obu armii robią naprawdę wielkie wrażenie – nawet większe niż Leonidas ze swoimi wojskami (co ciekawe, w filmie znajdzie się także kilka nawiązań i w tej materii: w tym do słynnej sceny z posłańcem nad otchłanią). W „Początku imperium” nie ma miejsca na bezsensowne machanie mieczem i dźganie włócznią w nadziei, że w końcu uda się zranić przeciwnika: sceny walki zostały odpowiednio dopieszczone, każdorazowo wzbudzając niekłamany podziw widza.
Dość trudno ocenić jednak grę aktorską. Z jednej strony postaci pierwszoplanowe, Temistokles (Sullivan Stapleton) i Artemizja (wspomniana wcześniej Eva Green) to wręcz wzorocowo odegrane charaktery – żywiołowy grecki dowódca jest idealnym przeciwieństwem zimnej, wyrachowanej perskiej wojowniczki. Temistoklesa nie sposób nie lubić, Artemizja zaś, mimo iż to stereotypowa „zimna suka”, intryguje. Druga strona medalu to jednak to, że „Początek imperium” to tak naprawdę historia tej dwójki, bohaterzy drugoplanowi zajmują w „Początku imperium” zaskakująco mało miejsca, a i ich wpływ na fabułę nie jest zbyt wielki (może z wyjątkiem królowej Gorgo). W przypadku historii starcia Leonidasa ten element został zrealizowany znacznie lepiej – druga część historii o wojnie Greków z Persją mogłaby z powodzeniem nazywać się „Temistokles i Artemida”. Ale, na szczęście, nie jest to rzecz, która poważnie rzutowałaby na odbiór całego filmu.
„300” było świetnym dziełem, i przez długi czas wydawało się, że jedynym w swojej klasie, a tworzenie kolejnych części tej opowieści jawiło się jako świętokradztwo. Jednakże po seansie „Początku imperium” trzeba przyznać wprost: to, co wyreżyserował Noam Murro, po prostu, mówiąc kolokwialnie, wali w pysk swoją jakością. Niesamowite, wręcz piękne sceny morskich bitew i abordaży, wypełnione białe plamy w historii starcia Leonidasa z perskimi wojskami oraz unoszący się nad grekami duch braterstwa i męstwa tworzą coś, co prawdopodobnie szybko przyćmi splendor pierwszej części filmowej trylogii. Jedyną poważną wadą „Początku imperium” jest to, że kończy się zdecydowanie za szybko – nawet jeśli ilość tego, co dzieje się na ekranie, wystarcza do zaspokojenia najbardziej wymagających gustów. Zaś finał recenzowanego filmu pozwala domniemywać, że w ostatniej części trylogii będziemy mieć do czynienia ze starciem, które ukazane zostało na sam koniec „300” – ostatecznym rozprawieniem się z perskimi wojskami przez połączone siły Grecji i Sparty.
Tytuł: 300. Początek imperium
Tytuł oryginalny: 300. Rise of an Empire
Kraj produkcji: USA
Język: angielski
Reżyseria: Noam Murro
Scenariusz: Kurt Johnstad, Zack Snyder
Muzyka: Junkie XL
Zdjęcia: Simon Duggan