Władcę Pierścieni w reżyserii Petera Jacksona wspominam dobrze. Wspaniale było ujrzeć takie Śródziemie na ekranie. Wszystko wydawało się nowe i budziło podziw: małe hobbity, przytulny domek pod Pagórkiem, stary, poczciwy Gandalf, dostojni elfowie, a nawet paskudni orkowie i straszliwe Nazgule. Przymykało się oko na różne pominięcia i adaptacyjne dodatki – ostatecznie niełatwo zrobić z tak pokaźnego dzieła trzy filmy kinowe. No właśnie – a czy łatwiej zrobić trzy filmy kinowe z niezbyt obszernej opowiastki?
Już pierwsza część Hobbita pokazała, jak trudne zadanie wyznaczył sobie i swojej ekipie Peter Jackson. Rok temu wychodziłam z kina może nie w pełni usatysfakcjonowana, ale jednak zadowolona. Podobnie kilka dni temu, choć z innych przyczyn.
Nowozelandzki reżyser oczywiście twórczo porozwijał znane wątki, a do tego sypał jak z rękawa nowymi, własnymi. Cóż się dziwić, kiedy bierze się na warsztat dwieście stron i przerabia na 8-9 godzin filmu… I nic w tym złego, gdyby nie fakt, że mimo tego w adaptacji Hobbita kilka naprawdę obiecujących scen z pierwowzoru w ogóle się nie pojawia. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy na przykład wizytę u Beorna przedstawiono w zaledwie kilkunastu minutach filmu – z zupełnym pominięciem ciekawych i zabawnych dialogów znanych z Tolkiena.
Tymczasem nie wszystkie wątki, którymi uzupełniono bądź zastąpiono oryginalne, przypadły mi do gustu. Na przykład Tauriel okazała się wymuszoną postacią, wprowadzoną tylko w jednym celu – uwaga, mały spoiler – przedstawienia niezbyt zajmującego motywu jej relacji z Kilim. Już pojawienie się w filmie Legolasa znajduje lepsze uzasadnienie: z jednej strony przyczynia się do scalenia filmowej trylogii o hobbicie z Władcą Pierścieni, z drugiej zaś bohater ten rzeczywiście, nawet według Tolkiena, pochodził z Mrocznej Puszczy.
Mało za to na ekranie – wbrew tytułowi – Bilba Bagginsa, nad czym osobiście ubolewam. Uważam Martina Freemana za najwspanialszego kinowego niziołka. Żaden inny aktor tak dobrze nie pasuje do swojej roli – cóż, może jeszcze Ian McKellen jako Gandalf. Rzecz w tym, że Freeman dobrze zagrał nie tylko Bilba jako Bilba, ale świetnie pokazał, że to hobbit. Nie: nieco niższy człowiek; hobbit. Dokładnie taki, jaki powinien być – trochę niezdarny, trochę śmieszny, za to bardzo rezolutny. W grze tego aktora znaczenie ma każdy, nawet najdrobniejszy gest – wystarczy wspomnieć chociażby scenę jego rozmowy ze Smaugiem.
A właśnie, Smaug. Wszyscy tak bardzo czekali, aby ujrzeć smoka, który wywołał całe to zamieszanie. Muszę przyznać, że przy bestii specjaliści od efektów odwalili kawał solidnej roboty. Pięknie zanimowany gadzi pysk – łącznie z trzecią powieką i workowatym podgardlem. Może sylwetka odrobinę zbyt jaszczurkowata, spodziewałam się grubszej sztuki. Tak czy siak, samozwańczy Król spod Góry (sic!) z pewnością okazał się mocną stroną filmu.
W drugiej części Hobbita widz bardzo wyraźnie doświadcza dwuznaczności postaci Thorina. Nie dlatego, aby słynny Dębowa Tarcza nie był bohaterem pozytywnym – ale dlatego, że targają nim sprzeczne uczucia i musi on podejmować wiele trudnych decyzji. Ważniejszy jest przyjaciel czy dobro wyprawy? Co więcej znaczy: całe złoto Ereboru czy życia mieszkańców Esgaroth? Warto obserwować wewnętrzne zmagania dzielnego krasnoluda.
