Główny bohater, William Cage, służy jako oficer propagandowy UDF (United Defence Forces), wojskowej organizacji walczącej z okupującymi większą część Europy Mimikami. Ten pyskaty tchórz za odmowę wykonania rozkazu – nagrywania wielkiej inwazji sił ludzi na okupowaną przez wroga Francję z perspektywy pierwszej linii frontu – zostaje zdegradowany i posłany do walki, tylko bez kamery. W czasie desantu na plaże Normandii* przypadkowo zabija obcego większego niż pozostałe, dzięki jego krwi otrzymując zdolność powtarzania dnia inwazji, za każdym razem zakończonego śmiercią za sprawą kosmitów, swego niewyszkolenia albo zwykłego pecha. Wszystko zgodnie z hasłem reklamowym filmu „Żyj. Giń. Powtórz”.
Większa część Edge of Tomorrow wygląda jak zapis partyjki w dowolną futurystyczną strzelankę. Cage budzi się w bazie UDF z kajdankami na rękach, wyzywany od ścierw przez czarnoskórego oficera trafia do oddziału, następnego dnia trafia na plażę, gdzie radzi sobie lepiej albo gorzej, po czym ginie i cofa się do poprzedniego punktu zapisu. Świat zostaje zresetowany, ale jego wspomnienia nie, więc metodą prób i błędów stara się pokonać stojące przed nim trudności, przy okazji stopniowo przechodząc metamorfozę z bufona w człowieka mającego odwagę stawić czoło przeciwnościom losu. Metamorfozę dość bolesną, bo związaną z byciem przejechanym przez samochód, zmiażdżonym przez spadający transportowiec albo rozerwanym przez eksplozję.
Co jednak ważniejsze, resetowanie świata nie jest jedynie dodatkiem, służącym jako usprawiedliwienie nieustannego** zabijania Cage’a. Możliwość cofania się w czasie wykorzystano, by przedstawić wewnętrzną przemianę człowieka od pierwszych scen zachowującego się w sposób wywołujący gniew oraz pogardę, z każdym kolejnym zgonem coraz lepiej rozumiejącego swoje błędy i starającego się je naprawić. Nie zrobiono tego jednak na stuprocentowo poważny sposób. Wręcz przeciwnie, niektóre sceny śmierci nadawałyby się do dowolnej czarnej komedii, a ich liczba stanowi na tyle niewielki procent całości, że poważna historia nie zmienia się w slapstick.
Historia jest tu zresztą słowem kluczowym, bo cały film wręcz kipi od symbolizmu i nawiązań do dziejów XX wieku oraz znanych dzieł popkultury. Konflikt z Mimikami trwa pięć lat, inwazja zaczęła się w Europie (o ile pamięć mnie nie myli w Austrii), momentem przełomowym była bitwa pod Verdun, a wolnymi pozostały Hiszpania, Wielka Brytania oraz spora część Rosji, co daje nam miks obu Wojen Światowych. Mimiki wyglądają łudząco podobnie do maszyn bojowych z Matrixa, zaś pancerze ludzi do tych wykorzystywanych przez obrońców Syjonu. Grana przez Emily Blunt Rita Vrataski (o której szerzej za chwilę) zwana jest „Full Metal Bitch”, walczy przerośniętym mieczem podkradzionym z Warhammera 40K albo któregoś anime i przywodzi na myśl Joannę d’Arc (wyzwolicielka Francji, Anioł spod Verdun, najlepszy żołnierz UDF i tak dalej). Apokaliptyczna wojna z obcymi to jak nic Starship Troopers, sam motyw przewodni – Groundhog Day, a lądowanie we Francji to Save Private Ryan. Mimo to w żadnym momencie nie ma poczucia, że to już było i smakuje źle, gdyż reżyser Doug Liman umiejętnie dozował nawiązania i postarał się na ich podstawie stworzyć coś nowego, coś własnego.
Skoro mowa o powtórzeniach. Z racji takiego, a nie innego pomysłu na fabułę, w filmie jest sporo identycznie wyglądających scen. Czasem są kręcone pod odmiennym kątem bądź różnią się detalami, ale nie brak również takich, wobec których wielokrotnie użyto metody kopiuj-wklej. Co samo w sobie nie jest złe, w końcu o to w Edge chodzi. O nieustanne powtarzanie. Mimo to parę osób może się poczuć zmęczonych ich widokiem, nawet jeśli dzięki temu dane im będzie ujrzeć kolejną śmierć Cage’a. Ich grono z pewnością powiększy się podczas zakończenia, które w moim odczuciu mogło zostać pozbawione ostatnich trzech minut, w zależności od podejścia ładnie zamykających albo przekreślających wymowę filmu. Tuż po seansie byłem nań zły, lecz kilka dni później zacząłem dostrzegać kryjące się w nim drugie dno.
