Chętnie sięgam po każdy produkt, która w nazwie ma słowa Warhammer 40K. Tak było z serią Dawn of War, stareńką strategią turową Final Liberation i tak też się stało ze Space Marine, najnowszym dzieckiem studia Relic, po którą sięgałem bez specjalnej euforii. Recenzenci uznali, że tytuł był całkiem niezły (oceny oscylujące w granicach 7/10, 75% na 100 i tak dalej), ale nie wybitny. Po kilkunastu godzinach ubijaniu orków muszę przyznać im rację.
Poniższa recenzja jest przeznaczona dla osób, które chociaż minimalnie orientują się w realiach uniwersum. Pozostałych jestem zmuszony odesłać do Lexicanum, gdzie znajdą wszystkie niezbędne informacje. Niestety, ale wyjaśnienia kto z kim, jak i dlaczego zajęłyby przynajmniej kilka kolejnych stron.
Śródtytuły są cytatami z uniwersum.
… there is only war
Forge World Graia został zaatakowany przez orków. Olbrzymia ofensywa jest z trudem powstrzymywana przez przetrzebiony garnizon Gwardii Imperialnej. W znajdującym się na planecie manufactorum Ajakis produkowana jest spora ilość sprzętu wojennego, w tym tytany, najpotężniejsze jednostki w arsenale Imperium. Posiada ono najwyższą wartość strategiczną, toteż nie może zostać zniszczone ani utracone. Do pomocy obleganemu światu wysłane zostają posiłki, których forpocztę stanowią rycerze z zakonu Ultramarines z kapitanem Tytusem (w wersji angielskiej Titusem) na czele. Ich głównym zadaniem jest zabezpieczenie tytanów, z Invictusem, maszyną klasy Warlord, na czele.
Muszę przyznać, że po fabule gry, polegającej na chodzeniu i strzelaniu nie spodziewałbym się niczego ponad prostą historyjkę uzasadniającą, dlaczego biję akurat tych niemilców. Tymczasem Lead Campaign Designer Space Marine Matthew Berger wraz z liczną ekipą współpracowników zdołał stworzyć coś więcej. W opowieść o beznadziejnej walce z przeważającymi siłami wroga wplótł wątki poświęcenia dla większej sprawy, także kosztem życia, obowiązku ponad wszystko inne, czy też nie tracenia nadziei, nawet w sytuacji bez wyjścia. Nie są one mocno wyeksponowane, pojawiając się od czasu do czasu i prędko schodzą ze sceny, niemniej można je dostrzec po uważniejszym przeanalizowaniu fabuły, wzbogaconej do tego o kilka interesujących zwrotów akcji. Dzięki temu wszystkiemu zwykła sieczka z orkami nabrała sensu.
Na duży plus zasługuje również kreacja postaci. Zawsze wierny i honorowy kapitan Tytus, przesadnie zapatrzony w Codex Astartes Leandros, stary wojownik Sidonius, pragnący dobra Imperium inkwizytor Drogan to tylko kilka spośród nich. Każda jest na swój sposób wyrazista, zaopatrzona w skromny, ale pasujący do siebie komplet cech, dobrą motywację i świetnie dobrany głos. Nawet główny przeciwnik, chociaż zbudowany z dobrze znanych elementów, cieszy ich odpowiednim doborem. Doceniam tutaj ciężką pracę scenarzystów, którzy postarali się i nie sprezentowali mi byle czego.
Warto przy tym wspomnieć, że w fabule występuje pewien niewidoczny na pierwszy rzut oka, ciekawy, świetnie rozpisany, a przy tym mocno dowartościowujący kobiety, wątek. Oto dowódcą obrony planety, zepchniętej do głębokiej defensywy, pozbawionej posiłków i praktycznie skazanej na zagładę jest przedstawicielka płci pięknej, porucznik Mira, widoczna na screenie powyżej. Jej wszyscy zwierznicy zginęli, orkowie szachują siły orbitalne, morale leci na łeb, na szyję, szeregi topnieją, a ona mimo to walczy dalej, słowem i czynem zachęcając swoich ludzi do większego wysiłku, nie poddając się nawet w sytuacji beznadziejnej. Nie wiem, kto wpadł na pomysł stworzenia tej postaci i obsadzenia jej w takiej roli, ale moim zdaniem zasługuje na skrzynkę dobrego piwa (albo wina, zależy co lubi).