Świat przedstawiony nadal zachwyca i wciąga w każdej swojej warstwie. Po pierwsze w tej bardziej związanej z fabułą, bo w końcu ten element najmocniej tkwi korzeniami w twórczości Tolkiena. Po drugie ze względów wizualnych: film nie odstaje od poprzedniej części ani tym bardziej od Władcy Pierścieni. Nawet można doznać uczucia pewnego przesytu: ot, znowu panorama nasrożonych szczytów górskich… I choć Mroczna Puszcza nie wywarła na mnie szczególnego wrażenia (w mojej wyobraźni panowała tam ciemność niemal tak czarna jak smoła i równie duszna atmosfera), to muszę pochwalić twórców za piękne Miasto na Jeziorze. Śliczne, drewniane domki z wąskimi pomostami i lawirującymi między nimi, małymi łódkami – wszystko to razem stanowiło skomplikowany labirynt. I jeszcze jeden widok, którego nie da się łatwo zapomnieć: ta ogromna, naprawdę przeogromna ilość złota zgromadzonego pod Górą oraz wzbudzane przez Smauga lawiny tychże drogocenności. Tylko – uwaga, znów niewielki spoiler – disco Sauron budził raczej śmiech niż przerażenie.
Soundtrack nie brzmiał już jak żywcem przejęty z Władcy Pierścieni, choć nadal ma z nim wiele wspólnego. Z drugiej strony, przyznam szczerze, że nie przykuł szczególnie mojej uwagi podczas seansu. Piosenka I see fire zaś, choć bardzo miła dla ucha, nie przywodzi na myśl Śródziemia w sposób, w jaki czyniły to May It Be czy Song of the Lonely Mountain.
No dobrze; mogę się czepiać, że reżyser za dużo od siebie dodaje, że nie trzyma się książki i takie tam typowe utyskiwania człowieka, który ceni sobie twórczość Tolkiena oraz wierność oryginałowi – ale jednego Peterowi Jacksonowi nie odmówię. Mianowicie: panoramicznego spojrzenia. Sposób, w jaki Nowozelandczyk ekranizuje Hobbita, z całą pewnością pokazuje, że nie jest to jakaś tam oderwana od reszty historia przypadkowego niziołka. Nawet jeśli pomieszano znaną z Tolkiena chronologię czy udział poszczególnych postaci w wydarzeniach, to jednak scala się w ten sposób Śródziemie w jedną całość: Władca Pierścieni to nie odrębna opowieść, ona wynika z Hobbita, czyli tam i z powrotem. To film Jacksona z pewnością pokazuje. Wyprawa krasnoludów nie pozostanie bez echa; decyzje podjęte przez Bilba będą miały swoje konsekwencje. A poza tym budzi się zło, bo wyczuło swój moment – wszystko to na ekranie dobrze zsynchronizowano.
Jak wspomniałam wcześniej: Hobbit: Pustkowie Smauga podobał mi się, ale mnie nie usatysfakcjonował, nie zaspokoił mojego apetytu na Naprawdę Wspaniałą Ekranizację Tolkiena (być może, jak platońskie idee, coś takiego nie istnieje i istnieć nie może; bywa). Odnoszę wrażenie, że ta trylogia to jednak – jak określił kiedyś sam siebie Bilbo – zbyt cienka warstwa masła rozsmarowana na zbyt dużej kromce. Wolałabym raczej widzieć Hobbita bardziej skondensowanego i intensywnego. Obawiam się, że trzy filmy to zdecydowanie za dużo jak na naszego ulubionego niziołka. Przekonamy się za rok.
Anna „Kresyda” Drwal
redakcja i korekta: Monika „Katriona” Doerre
Cinema City
Tytuł: Hobbit: Pustkowie Smauga
Oryginalny tytuł: The Hobbit: The Desolation of Smaug
Reżyseria: Peter Jackson
Produkcja: Toby Emmerich, Philippa Boyens, Carolynne Cunningham
Scenariusz: Peter Jackson, Guillermo del Toro
Montaż: Jabez Olssen
Zdjęcia: Andrew Lesnie
Muzyka: Howard Shore
Długość: 160 min.
Język: angielski
Premiera: 25.12.2013
Obsada:
Ian MacKellen – Gandalf Szary
Martin Freeman – Bilbo Baggins
Benedict Cumberbatch – Smaug/Nekromanta
Richard Armitage – Thorin Dębowa Tarcza
Orlando Bloom – Legolas
Evangeline Lilly – Tauriel