Podobnie jak rok temu na pokazie prasowym i tym razem sala była wypełniona po brzegi, jednak nie czułam, by komukolwiek poza mną udzielał się podobny nastrój – nostalgii z powodu definitywnego końca tego, co po Władcy Pierścieni raz jeszcze przeniosło mnie do tolkienowskiego Śródziemia.
Widowisko właściwie od razu wrzuciło mnie w sam środek ekscytujących wydarzeń. Rozwścieczony Smaug nacierający na Esgaroth, Thorin wraz z kompanią zabarykadowany w Ereborze i szykująca się bitwa o nieprzebrane skarby ukryte we wnętrzu Samotnej Góry – Jackson zaczął z grubej rury. Nawet dobrze się złożyło, bo nie widziałam potrzeby raczenia widza nudnym wstępem. Od samego początku aż do końca filmu wiele się działo i czasem nie wiedziałam gdzie podziać oczy, ani w który fragment ekranu wpatrywać się w danej chwili. Wszystko wydawało mi się ważne i najchętniej w ogóle nie mrugałabym podczas seansu. Takiej produkcji należy w końcu poświęcić maksimum uwagi.
Gdyby nie to postanowienie, pewnie wyszłabym z seansu przeświadczona o braku wad tego obrazu. Tymczasem parę takich mankamentów się znalazło. Największym absurdem, jaki rzucił mi się w oczy, był fakt, że orki z Gundabadu przebyły drogę porównywalną do tej, którą przeszła kompania Thorina z Rivendell do Ereboru, w kilka dni i w pełnym bojowym rynsztunku, podczas gdy krasnoludy, czarodziej i włamywacz tułali się podobną trasą całymi miesiącami. Jasne, orki są wytrzymałe, ale to samo można powiedzieć o spadkobiercach królestwa ukrytego pod Samotną Górą. Idiotyczne było zresztą to, że ledwo świat dowiedział się o wydarzeniach, które miały miejsce w Esgaroth, a elfy i cała reszta byli już w drodze po to, co kryło się w skarbcu świeżo upieczonego króla z rodu Throra. Na sam koniec warto wspomnieć o najgłupszym pomyśle reżysera, czyli glebołakach, a także nader durnym zachowaniu Thorina w potyczce na Kruczym Wzgórzu. Tak wprawiony w bojach krasnolud powinien wykazać się dużo większym rozsądkiem, a tu proszę – wściekłość i żądza zemsty wypleniły jego resztki z umysłu Dębowej Tarczy. Kreacją Richarda Armitage’a w tej części byłam zresztą zawiedziona. Uważam, że nie poradził sobie z zagraniem szaleństwa Thorina, przez co wypadł sztucznie i wzbudził we mnie niechęć. A poza tym, niech mi ktoś powie, od kiedy to koniec epickich bitew obserwuje się z klifu, a nie z samego środka wydarzeń? Pan Jackson tak bardzo skupił się na indywidualnych walkach w swoim dziele, że zapomniał, co było w nim najważniejsze. Odpowiedź kryje się w tytule.
Ale żeby nie było, że tylko narzekam, napiszę teraz, co mi się w Bitwie Pięciu Armii podobało. Przede wszystkim Luke Evans w roli Barda wypadł naprawdę przekonująco! Urzekł mnie determinacją, gdy w jego mieście każdy ratował się ucieczką, a on wbrew rozsądkowi stanął do walki z groźnym smokiem. Decydująca scena na wieży wielu osobom nie przypadła do gustu, ale ja byłam nią urzeczona, głównie przez to, że widziałam w niej piękny moment w relacji ojca z synem, którzy szykują się na śmierć. Cały wątek Dol Guldur był według mnie fenomenalny, choć urwał się równie szybko, co obecność Smauga w obrazie Petera Jacksona. Elrond i Galadriela zupełnie ukradli show rannemu Gandalfowi, a i wobec Sarumana poczułam coś na miarę sympatii, mimo że wiem jaka z niego kanalia. Uważam też, że film bez Legolasa i Tauriel byłby niepełny. Choć ciemnowłosa elfka to kompletny wymysł reżysera, sądzę, że jest to jedna z lepiej wykreowanych postaci w trzeciej odsłonie Hobbita. Odważna towarzyszka księcia Mrocznej Puszczy stworzyła interesujący duet z synem Thranduila, tak że nawet naciągany wątek miłosny między nią a Kilim okazał się bardziej strawny niż sądziłam. No i sama bitwa! Ach, ten patos! Ach, ten Dain! Sześć filmów zajęło Jacksonowi wykreowanie idealnego krasnoluda, ale jak już przyszło co do czego, to przeszedł samego siebie. Z moim chłopakiem zgodnie uważamy, że Żelazna Stopa okazał się najciekawszym bohaterem Bitwy Pięciu Armii. I wcale nie przeszkadzało nam to, że na pole walki wjechał na opasłym wieprzku.
Choć Peter Jackson ma swoje gorsze chwile w postaci antypatycznego Alfrida czy też wspomnianych wcześniej glebołaków, generalnie nie mogę mu zarzucić nic złego. Przeniósł na ekran jedną z moich ulubionych historii, zrobił z niej trzy świetne filmy i przedłużył moje szczęście o trzy lata. W każdej ze scen widać miłość reżysera do tolkienowskiego świata i cieszę się, że byłam świadkiem tego pięknego widowiska. Bitwa Pięciu Armii godnie zakończyła moją przygodę ze Śródziemiem. Zarówno muzyka, jak i obsada – wszystko spodobało mi się na tyle, bym mogła z czystym sumieniem powiedzieć, że trzy lata, które spędziłam, nerwowo wyczekując na kolejne premiery, nie były czasem straconym.
Angelika Angie Wu Wawrzyniak
Korekta: Monika Katriona Doerre
Oryginalny tytuł: The Hobbit: The Battle of the Five Armies
Gatunek: Przygodowy | Fantasy
Reżyseria: Peter Jackson
Produkcja: Peter Jackson, Philippa Boyens, Carolynne Cunningham
Scenariusz: Peter Jackson, Guillermo del Toro
Montaż: Jabez Olssen
Zdjęcia: Andrew Lesnie
Muzyka: Howard Shore
Długość: 144
Język: angielski
Premiera: 26/12/2014
Obsada: Ian MacKellen, Martin Freeman, Benedict Cumberbatch, Richard Armitage, Orlando Bloom, Evangeline Lilly