Fabuła opowiadana jest z pomocą dialogów między postaciami, cutscenek oraz zapisów rozmów. Do tych ostatnich można uzyskać dostęp po odnalezieniu ukrytych tu i ówdzie serwoczaszek. Problem w tym, że są one schowane tak dobrze (albo ja taki ślepy), że po ukończeniu kampanii odkryłem mniej niż połowę. A szkoda, bo medyk wyjaśniająca, że woli uśpić pacjenta, niż pozwolić mu zginąć z rąk orka, albo robotnik fabryczny rozmawiający z ukochaną w czasie planetarnej inwazji całkiem nieźle budują klimat gry.
Death to the alien
Przez 19 rozdziałów Space Marine kierowany przez gracza kapitan Tytus będzie strzelał do przeciwników, mordował ich w walce wręcz, naciskał różne guziki, znów walczył, zbierał broń i amunicję, walczył, prowadził krótkie rozmowy, walczył, przestawiał przedmioty i włączał mechanizmy, walczył, walczył i tak aż do zakończenia (które było, przynajmniej dla mnie, dość zaskakujące). Wspominałem już o walce? Ciągłe naparzanie się ze zróżnicowanymi oponentami (naliczyłem około dwunastu, co jak na tego typu produkcję jest całkiem niezłym wynikiem) jest esencją tej gry i głównym motorem napędowym fabuły. Należy również do jednych z bardziej wymagających, jakie ostatnio spotkałem.
Nie chodzi o to, że przeciwnicy atakują masą, pośród zwykłych orków znajdą się strzelcy, ciężkie wsparcie posyłające w moim kierunku rakiety, czy też biegające bomby (Squig z doczepionymi ładunkami wybuchowymi), które potrafią zjeść nawet połowę paska zdrowia. Nie chodzi też o to, że w późniejszych etapach pojawiają się mini i pełnego formatu bossowie, mocniej opancerzeni i bardziej żywotni oponenci w rodzaju Nobów czy też latające i atakujące z dystansu ustrojstwa, zaś granaty zaczynają być rzucane w ilościach hurtowych. Wysoką poprzeczkę stawia AI, które dysponując tak licznymi i mocnymi siłami potrafi zaatakować z paru stron, bić kilkoma wojownikami w tym samym momencie i kryć za osłonami. Owszem, często wystarczy kilka strzałów, by posłać niemilców do Osnowy, ale zdarzały się też boje, przy których rzucałem bluzgami jak szewc. Szczytem jest ostatnia walka, podzielona na pięć etapów, gdzie gra zapisywana jest tylko przed ostatnim. Użytych tam przeze mnie słów nie przywołam.
Skoro już przy tym jestem – gra ma rodowód konsolowy, co oznacza, że nie można grzebać zbyt mocno przy grafice, skracać przerywników filmowych oraz zapisywać gry w dowolnym momencie. Savepointy są rozstawione dość szczodrze, chociaż bywały momenty, gdy zachodziłem w głowę, dlaczego akurat w tym czy innym miejscu postanowiono ich poskąpić. Przykre jest również to, że musiałem, z pomocą paru plików, oszukać Space Marine i wmówić mu, że posiadam pada do Xboxa 360. Żadnego innego nie chciał uznał. Koniec końców przesiadłem się jednak na kombo klawiatura plus myszka, które okazało się zdecydowanie wygodniejsze.
Weapons at ready! It is time…
Kapitan dysponuje niezgorszym arsenałem, nosząc przy sobie aż pięć sztuk uzbrojenia. Jedno do walki wręcz i cztery zasięgowej, plus granaty w liczbie maksimum pięciu. Do walki kontaktowej wykorzystywany jest długi nóż, miecz łańcuchowy, topór energetyczny albo młot. Każde narzędzie masowego mordu dysponuje innymi animacjami ataku (trzeba przyznać, że bardzo fajnymi, chociaż nie umywającymi się do tych z nowego Batmana) i wykańczania oponentów, jednak poza tym nie za bardzo różnią się między sobą. Nożem nie ciachnę kilku celów naraz, młot zaś blokuje dostęp do dwóch pukawek, ale poza tym ich siła jest podobna.
