„Black Out” rozpoczyna się w… połowie właściwej opowieści – trójka bohaterów znajdują się na zapyziałej stacji gdzieś w samym sercu amerykańskiej pustyni, a jeden z nich panicznie boi się kontaktu z jakimkolwiek przejawem technologii. Przypadkowo dokonuje jednak płatności odciskiem palca, co zmusza ich do ucieczki – niedługo po tym pojawia się eskadra helikopterów, po czym zostaje ona w tajemniczy sposób wyeliminowana z gry przez wspomnianego technofoba. Gdzieś po drodze przewinie się terroryzm, próba zdobycia /przejęcia władzy nad światem i podobne elementy towarzyszące tego typu powieściom młodzieżowym.
Kolejna powieść Eschbacha to bynajmniej nie to, co można było poznać przy poprzednich tytułach Eschbacha, chociażby ostatnim „Do kropli ostatniej”, niezłym thrillerze z nutą apokaliptyczną. Tym razem powieść niemieckiego autora jest „młodzieżowa” aż do bólu, a większość elementów skierowana do tej grupy czytelników została mocno przejaskrawiona. Bohaterowie, podobnie jak i relacje między nimi, są jednowymiarowi, stworzeni bez jakiegokolwiek pomyślunku. Eschbach nie wykreował pełnoprawnych charakterów – raczej zespolił ze sobą po dwie, trzy cechy i nadał im imiona. To i tak delikatne słowa spośród tych, w jakie można ubrać finalny efekt pracy zachodniego autora.
Elementy technologiczne w „Black Out” to wspomniana wcześniej fantastyka naukowa bliskiego zasięgu – Eschbach nie wybiegał myślami daleko w przyszłość, lecz postanowił raczej wykorzystać te zdobycze techniki, którymi dysponujemy dzisiaj, i nawet nie tyle przewidzieć, co rozwinąć ich możliwe zastosowania (za kilka, kilkanaście lat). Implanty w mózgu pozwalające na bezpośrednie połączenie się z Internetem (co jeden z bohaterów wykorzystuje zresztą w… teleturnieju)? Całkiem możliwe jest dysponowanie i przez nas takimi możliwościami w niedługim czasie. Problem jednak w tym, że realne pomysły rozwijają się w „Black Out” w nierealne konsekwencje, a konkretniej w iście cyberpunkowy koktajl, w którym można przejąć kontrolę nad elektroniką na odległość, bez użycia komputera.
Scena z użyciem wspomnianego wyżej triku pojawia się już na samym początku powieści, a sam schemat postępowania mocno przypomina ten z Incepcji, z tą różnicą, że w „Black Out” bohater mierzy się z przeciwnikiem w… wirtualnej rzeczywistości. Można nadmienić, że idea została przez Eschbacha zrealizowana po prostu paskudnie, a niezły potencjał tej koncepcji zaprzepaścił on już praktycznie na samym początku książki. O niebo lepiej ten sam pomysł wykorzystał Bruce Bethke w swoim Zderzeniu czołowym. Nie byłoby to pewnie specjalnie intrygujące, gdyby obu powieści nie dzieliły niemal… dwie dekady.
Black Out to książka raczej mierna – niemiecki autor porwał się na temat aktualny i dość obszerny, jednak finalny efekt to popłuczyny po pierwotnym potencjale. Wykorzystanie elementów znanych odbiorcom szerzej z Incepcji i hakowania systemów rodem ze Zderzenia czołowego (które to zostało już zapomniane, a nadal jest niezłą lekturą), nawet tak marnie zaprezentowane, było szansą na podźwignięcie się całej książki na poziom co najmniej przyzwoity. Niestety, zawiodły elementy charakterystyczne dla „tanich” młodzieżówek – bo całość to beznadziejnie wykreowani bohaterowie i wręcz paskudne relacje między nimi. A to odrzuci nawet mniej wymagającego czytelnika.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu Jaguar
Dawid “Fenrir” Wiktorski
Korekta: Matylda Zatorska
Tytuł: Black Out
Autor: Andreas Eschbach
Wydawca: Jaguar
ISBN: 978-83-7686-196-8
Oprawa: miękka