Ale nawet jeśli końcowe sceny uznać za słabe, tak całej reszcie filmu trudno cokolwiek zarzucić. Scenariusz daje jasno do zrozumienia, że ani Cage, ani ktokolwiek inny nie ma pojęcia, jak funkcjonuje pętla czasowa i nie próbuje się zagłębiać w ten temat, pozostawiając kwestię otwartą i wyjaśnioną na tyle, na ile to potrzebne. Sceny akcji są szybkie i brutalne, w wielu momentach wgniatające w fotel intensywnością, humor nienachalny i zabawny, postacie drugoplanowe jednowymiarowe, lecz na swój sposób kolorowe i sympatyczne, zaś cały film jak ognia unika patetyczności i górnolotnych tonów, nawet jeśli podkreśla, że gra toczy się o wysoką stawkę.
Brawa należą się szczególnie dwóm głównym aktorom. Tak po prawdzie miałem obawy czy Tom Cruise jest w stanie przekonać mnie do siebie, lecz już po kwadransie wiedziałem, że obsadzenie go w roli edukowanego przez intensywne bicie Cage’a okazało się świetnym posunięciem. Jego bohater bywa poważny, roześmiany, zdarza mu się dowcipkować albo załamać, a przede wszystkim stale widać jego zagubienie oraz przerażenie sytuacją. Równie dobrze, o ile nie lepiej, wypadła Emily Blunt w roli Rity. Stereotypowa „baba z jajami” okazuje się być bardziej ludzką i złożoną bohaterką, niż wydaje się na pierwszy rzut oka, a zagrana została tak naturalnie i tak dobrze wyglądała w scenach akcji, że aż żal człowieka ogarnia na myśl, że film trwa jedynie niecałe dwie godziny. Wielu chwaliło rolę Evy Green w 300: Rise of an Empire, ale w porównaniu do Rity Artemizja wywołuje jedynie wzruszenie ramion.
Od strony graficznej Edge stanowi ucztę dla oczu. Każdy pancerz piechoty jest na swój sposób inny, z powodu rozmiarów, malunków albo uzbrojenia***, Mimiki w ruchu, zwłaszcza w czasie zbliżeń i mordowania, wywołują ciarki na plecach, a kolorystyka, chociaż odpowiednio ciemna dla ponurej historii, nie przekroczyła granicy depresyjności. Co więcej, łatwo uchwycić wszystkie szczegóły, bo kamerzyści wykazali się uprzejmością i nie trzęśli swoim sprzętem w czasie nagrywania. Mowa o wersji 2D, ale podobno 3D nie jest tak dobre, jak mogło być. Za stronę dźwiękowa filmu odpowiada Christophe Beck, autor soundtracków między innymi do Frozen, dwóch ostatnich kinowych Muppetów oraz wszystkich trzech części Hangover. Jego praca wypadła nieźle, aczkolwiek szkoda, że znany z trailerów utwór This is not The End autorstwa Johnny’ego McDaida nie znalazł się w filmie.
Czy warto obejrzeć Edge of Tomorrow? Zdecydowanie. Ta produkcja udowadnia, że blockbuster sf może być zarazem czystą rozrywką i oferować poważną, ale nie patetyczną do przesady historię, Tom Cruise wciąż zasługuje na nazywanie go dobrym aktorem, a Emily Blunt powinna częściej grać w filmach akcji. Ogląda się go, a wręcz chłonie, z przyjemnością aż do ostatnich minut i nie zdziwię się, jeśli przez fanów gatunku zostanie postawiony na jednej półce obok Starship Troopers i za kilka(naście) lat trafi do kategorii „klasyka”. Niekoniecznie z dopiskiem „którą trzeba koniecznie znać”, ale wciąż „klasyka”.
Tekst: Łukasz “Salantor” Pilarski
Redakcja i korekta: Monika “Katriona” Doerre
* W filmie nigdzie nie pada taka informacja, ale biorąc pod uwagę liczne nawiązania do D-Day, stawiam stówę, że tam właśnie rozgrywały się sceny desantu. Poza tym film miał premierę 6 czerwca, w rocznicę operacji Overlord.
** Nie liczyłem zbyt dokładnie, ale Cruise ginie na ekranie mniej więcej pięćdziesiąt razy, a poza nim zapewne przekroczył kilka stów.
*** Posiadają nawet opcję zmiany języka, rzecz bardzo przydatną dla wojsk międzynarodowych. Warto też zwrócić uwagę na to, że w bazie UDF w Anglii komunikaty wygłaszane są po niemiecku, francusku i jeszcze kilku, a nie tylko po angielsku.
uprzejmości Cinema City.
Tytuł: Edge of Tomorrow
Tytuł polski: Na skraju jutra
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Czas trwania: 113 minut
Kraj produkcji: Australia, USA
Obsada:
Cage: Tom Cruise
Rita: Emily Blunt
Brigham: Brendan Gleeson
Farell: Bill Paxton
Dr Carter: Noah Taylor
Produkcja:
Reżyseria: Doug Liman
Scenariusz: Christopher McQuarrie, Jez Butterworth, John-Henry Butterworth
Studio: Warner Bros., 3 Arts Entertainment, Translux, Village Roadshow Pictures, Viz Media