Inaczej ma się sprawa z bronią zasięgową. Tutaj wybór jest naprawdę spory. Pistolet z nielimitowaną amunicją, za to wymagający ciągłego klikania myszką, strzelający seriami bolter, bolter snajperski, melta gun, laser, granatnik, karabin plazmowy i kilka jeszcze pukawek można znaleźć w rozstawionych to tu, to tam drop podach albo skrzyniach. W tych ostatnich uzupełnia się również naboje i granaty. Chociaż jest czym strzelać, to po krótkim czasie miałem już swój ulubiony zestaw, przydatny na każdą okazję i obawiam się, że nie byłem w swym wyborze osamotniony. Nie przeczę, jest w czym wybierać, ale koniec 3/4 sprzętu się ignoruje z rozmaitych powodów, takich jak zbyt mały magazynek, prędkość przeładowywania czy zadawane obrażenia.
Poza okazjonalnym pruciem do orków z broni stacjonarnej bądź przenośnego działa, Tytusowi dane będzie również skorzystać z plecaka odrzutowego. Dzięki niemu będzie mógł wykonywać wysokie i dalekie skoki, jak również błyskawiczne uderzenia w stojących poniżej przeciwników. Do jego sterowaniem trzeba się przyzwyczaić, ale po wkuciu paru podstawowych zasad zostanie czysta przyjemność z szarżowania na orków z rakietowym przyspieszeniem. Death from above! Jest to zarazem jedyna okazja do skakania, bo Kosmiczni Marines nie są w stanie wykonać tak trywialnej czynności. Trochę dziwne i nie przystające do współczesnych standardów, ale nie przeszkadza w rozgrywce.
To me, my brothers!
Tytusowi często towarzyszy od jednego do trzech towarzyszy, zmieniających się wraz z postępami fabuły. Czasem też dane mu będzie stawać ramię w ramię z oddziałami Gwardii Imperialnej albo świeżych posiłków Kosmicznych Marines. O ile z tymi ostatnimi jest wszystko w porządku – strzelają do przeciwnika, rzucają granatami, kryją się za osłonami – to „drużyna” kapitana czasem zachowywała się jak banda harcerzy w czasie wypadu do lasu. Nagminne były sytuacje, w których Sidonius walił do orków serią z boltera, a Leandros jakby nigdy nic szedł w moję stronę. Tylko dlatego, że oddaliłem się kawałek? Serio? Niedostrzeganie oponentów, albo strzelanie do nich od niechcenia, ot, parę pocisków na minutę, również się zdarzało. O tyle dobrze, że są nieśmiertelni, dzięki czemu mogli czasem posłużyć za ruchome tarcze strzelnicze, dając mi chwilę wytchnienia.
Szkoda również, że nie mogłem wydawać towarzyszom żadnych rozkazów. Oczyma wyobraźni widziałem chociażby proste polecenia, takie jak „do ataku” albo „wycofać się”, może nawet własnoręczne dobieranie im sprzętu. Dzięki temu bitwy nabrałyby bardziej taktycznego wymiaru. A tak musiałem obserwować grupkę spacerowiczów, która w walce rzadko kiedy okazywała się przydatna. Zresztą zdarzało się, że ich obecność wywoływała głupie błędy w grze. Raz w czasie dialogu między Tytusem a oponentem na drodze kapitana stanął Leandros. Dlaczego? Ponieważ tuż przed odpaleniem filmiku umieścił się w niewłaściwym miejscu. Potem już tylko stał i gapił się gdzieś przed siebie, wracając do życia po przerywniku.
Death or healing… I care not which you seek
Gra sama w sobie nie należy do zbyt odkrywczych, ale ma kilka ciekawych mechanizmów. Pierwszym jest leczenie. Postać posiada dwa paski, pancerza i zdrowia. Pierwszy regeneruje się samoczynnie, wystarczy stanąć gdzieś z boku, przez chwilę nie obrywać, a zostanie zapełniony. Uzupełnianie zdrowia jest trochę bardziej skomplikowane, wymaga bowiem ogłuszenia i brutalnego, a przy tym jakże efektownego wykończenia przeciwnika. Widok miecza łańcuchowego rozrywającego oponenta na kawałki przy akompaniamencie ryków i lejącej się wszędzie krwi to prawdziwa uczta dla oczu. Szkoda tylko, że posoka tak szybko znika z pancerza kapitana. Wyjątkowo dobrze się na nim prezentuje.
