„Krzyk Icemarku”, książka Stuarta Hilla, nagrodzona w 2005 Waterstones Children’s Book Prize, jest debiutancką powieścią autora; co zresztą widać, zwłaszcza po sposobie prowadzenia fabuły. Miejscami decyzje bohaterów są dyktowane potrzebami pisarza na posunięcie akcji do przodu przez co czasami wydają się one naciągane i nie do końca naturalne. Ale poza tymi drobnymi niedociągnięciami, historia Lodowej Marchii i jej młodziutkiej władczyni jest dosyć wciągająca. Może i nie spędziłam całej nocy, czytając, zbyt pochłonięta wydarzeniami i bohaterami, żeby iść spać, ale lektura mimo to okazała się bardzo przyjemna.
Postacie są dobrze zarysowane, choć na każdym kroku musiałam sobie przypominać, że książka jest adresowana do nieco młodszego czytelnika i bohaterowie nie zawsze będą postępować w sposób, jakiego oczekuję. To samo tyczyło się fabuły – pewne wydarzenia, do jakich dorosły jest przyzwyczajony w powieściach fantasy, i zwroty akcji, o które aż się prosiło, nigdy się nie pojawiły. Zamiast tego autor wybierał mniej mroczne i bardziej przyjazne młodzieży rozwiązania. Oczywiście nie ma w tym nic złego – nie każda powieść fantastyczna musi być drugą „Grą o Tron”, jednak pewien niedosyt pozostaje.
Innym problemem, z którym zmagał się Hill (niestety, nie do końca rozwiązanym) jest tempo, w jakim toczy się fabuła. Jak na książkę posiadającą ponad czterysta siedemdziesiąt stron wstęp do przygody i przedstawienie całego świata trwało niezmiernie długo. Zwłaszcza porównując długość pierwszego aktu z faktycznym końcowym konfliktem, z jakim zmaga się Thirrin. Być może autor wyznawał zasadę, że „liczy się podróż, a nie jej cel” – „Krzyk Icemarku” jest niemal idealnym odzwierciedleniem tego motta.
Tym, co zwróciło moją uwagę, okazało sie nawiązania do kilku kultur europejskich. Trudno nie oprzeć się wyszukiwaniu podobieństw pomiędzy Lodową Marchią a krajami skandynawskimi i greckimi (z ich imionami i siłami wojskowymi), choć trzeba przyznać, że to nic w porównaniu z niemal idealną kopią Imperium Rzymskiego z czasów Juliusza Cezara; w książce występującej pod nazwą Imperium Polipontyjskiego. Ich sposób walki i system wojskowy, główny dowódca Generał Bellorum, i łacińskie motto „veni, vidi, vici” wygłaszane w kilku miejscach powieści – Hill nie stracił zbyt wiele czasu na stworzenie oryginalnego wroga dla swoich bohaterów. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy gdzieś po drodze młoda królowa Thirrin nie natknie się przypadkiem na zbuntowanych Galów walczących z Rzymianami (znaczy z Polipontyjczykami)… Kto wie, może w kolejnych częściach serii.
Brawa natomiast należą się Davidowi Wyattowi, który naprawdę urzekł mnie prostotą okładki, gdzie, mimo wszystko, udało mu się zawrzeć podstawowe sylwetki bohaterów i doskonale odzwierciedlić naturę książki. Ze śnieżnym lampartem w centrum, Thirrin jadącą saniami zaprzężonymi w białe wilki, jak i samą typografią – każdy biorący „Krzyk Icemarku” do ręki będzie w stanie domyśleć się, jakie przygody na niego czekają (nawet zanim przeczyta opis fabuły z tyłu powieści).
Fanom lekkiej fantastyki mogę spokojnie polecić tę książkę. Zwłaszcza tym, którzy nie wychowali się na Przygodach Asteriksa, czy też nie znają zbyt dobrze historii starożytnego Rzymu (lub nie przywiązują wagi do tego typu zapożyczeń). Młodsi czytelnicy na pewno polubią bohaterów i ich walkę o ocalenie Lodowej Marchii, starszym niestety nie zagwarantuję satysfakcji z lektury. Osobiście raczej nie będę czekać z zapartym tchem na kolejny tom „Kronik Icemarku”, ale jeśli wpadnie w moje ręce, zapewne sięgnę po niego z czystej ciekawości.
Agnieszka “Cala” Siemieńska
Korekta: Monika “Katriona” Doerre
wydawnictwu Galeria Książki
Autor: Stuart Hill
Tytuł oryginału: The Icemark Chronicles: The Cry of the Icemark
Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska
Data wydania: 18 czerwca 2014
Liczba stron: 496
ISBN: 978-043-968-627-3