Starożytna Grecja, legendarny wojownik Hercules (Johnson) wraz z towarzyszami broni jest zwykłym najemnikiem podróżującym po kraju, walczącym za złoto. Wykorzystuje swoją sławę do zastraszania przeciwników. Kiedy król Tracji, Kotys (w tej roli John Hurt), chce wynająć go, by pomógł mu wytrenować tracką armię i poprowadził ją do zwycięstwa, Hercules, pomimo wstępnych wątpliwości, wraz ze swoimi kompanami wyrusza, aby stawić czoła nowej przygodzie.
Na swój sposób najnowszy film z Dwaynem Johnsonem przypomina jego kinowy debiut: aktor gra wojownika, który wcale nie chce być słynnym herosem, ale sytuacja i otaczający go ludzie sprawiają, że nie ma innego wyjścia; musi stawić czoło przeciwnikom, naprawić swoje błędy i zasłużyć na miano bohatera. Jednocześnie widać różnicę w grze aktorskiej „The Rocka” debiutanta a obecnej wersji – trzynaście lat w Hollywood robi swoje i drugie podejście Johnsona do epickiego kina przygodowego wypada o wiele lepiej.
Postacie drugoplanowe wiele wnoszą do filmu, zwłaszcza że obsada filmu jest bardzo dobra. Wspomniany już John Hurt (który ostatnio pojawia się niemal wszędzie) to nie jedyny plus tej produkcji, Ian McShane (Amfiaraos) i Rufus Sewell (Autolykos) jako przyjaciele Herculesa i członkowie jego bandy najemników nie tylko pokazują, na co ich stać, ale również pomagają dodać głównemu bohaterowi głębi, przez co nie wydaje się on płytką imitacją mitycznego półboga. Joseph Fiennes jako ateński władca Eurysteusz i Rebecca Ferguson (której fanką zostałam po obejrzeniu jej niesamowitego serialu „The White Queen”) jako córka Kotysa, Ergenia to kolejne powody przemawiające za obejrzeniem „Herculesa”.
Nie ukrywam, reżyserowi Brettowi Ratnerowi udało się zebrać niesamowicie utalentowaną grupę aktorów i w rezultacie dostaliśmy bardzo dobrze zrealizowany blockbuster. Scenarzyści Ryan Condal i Evan Spiliotopoulos, którzy nie posiadali zbyt dużego doświadczenia w pisaniu na potrzeby hollywoodzkiego kina akcji (Condal miał uprzednio na swoim koncie dwie mniejsze, niezależne produkcje, a Spiliotopoulos tworzył głównie kreskówki – jak na przykład „Kubuś i Hefalumpy” czy „Mała Syrenka: Dzieciństwo Ariel”), naprawdę stanęli na wysokości zadania. Ich nowatorskie podejście do mitu półboga i kreatywność w kwestii jego legendarnych dwunastu prac udowodniły, że wciąż są sposoby na opowiedzenie znanej wszystkim historii na nowo, w interesujący sposób (scenarzyści „Legendy Herkulesa” mogliby nauczyć się kilku rzeczy od tej dwójki). Fakt, że duet pisarski uwzględnił w „Herculesie” postać o imieniu Jolaos to już tylko bonus.
Jeżeli chodzi o sceny walki i efekty specjalne, film jest typowym letnim blockbusterem, w którym budżet został w pełni wykorzystany. W ramach swoich sławnych dwunastu prac, Hercules zmaga się z mitycznymi stworami równie rzeczywistymi co kilkutysięczne armie walczące ze sobą na ubitej ziemi. Całość zrealizowana została z rozmachem, jaki ostatnimi czasy możemy oglądać głównie w produkcjach opartych na komiksach.
Fabuła filmu nie należy do najbardziej ambitnych, a pewne zwroty akcji są do przewidzenia, niemniej z czystym sumieniem polecam „Herculesa” fanom lekkiej (a jednocześnie imponującej wizualnie) letniej rozrywki. Z idealną mieszaniną humoru, akcji i patosu Ratnerowi udało się stworzyć nową wersję legendy, którą przedstawił w dość ciekawy, moim zdaniem, sposób.
Agnieszka „Cala” Siemieńska
Korekta: Monika „Katriona” Doerre
sieci Cinema City
Tytuł: Hercules
Gatunek: Fantasy, Przygodowy
Czas trwania: 1 godz. 38 min.
Kraj produkcji: USA
Obsada:
Hercules: Dwayne Johnson
Amfiaraos: Ian McShane
Kotys: John Hurt
Autolykos: Rufus Sewell
Tydeus: Aksel Hennie
Atalanta: Ingrid Bolsø Berdal
Król Eurysteusz: Joseph Fiennes
Produkcja:
Reżyseria: Brett Ratner
Scenariusz: Ryan Condal, Evan Spiliotopoulos
Studio: Metro-Goldwyn-Mayer (MGM), Paramount Pictures, Flynn Picture Company