Mechanizm drugi to furia, ładująca się w trakcie walki. Odpalona nie dość, że regeneruje zdrowie Tytusa, to jeszcze zapewnia mu zwiększoną ochronę przed ciosami oraz siłę ciosów, zaś w trakcie celowania z broni strzeleckiej spowalnia czas. Do tego świetnie się prezentuje, począwszy od złotej aury okalającej kapitana, a skończywszy na wykrzykiwanych przez niego bitewnych zawołaniach.
Foul apostasy, be stricken from this world!
W każdym momencie gry czuć, że jestem Kosmicznym Marine, walczącym z hordami przeciwników w imię Imperatora. Starczy rozejrzeć się uważniej po poziomach (liniowych, tak jak i fabuła). Czaszki, symbole Adeptus Mechanicus, pomniki, sztandary, przewrócone ławy – cała ornamentyka mówi jasno, że Graia jest światem imperialnym, o który ciężki bój toczą oddziały Gwardii. Dodać do tego trzeba gigantyczne, monumentalne budowle oraz gotycką architekturę, by poczuć w pełni klimat uniwersum. Ja sam zachwycałem się wnętrzem fabryki do złudzenia przypominającym katedrę, widokiem maszerującego tytana, tak wielkiego, że nawet nie zauważyłby rozdeptywanych przez siebie przeciwników, czy też kwaterami robotniczymi, kojarzącymi się jedynie z blokami więziennymi. Skala tego wszystkiego w pełni odpowiada temu, co znajduje się na kartach kodeksów oraz moim wyobrażeniom na temat uniwersum.
Monumentalizm pojawia się w zasadzie wszędzie. W intrze główny bohater ląduje z pomocą plecaka odrzutowego na orczym okręcie wojennym, by następnie zniszczyć go z pomocą własnego działa. Potem będzie m.in. zatrzymywał olbrzymi, korzystający z linii kolejki magnetycznej taran (pomysł sam w sobie genialny, biorąc pod uwagę możliwe do osiągnięcia przyspieszenie), walczył z wymagającym przeciwnikiem podczas spadania z wysokości setek kilometrów, uruchamiał broń zdolną połamać planetę na kawałki… To wszystko jednak nie przeszkadza. Wbrew przeciwnie, dobrze wpisuje się w klimat świata, gdzie jednostka jest niczym, w oblężonym ze wszystkich stron Imperium panuje najgorszy totalitaryzm w dziejach, a tylko siła pozwala przetrwać.
Modele postaci również robią wrażenie. Owszem, orkowie i gretchiny w większości się powtarzają, podobnie jak szeregowcy Gwardii (u których to łatwe, skoro noszą identyczne pancerze), ale w walce się tego nie zauważa. Za to jak już się trafi większy cel, taki jak Warboss Grimskull, orcza barka desantowa albo weirdboy, to od razu w oczy rzucają się wszystkie charakterystyczne dla nich elementy. Podobnie rzecz się ma w przypadku Kosmicznych Marines, przedstawicieli Inkwizycji, pojazdów Gwardii i tak dalej. Po prostu doskonale widać, co jest orcze, a co ludzkie. Zresztą Relic ma na koncie serię Dawn of War, więc po kim jak po kim, ale po nich na pewno nie spodziewałbym się zawalenia kwestii detali.
Skoro już jestem przy grafice, to rzeknę, że gra hula na silniku Phoenix, dla którego podstawą był engine Darksiders. W wielkim skrócie – wygląda nieźle i działa też niezgorzej. Pomijając wcześniej wspomniany błąd z filmikiem zdarzyło mi się napotkać zaklinowanego na beczce orka. Słaba jest również mimika postaci, poruszających ustami bez większego ładu i składu, ale są to drobiazgi, które po pewnym czasie się ignoruje.
