Bohaterem opowieści jest Max Robichaux, świeżo mianowany dowódca USS „Cumberland”, niszczyciela najnowszej generacji, jednocześnie cieszącego się najgorszą możliwą opinią i obecnością załogi, która więcej wagi przykłada do polerowania blatów niż do ćwiczeń bojowych. Dlatego też pierwsze przydzielone mu zadanie nie ma zbyt wielkiej wagi – zwykły patrol z niewielkimi działaniami zaczepnymi w postaci zniszczenia linii zaopatrzenia dla Krag, wrogów Unii Terrańskiej. Oczywiście prosta misja szybko przeistoczy się w „być albo nie być” całego sojuszu.
Fabularnie „Wezwał nas honor” prezentuje się niezbyt okazale, a niebezpiecznie dużo treści na tyle okładki zdradza praktycznie całą historię (która w połączeniu z lekturą kilkudziesięciu pierwszych stron nawet roztrzepanemu czytelnikowi pozwoli bez problemów odgadnąć finał powieści). Ogólny schemat walki z załogantami przypomina to, co wykorzystał już kilka lat temu Jack Campbell w „Zaginionej flocie”. Szkopuł w tym, że ten drugi autor naprawdę zdołał wykreować kosmicznego Syzyfa, który stara się pchać pod górę ciężar dowodzenia, i w przeciwieństwie do mitycznego odpowiednika zbliża się do celu . U Honsingera tego schematu nie ma, oficer zostaje postawiony raczej przed zadaniem okiełznania bandy dzieciaków, a nie zbudowania od podstaw hierarchii dowodzenia na pokładzie, gdzie przez długi czas dochodziło do wielu nadużyć. Ot, typowe wykorzystanie motywu „Od zera do bohatera i przy okazji uratowanie świata”.
Także realia wspomnianego konfliktu nie są specjalnie pociągające – wojna u Honsingera to typowy spór rodem z „Wojny światów” Wellsa, czyli strona atakująca i atakowana. Całość nie ma większego sensu poza chęcią wyniszczenia wroga, czyli, krótko mówiąc, norma – co gorsza, raczej nie zanosi się na to, by pisarz poprowadził wątek wojny w taki sposób, jak uczynił to Ian Douglas w „Star Carrier” ukazującym się w tym samym wydawnictwie.
Honsinger stara się zniechęcić czytelnika do lektury swojej opowieści właściwie od pierwszych stron – bardzo oszczędnie zdradzając szczegóły konfliktu z Krag, kreując masę irytujących, płytkich bohaterów, a także pozwalając sobie na pewnego rodzaju spełnienie marzeń wielu dzieciaków: czyli pływanie po morzach i oceanach, a także łupienie hiszpańskich galeonów ze złotem. A objawia się to w prosty sposób: już w pierwszej scenie abordażu na wrogą jednostkę żołnierze używają… szabel abordażowych (czymkolwiek miałyby się różnić od zwykłej odmiany tej broni) w starciu z przeciwnikiem uzbrojonym w broń palną. „Smaczków” jest w „Wezwał nas honor” znacznie więcej, a każdy z nich niepokojąco obnaża znikome przemyślenie przez autora tematu wojaczki w kosmosie.
Prawdziwą wisienką na torcie jest natomiast literacki styl Honsingera – naprawdę ze świecą szukać równie paskudnej pod tym względem space opery. Niezwykle drewniany, nużący język, masa powtórzeń i pewnego rodzaju nieporadność językowa samych bohaterów opowieści: to wszystko składa się na obraz, który w żaden sposób nie zachęca do lektury. I raczej nie jest to wina przekładu, bo Justyn Łyżwa z serią „Star Carrier” poradził sobie całkiem nieźle.
Najważniejsze jest pierwsze wrażenie – a Paul Honsinger zniweczył je w sposób iście koncertowy. Miałka fabuła i wyświechtany schemat walki z załogą, a raczej jej niesubordynacją, a to wszystko podsumowane nieprzeciętnie złym literackim stylem twórcy. Niestety, pisarz nie przedstawił absolutnie żadnych argumentów, które przemawiałyby za sięgnięciem po kolejne tomy cyklu (na chwilę obecną trzy), a „Wezwał nas honor” okazało się space operą po prostu nudną i płytką.
Dawid “Fenrir” Wiktorski
Korekta: Matylda Zatorska
Tytuł: Wezwał nas honor
Autor: H. Paul Honsinger
Wydawca: Drageus Publishing House
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: grudzień 2014
ISBN: 9788364030406
Oprawa: miękka