We march to the hymns of the Ecclesiarchy!
Za muzykę do Space Marine odpowiadają dwaj panowie, Cris Velasco i Sascha Dikiciyan. Obaj panowie mają na koncie OST-y do Prototype’a, DLC do Mass Effect 2 oraz Borderlands. Muszę przyznać, że tym razem odwalili kawał naprawdę porządnej roboty. Co prawda w całym soundtracku nie ma nawet jednej partii chóralnej, kościelnych organów ani natchnionych pieśni zakonników – czyli tego wszystkiego, co kojarzy się z uniwersum Warhammera 40K – ale w zamian za to obaj panowie oferują graczom dziewiętnaście orkiestralnych utworów. Znajdą się tam zarówno kawałki ilustrujące momenty dramatyczne, takie jak A Hero’s Legacy oraz Heresy, bitewne (Valkyrie Run czy też Battlements), jak również spokojne przerywniki w stylu Against all Odds. Osobiście brakowało mi w tym wszystkim odrobinę więcej energii, ale i tak efekt jest bardziej, jak zadowalający.
Nie gorzej prezentuje się warstwa dźwiękowa. O głosach już wspominałem, teraz zaś dodam, że aktorzy je podkładający spisali się na medal. Mira jest zmęczona i niemal całkowicie pozbawiona emocji (co nie dziwi, biorąc pod uwagę jej sytuację), Sidonius gada jak weteran wielu wojen, zaś Tytus kojarzy mi się z dającym dobre rady i podtrzymującym na duchu ojcem. Nie gorzej prezentują się również Gwardziści oraz orkowie, chociaż ci ostatni gadają nieco zbyt poprawnie, nie przekręcając słów, jak to czynili (ze świetnym zresztą efektem) w Dawn of War. Do tego czasem można usłyszeć kobiecy głos systemu komputerowego, liczący jak wielu robotników nie stawiło się do pracy, bądź upoważniający Marines do wzięcia nowego sprzętu. Po prostu piękne.
Dodam od razu, że równie dobrze prezentują się odgłosy uzbrojenia. Strzały z boltera, świst topora energetycznego, odgłosy piłowania miecza łańcuchowego, eksplozje granatów – to wszystko zrobiono bez zarzutu.
How can I serve?
Jeśli szukasz nowatorskiej gry z nieliniową fabułą, toną sprzętu do dyspozycji oraz dziesiątkami wrogów, to wiedz, że kiepsko trafiłeś. Historia opowiedziana w Space Marine jest prosta i liniowa, poziomy prowadzą gracza po nitce do kłębka, modele przeciwników po jakimś czasie zaczną się powtarzać, a całość arsenału prędko zostanie poznana. Jednak każdy z tych elementów wykonano naprawdę dobrze i połączono w bardzo przyjemną całość. Krótką, czasem irytującą (albo też wymagającą, zależy jak na sprawę spojrzeć), ale satysfakcjonującą całość. Zresztą po zakończeniu kampanii można jeszcze powalczyć przez Sieć, gdzie gra ponoć pokazuje pazur. Nie wiem, nie sprawdzałem, ale oglądając filmiki na YouTube wiem, że boje toczą się srogie.
Warto więc przyjrzeć się Warhammer 40K: Space Marine. Zwolennicy tego mrocznego świata oraz fani szybkiej, brutalnej akcji z pewnością będą tytułem usatysfakcjonowani.
PS: Osoby mające kampanię za sobą zapewne zauważyły, że nie wspomniałem o tym, kim jest główny zły. Z prostego powodu – nie chcę psuć niespodzianki świeżakom. Kto wie, ten wie, a kto nie wie, niech zagra i się sam przekona. Związany z ostatnim bossem twist fabularny nie jest zbyt oryginalny, za to na pewno dobrze zrobiony.
Łukasz „Salantor” Pilarski
Korekta: Monika “Katriona” Doerre
Tytuł oryginalny: Warhammer 40,000: Space Marine
Twórca: Relic Entertainment
Wydawca: THQ
Silnik: Phoenix Engine
Gatunek: TPP, Strzelanka
Platformy: PC, Playstation 3, Xbox 360
Data wydania: 6 września 2011
Polska premiera: 9 września 2011